"Kanał" - читать интересную книгу автора (Connelly Michael)9Rachel Walling zjechała ruchomymi schodami do przepastnej hali odbioru bagażu na lotnisku McCarran International. W samolocie z Dakoty Południowej miała bagaż ze sobą, ale terminal był tak zaprojektowany, że każdy pasażer musiał tędy przejść. Wokół końca schodów tłoczyli się oczekujący. Kierowcy limuzyn trzymali tabliczki z nazwiskami swych klientów, inni po prostu nazwy hoteli, kasyn lub biur turystycznych. Dochodząca stamtąd kakofonia dźwięków atakowała ją w miarę, jak zjeżdżała. W niczym nie przypominało to lotniska, gdzie rozpoczęła podróż dziś rano. Cherie Dei miała po nią wyjść. Rachel nie widziała koleżanki po fachu od czterech lat, a i tamto spotkanie, w Amsterdamie, było bardzo krótkie. Odkąd spędziła z nią więcej czasu, minęło osiem lat, i nie była pewna, czy ją rozpozna ani czy sama zostanie rozpoznana. Nie miało to znaczenia. Kiedy przepatrywała morze twarzy i znaków, jeden rzucił jej się w oczy. BOB BACKUS Kobieta, która go trzymała, uśmiechała się do niej. Według niej to był żart. Rachel zbliżyła się, nie odwzajemniając uśmiechu. Cherie Dei miała rudawobrązowe włosy spięte w kucyk. Była atrakcyjna, szczupła, z ładnym uśmiechem i oczyma wciąż pełnymi blasku. Rachel pomyślała, że wygląda raczej na matkę dwojga dzieci chodzących do katolickiej szkoły niż na łowczynię seryjnych morderców. Dei wyciągnęła rękę. Przywitały się, Cherie wskazała tabliczkę. – Wiem, kiepski dowcip, ale wiedziałam, że rzuci ci się w oczy. – Tu się nie pomyliłaś. – Długo czekałaś na przesiadkę w Chicago? – Kilka godzin. W Rapid City nie ma za wiele do wyboru, leci się do Denver albo do Chicago. Na O'Hare podają lepsze jedzenie. – Masz jakieś bagaże? – Nie, tylko to. Możemy iść. Rachel wzięła średniej wielkości torbę podróżną. Spakowała tylko kilka zmian ubrania. Dei wskazała na jeden z rzędów szklanych drzwi i ruszyły w tamtą stronę. – Ulokujemy cię w Embassy Suites, tam gdzie śpi większość nas. Mało brakowało, żeby się nie udało, ale ktoś odwołał rezerwację. Wszędzie brak miejsc, bo jest ta walka. – Jaka walka? – Nie wiem, jakaś tam bokserska, w wadze superciężkiej czy superpółśredniej, w którymś kasynie. Nie zwróciłam- uwagi. Wiem tylko, że dlatego panuje tu taki tłok. Rachel zdawała sobie sprawę, że Cherie gada, bo jest zdenerwowana. Nie wiedziała jednak dlaczego, może coś się stało, a może po prostu z Rachel należało w tej sytuacji postępować ostrożnie. – Jak chcesz, pojedziemy do hotelu, żebyś się rozpakowała. Możesz nawet trochę odpocząć. Później jest spotkanie w oddziale terenowym. Możesz zacząć od tego, jeśli… – Nie. Chcę pojechać od razu na miejsce przestępstwa. Wyszły przez automatycznie rozsuwane szklane drzwi, Rachel poczuła suche newadzkie powietrze. Wcale nie było tu tak gorąco, jak się spodziewała, pakując ubrania. Było chłodno i rześko, nawet w słońcu. Wyjęła okulary przeciwsłoneczne i doszła do wniosku, że przyda się kurtka, w której przyjechała na lotnisko w Dakocie Południowej. Miała ją w torbie. – Rachel, to jest dwie godziny stąd. Jesteś pewna, że… – Tak. Jedźmy tam. Chciałabym od tego zacząć. – Zacząć co? – Nie wiem. Cokolwiek on chce, żebym zaczęła. Na te słowa Dei się zamyśliła. Nie odpowiedziała. Weszły na kryty parking i odnalazły jej samochód, rządowego forda crown victoria, tak brudnego, że wyglądał, jakby był pomalowany w pustynny kamuflaż. Kiedy jechały, Dei wyciągnęła telefon komórkowy i zadzwoniła. Rachel słyszała, jak komuś mówi – szefowi, partnerowi albo kierującemu ekipą na miejscu – że odebrała przesyłkę i zabiera ją na miejsce. Osoba po drugiej stronie długo odpowiadała. Potem Dei pożegnała się i odłożyła słuchawkę. – Masz pozwolenie wejścia do strefy, ale będziesz musiała trzymać się na uboczu. Jesteś w charakterze obserwatora, rozumiesz? – O czym ty mówisz? Jestem agentką FBI, tak samo jak ty. – Ale nie jesteś już w Wydziale Badań Behawioralnych. Ta sprawa nie jest twoja. – Czyli jestem tutaj dlatego, że to Backus tak chciał, a nie wy. – Rachel, nie zaczynajmy znowu tak jak w Am… – A dziś? Pojawiło się coś nowego? – Mamy już dziesięć ciał. Oni myślą, że to już koniec. Przynajmniej w tym miejscu. – Rozpoznane? – Przeprowadzana jest identyfikacja. Informacje są niepewne, ale dadzą się poskładać. – Jest tam Brass Doran? – Nie, ona jest w Quantico. Pracuje w… – A powinna tam być. Ludzie, czy wy nie wiecie, coście znaleźli? Ona… – Rachel, spokojnie, dobrze? Zapamiętaj jedną rzecz: ja jestem agentem prowadzącym tę sprawę, okay? Ty nie prowadzisz tego śledztwa. Jeśli będzie ci się to mylić, nic nam się nie uda. – Ale to do mnie odezwał się Backus. To mnie wywołał. – I dlatego tutaj jesteś. Ale nie ty reżyserujesz, Rachel. Masz stać z boku i obserwować. I muszę ci powiedzieć, że już sam początek mi się nie podoba. To nie jest jakieś „Wożąc miss Rachel”. Byłaś moją opiekunką, ale dziesięć lat temu. Teraz siedzę w behawioralnym dłużej niż ty i przestudiowałam więcej spraw niż ty. Więc nie patrz na mnie z góry i nie zachowuj się jak moja niania albo matka. Rachel z początku nic nie odpowiedziała, potem po prostu poprosiła Dei, żeby się zatrzymała. Chciała wyciągnąć kurtkę z torby, która była w bagażniku. Dei wjechała na parking Travel America na Blue Diamond Road i otworzyła kufer. Gdy Rachel wróciła do samochodu, miała na sobie obszerną, czarną kurtkę, która wyglądała na męską, odpowiednią na każdą pogodę. Dei nie skomentowała. – Dziękuję – powiedziała Rachel. – I przepraszam. Masz rację. Myślę, że też byś się taka zrobiła, gdyby okazało się, że twój szef – i mentor – jest wcieleniem zła, na które polowałaś przez całe życie. I gdybyś ty też została za to ukarana. – Rozumiem, Rachel. Ale to nie tylko Backus, było jeszcze dużo rzeczy. Ten reporter, niektóre decyzje, które podjęłaś. Ludzie mówią, że miałaś szczęście, że po tym wszystkim w ogóle jeszcze pracujesz w Biurze. Rachel zapiekła twarz. Właśnie przypominano jej, że przyniosła FBI wstyd. Nawet szeregowi agenci tak myślą. Nawet agentka, którą niegdyś szkoliła. Przespała się z reporterem, który pracował nad jej sprawą. Taka była skrócona wersja. Nie miało znaczenia, że ów reporter właściwie należał do zespołu, pracował ręka w rękę z Rachel, dzień za dniem. Agenci szepczą sobie do ucha wersję skróconą. Reporter. W federalnej etykiecie nie było chyba gorszego mezaliansu. Może członek gangu albo szpieg, ale niewiele więcej. – Pięć lat w Dakocie Północnej, potem awans do Dakoty Południowej – powiedziała cicho. – Jasne, miałam szczęście. – Posłuchaj: wiem, że już za to zapłaciłaś. Chodzi mi tylko o to, żebyś tutaj znała swoje miejsce. Trochę finezji. Tę sprawę obserwuje dużo osób. Jeśli właściwie rozegrasz swoją kartę, może stać się dla ciebie przepustką do powrotu. – Rozumiem. – To dobrze. Rachel sięgnęła pod fotel i odchyliła oparcie do pozycji półleżącej. – Jak mówiłaś? Ile się jedzie? – zapytała. – Mniej więcej dwie godziny. Przeważnie latamy helikopterami z Nellis, oszczędza się kupę czasu. – Nie zwraca to uwagi? Pytała o media, czy jeszcze nie wyciekła do nich informacja o śledztwie na pustyni. – Trzeba było ugasić parę pożarów, ale na razie się udaje. Miejsce przestępstwa jest w Kalifornii, a my dojeżdżamy tam z Nevady. Chyba dzięki temu przykrywka się jeszcze trzyma. Mówiąc szczerze, właśnie z tego powodu niektórzy się ciebie obawiają. Rachel na chwilę pomyślała o Jacku McEvoyu, tym reporterze. – Nie ma podstaw do obaw – odparła. – Ja nawet nie wiem, gdzie on jest. – Ale jeśli w końcu zwęszą tę sprawę, możesz się go w każdej chwili spodziewać. Napisał książkę o pierwszym etapie śledztwa. Świetnie się sprzedawała. Dam sobie rękę uciąć, że przyjedzie po ciąg dalszy. Rachel pomyślała o książce, którą czytała w samolocie, a teraz miała w torbie. Nie była pewna, czy to temat, czy osoba autora kazała jej czytać ją tyle razy. – To możliwe. Więcej nie komentowała. Zgarnęła z ramion fałdy kurtki i złożyła ręce. Była zmęczona, od telefonu Dei nie spała. Oparła głowę o boczną szybę i po chwili zasnęła. Powrócił sen o ciemności, ale tym razem nie była sama. Nikogo nie widziała, bo wokół rozciągała się tylko czerń, wyczuwała jednak czyjąś obecność. Ktoś był blisko, ale niekoniecznie razem z nią. Poruszała się, obracała w mroku, próbując go zobaczyć. Wyciągała ręce, ale niczego nie mogła dotknąć. Usłyszała jęk. Zaraz zdała sobie sprawę, że to jej głos, wydobywający się gdzieś z głębi gardła. Potem ktoś ją złapał. Chwycił i mocno potrząsnął. Rachel otworzyła oczy. Zobaczyła za szybą pędzącą wprost na nią autostradę. Cherie Dei puściła jej kurtkę. – Dobrze się czujesz? Tu jest zjazd. Rachel spojrzała na mijany zielony drogowskaz. ZZYZX ROAD 1 MILA Wyprostowała się na siedzeniu. Spojrzała na zegarek; spała ponad półtorej godziny. Od opierania się przez tyle czasu o boczną szybę szyję miała po prawej stronie sztywną i obolałą. Zaczęła rozcierać ją palcami, wbijając je głęboko w mięśnie. – Dobrze się czujesz? – ponownie spytała Dei. – Chyba miałaś zły sen. – Nic mi nie jest. Co mówiłam? – Nic, tylko tak pojękiwałaś. Uciekałaś przed czymś albo coś cię dopadło. Dei włączyła kierunkowskaz i wjechała na pas do zjazdu. Zzyzx Road prowadziła na kompletne pustkowie. Na górze, za zjazdem, nic nie było, ani stacji benzynowej, ani nawet żadnego opuszczonego budynku. Trudno powiedzieć, po co w ogóle zbudowano tę drogę i ten zjazd. – Tam siedzimy. Dei skręciła w lewo i przejechała wiaduktem nad autostradą. Zaraz za nim droga przeobraziła się w nieutwardzony trakt, biegnący zakosami na południe, w głąb płaskiej niecki pustyni Mojave. Krajobraz był całkiem pusty. Biała sól na ziemi z dala wyglądała jak śnieg. Jukki wyciągały do nieba swe kościste palce, mniejsze rośliny wgryzały się korzeniami w skały. Martwa natura. Rachel nie miała pojęcia, jakie zwierzę mogłoby przeżyć w tak jałowym miejscu. Minęły drogowskaz, mówiący, że jadą na Soda Springs, po czym droga skręciła, a Rachel znienacka ujrzała białe namioty, wozy kempingowe, furgonetki i inne pojazdy. Na lewo od obozu stał zgniłozielony helikopter. Dalej, za obozem, u podstawy wzgórz widać było nieduży zespół budynków. Wyglądał jak przydrożny motel, ale nie dostrzegła tam znaków życia ani żadnej drogi. – Co to za miejsce? – zapytała Rachel. – Zzyzx – odparła Dei, wymawiając to „zaiziks”. – Jak się zdaje, największe zadupie we wszechświecie. Jakiś radiowy kaznodzieja tak to nazwał i wybudował sześćdziesiąt lat temu. Mógł zająć tę ziemię, bo obiecał rządowi, że ją zagospodaruje. Płacił żulom ze slumsów LA, żeby coś tu robili, a sam gadał przez radio i namawiał wiernych, żeby tu przyjeżdżali, kąpali się w wodzie ze źródeł i pili wodę mineralną, którą butelkował. Biuro Gospodarki Ziemią przez dwadzieścia pięć lat nie mogło się go pozbyć. A potem zamienili to w uniwersytecki ośrodek badań nad pustynią. – Dlaczego tutaj? Czemu Backus zakopał ich tutaj? – Przypuszczalnie dlatego, że to ziemia federalna. Chciał mieć pewność, że nad sprawą będziemy pracować my – to znaczy zapewne ty. Jeśli tak chciał, udało mu się. Mamy tu poważne roboty ziemne. Musieliśmy przywieźć własne generatory prądu, przyczepy kempingowe, jedzenie, wodę, wszystko. Rachel nic nie powiedziała. Przyglądała się wszystkiemu, od miejsca przestępstwa aż po odległy horyzont obejmujący szare górskie grzbiety. Nie zgadzała się z opinią Dei. Słyszała już, jak ktoś mówił o nieziemskim pięknie wybrzeża Irlandii. Pomyślała, że także jałowy, księżycowy krajobraz pustyni jest na swój sposób piękny. Surowy rodzaj piękna. Niebezpieczny. Nigdy nie spędziła więcej czasu na pustyni, ale przez lata w obu Dakotach nauczyła się doceniać surowość natury, puste krajobrazy, w których człowiek jest intruzem. To była jej tajemnica. Pojechała, jak to się w Biurze mówiło, na „zesłanie”. Miało ją zmęczyć i zmusić do rezygnacji. Lecz ona w tej grze zwyciężyła. Przetrwałaby tam, ile tylko trzeba. Dei zwolniła, podjeżdżając do posterunku ustawionego mniej więcej sto jardów przed obozem. Facet w niebieskim kombinezonie, z białymi literami FBI na kieszeni na piersi, stał obok plażowego namiotu o otwartych bokach. Pustynny wiatr mało nie wyrwał śledzi, zdążył także zwichrzyć włosy agentowi. Dei opuściła szybę. Nie chciało jej się nawet podać nazwiska czy dokumentu. Wszyscy ją tu znali. Wymieniła nazwisko Rachel i przedstawiła ją jako „agenta-gościa”. – Ma zgodę od agenta Alperta? – zapytał głosem suchym i płaskim jak niecka pustyni za jego plecami. – Tak, ma. – No dobra. Potrzebuję jej dokumentów. Rachel podała mu etui. Agent zapisał numer legitymacji. – Z Quantico? – Nie. Dakota Południowa. Rzucił jej spojrzenie, które sugerowało, że wie, iż coś spieprzyła. – Miłej zabawy – powiedział, odwracając się do swego namiotu. Dei ruszyła naprzód, zamykając okno i owiewając agenta chmurą kurzu. – Jest z biura terenowego w Vegas – wyjaśniła. – Nie są specjalnie szczęśliwi, że grają drugie skrzypce. – I co w tym dziwnego? – No właśnie. – Czy Alpert dowodzi śledztwem? – Tak. – Jaki jest? – Wiesz, pamiętasz tę twoją teorię, że agenci są albo morfami, albo empatami? – Tak. – On jest morfem. Rachel kiwnęła głową. Podjechały do małej kartonowej tabliczki przyklejonej taśmą do jukki. Głosiła „SAMOCHODY” i wskazywała strzałką na prawo. Dei skręciła. Zaparkowały ostatnie w rzędzie czterech równie brudnych crown victorii. – A ty? – zapytała Rachel. – Kim ty się okazałaś? Dei nie odpowiedziała. – Jesteś gotowa? – spytała Dei. – Oczywiście. Przez cztery lata czekałam, aby znowu się nim zająć. I tu jest początek. Otworzyła drzwi i wysiadła na pustynię zalaną słońcem. Czuła się jak w domu. |
||
|