"Kanał" - читать интересную книгу автора (Connelly Michael)

8

Fish box. GPS. Kiedy Buddy o nim wspomniał, przypomniałem sobie meldunek szeryfa spoczywający w szufladzie pulpitu nawigacyjnego.

– Chciałem cię o to zapytać. Mówisz, że ten gość zabrał GPS?

– Fałszywy kutas. To na pewno on. Wypłynął raz z nami, a potem zaraz widzę, że nie ma GPS-u, a facet otwiera swój biznes czarterowy na mierzei. Dodaj dwa do dwóch i wyjdzie ci dupek. Chciałem już tam podejść i złożyć mu drobną wizytę.

Nie bardzo rozumiałem, o co chodzi. Poprosiłem, żeby wyjaśnił mi to zrozumiałym językiem, jakbym nie odróżniał spławika od słowika.

– Układ był taki – powiedział. – W tej czarnej skrzynce były pozycje wszystkich naszych najlepszych punktów, łowisk. I nie tylko naszych, także tego gościa, od którego go wygrałem. Bo grałem w pokera z innym przewodnikiem wędkarskim. Stawką nie był sam GPS, ale to, co w nim siedziało. Gość położył na stół dwanaście swoich najlepszych łowisk, a ja zgarnąłem je jednym pieprzonym fulem.

– No tak – odparłem. – Teraz rozumiem. Jego wartość zwiększały współrzędne łowisk.

– Ot co. Takie urządzonka kosztują kilkaset dolców. Ale łowiska – na to trzeba lat pracy, umiejętności, zbierania doświadczeń.

Wskazałem zdjęcie na ekranie komputera.

– I ten facet przychodzi, zabiera go, a potem otwiera własny czarter, na skróty korzystając z waszej wiedzy. Ma wasze doświadczenia oraz tego przewodnika, od którego wygrałeś GPS.

– I to jak na skróty. Już mówiłem, kiedyś pójdę go odwiedzić.

– Gdzie jest ta mierzeja?

– Z drugiej strony, tam gdzie wyspa się tak zwęża, jak ósemka.

– Powiedzieliście szeryfowi, że to pewnie on go ukradł?

– Na początku nie, bo nie wiedzieliśmy. Po prostu nam zginął, pomyśleliśmy, że może w nocy wlazły na pokład jakieś dzieciaki i wzięły, co się nawinęło. Z tego, co wiem, dorastanie na tej wyspie jest nudne jak cholera. Zapytaj tylko Gracielę o Raymonda – dzieciak normalnie dostaje pierdolca. W każdym razie złożyliśmy zawiadomienie i tyle. A kilka tygodni później widzę to ogłoszenie w „Fish Tales”, że na mierzei jest nowy czarter i jest tam zdjęcie faceta. No i pomyślałem sobie: zaraz, ja go znam, i poskładałem to wszystko do kupy. To on ukradł GPS.

– Dzwoniłeś potem do biura szeryfa?

– Tak, dzwoniłem i powiedziałem, że to on. Nie wyglądali na zainteresowanych. Za tydzień zadzwoniłem jeszcze raz, powiedzieli, że rozmawiali z facetem przez telefon. Nikomu nie chciało się nawet wybrać do niego osobiście. Facet oczywiście wszystkiemu zaprzeczył i to by było tyle, jeśli o nich chodzi.

– Jak on się nazywa?

– Robert Ribb. Jego firma nazywa się Isthmus Charters. W reklamie mówi o sobie Robert „Tropiciel” Ribb. Jaki tam tropiciel. Raczej Robert „Złodziej” Ribb.

Spojrzałem na zdjęcie i zastanawiałem się, czy ma to jakikolwiek związek ze sprawą. Czy zaginiony GPS mógłby być przyczyną śmierci Terry'ego McCaleba? Wydawało się to nieprawdopodobne. Kradzież konkurentowi pozycji łowisk można zrozumieć. Ale zaaranżować skomplikowaną intrygę, żeby jeszcze go zabić -to już było wręcz nieprawdopodobne. Pan Ribb musiałby wymyślić niezły plan i precyzyjnie go wykonać. Ktokolwiek to był, musiał wymyślić niezły plan.

Lockridge zdawał się czytać mi w myślach.

– Zaraz, myślisz, że ten drań mógł mieć coś wspólnego ze śmiercią Terrora?

Patrzyłem nań przez dłuższą chwilę, uświadamiając sobie, że znacznie bardziej prawdopodobne jest to, że to on był zamieszany w całą sprawę: po śmierci McCaleba przejąłby firmę, jacht i przeniósłby interes na stały ląd.

– Nie wiem – odparłem. – Ale trzeba to będzie sprawdzić.

– Jak chcesz, żeby ktoś z tobą poszedł, jestem gotów.

– Jasne. Ale poczekaj, w tym meldunku napisano, że zginął tylko GPS. Nic więcej wam nie zginęło?

– Nie. Dlatego właśnie wydało się nam to dziwne. Dopóki nie ustaliliśmy, że to Ribb.

– Terry też uważał, że to on?

– Powoli do tego dochodził. No bo któż by inny?

To było ważne pytanie, ale nie chciałem, żeby w tej chwili niepotrzebnie przyciągnęło uwagę. Wskazałem na ekran laptopa i powiedziałem Lockridge'owi, żeby dalej pokazywał zdjęcia. Zrobił to, parada zadowolonych wędkarzy defilowała dalej.

Natrafiliśmy wśród nich na jeszcze jedną ciekawostkę. Lockridge cofnął się do serii sześciu zdjęć przedstawiających faceta, którego twarzy nie było z początku dobrze widać. Na trzech pierwszych pozował, unosząc do kamery jaskrawo ubarwioną rybę. Ale na każdym trzymał ją zbyt wysoko, zasłaniając sobie twarz. Jego ciemne okulary wystawały nad płetwą grzbietową. Ryba chyba była na wszystkich zdjęciach ta sama, co nasunęło mi wniosek, że fotograf powtarzał zdjęcie, żeby na którymś uchwycić twarz. Ale bezskutecznie.

– Kto je robił?

– Terror. Nie brałem udziału w tym rejsie.

Coś w tym facecie, może właśnie sposób, w jaki zasłaniał się przed aparatem, sprawiło, że Terry nabrał podejrzeń. To wydawało się oczywiste. Następne trzy zdjęcia przedstawiały pasażera sfotografowanego bez jego wiedzy. Pierwsze dwa zrobione z salonu, w stronę kokpitu, gdzie wędkarz opierał się o prawe nadbur-cie. Ponieważ na szybach były lustrzane folie, pasażer nie mógł widzieć, że McCaleb go fotografuje.

Pierwsze dwa zdjęcia były z profilu, trzecie en face. McCaleb podświadomie zrobił ujęcia jak na zdjęciach pozowanych – kolejne potwierdzenie, że coś podejrzewał. Ale i na tych fotografiach niewiele było widać. Mężczyzna miał brązową, szpakowatą brodę i takie same wąsy, nosił ciemne okulary o wielkich szkłach i błękitną czapkę z logo LA Dodgersów. Włosy miał krótko obcięte i pasowały kolorem do brody. W prawym uchu nosił okrągły złoty kolczyk.

Z profilu widziałem wokół oczu pełno zmarszczek i ciężkie powieki, które skryłyby jego oczy, nawet gdyby nie miał ciemnych okularów. Nosił dżinsy i gładką białą koszulkę, a na niej bluzę Levi'sa.

Szóste zdjęcie, ostatnie z serii, było zrobione już po skończeniu rejsu. Dalekie ujęcie pasażera idącego po pomoście przystani Avalon, najwyraźniej zaraz po opuszczeniu „Fali od rufy”.

Twarz miał odrobinę zwróconą w stronę aparatu, choć nadal było to niewiele więcej niż profil. Lecz ja zastanawiałem się, czy po zrobieniu zdjęcia mężczyzna dalej się odwracał; niewykluczone, że zobaczył McCaleba z aparatem.

– Co to za gość? – zapytałem. – Powiedz mi coś o nim.

– Nic nie wiem – odparł Lockridge – już mówiłem, nie było mnie tam. Terry wziął go bez rezerwacji. Facet po prostu przypłynął wodną taksówką i zapytał, czy Terry by nie popłynął. Zapłacił za pół dnia, minimalną stawkę. Chciał wypłynąć natychmiast, a ja byłem na lądzie. Terry nie mógł na mnie czekać, dlatego popłynął beze mnie. W pojedynkę to trochę upierdliwe. Ale złapali ładną makrelę. W sumie całkiem przyzwoicie.

– Coś potem o nim mówił?

– Nie bardzo. Powiedział tylko, że gość nie wykorzystał połowy dnia. Po kilku godzinach już chciał się zbierać. Więc wrócili.

– Facet wzbudził jego czujność. Zrobił sześć zdjęć, z czego trzy – jak tamten nie patrzył. Na pewno nic ci o tym nie wspominał?

– Mówiłem już, mnie nie. Ale on dużo rzeczy zachowywał dla siebie.

– Znasz nazwisko tego gościa?

– Nie, ale Terry na pewno coś zapisał w dzienniku czarterów. Mam go przynieść?

– Tak. A poza tym chciałbym znać dokładną datę i w jaki sposób zapłacił. Ale możesz najpierw wydrukować te zdjęcia?

– Wszystkie sześć? To potrwa.

– Właściwie to wszystkie sześć i jeszcze Ribba przy okazji. Mnie się nie śpieszy.

– Ramek pewnie sobie nie życzysz, prawda?

– Nie, Buddy, to nie jest konieczne. Zdjęcia i tyle.

Cofnąłem się, a Buddy zasiadł na miękkim stołku przed komputerem. Włączył stojącą obok drukarkę, załadował papier do zdjęć i z wprawą zabrał się do pracy. Znów zauważyłem, że zna ten sprzęt na wylot. Miałem przeczucie, że w laptopie nie ma nic, z czym by się nie zapoznał. Pewnie to samo dotyczyło pudeł z aktami na górnej koi.

– No dobra – powiedział, wstając. – Jedno drukuje się z minutę. I jak wychodzą, jeszcze się trochę kleją. Trzeba je będzie rozłożyć, żeby całkiem wyschły. Idę na górę, zobaczę, co jest w dzienniku czarterów o tym tajemniczym osobniku.

Kiedy poszedł, zasiadłem przed komputerem. Obserwowałem, co robi ze zdjęciami, a ja szybko się uczę. Wróciłem do głównej listy i dwa razy kliknąłem na teczkę pod nazwą POCZTA. Otworzyła się tabelka z trzydziestoma sześcioma małymi zdjęciami. Kliknąłem na pierwsze, powiększyło się. Przedstawiało Gracielę pchającą wózek, w którym spała mała dziewczynka. Cielo Azul. Córka Terry'ego. Sceneria wyglądała na centrum handlowe. Zdjęcie było podobne do tych z tajemniczym mężczyzną, bo wyglądało, że Graciela nie wie, że jest fotografowana.

Odwróciłem się i spojrzałem przez drzwi na schodki prowadzące do salonu. Ani śladu Lockridge'a. Wstałem i po cichu wyszedłem do korytarza. Przez otwarte drzwi wśliznąłem się do łazienki. Przycisnąłem się do ściany i czekałem. Niebawem Lockridge przeszedł przez korytarz z dziennikiem w dłoniach. Poruszał się bardzo powoli, żeby nie wydać najmniejszego odgłosu. Zaczekałem, aż mnie minie, i wyszedłem za nim na korytarz. Patrzyłem, jak wchodzi do kajuty dziobowej, chcąc znów mnie zaskoczyć.

Ale to Lockridge się wzdrygnął, kiedy zauważył, że mnie w kabinie nie ma. Kiedy odwrócił się, stałem tuż za nim.

– Lubisz się podkradać do ludzi, co, Buddy?

– Nie, no skąd, naprawdę nie. Ja tylko…

– Nie rób tak ze mną, dobra? Co tam jest w tym dzienniku?

Jego twarz, pod wieczną opalenizną rybaka, przybrała różowy odcień. Ale dałem mu okazję do zmiany tematu i szybko z niej skorzystał.

– Terry zapisał jego nazwisko, ale nic więcej. „Jordan Shandy, pół dnia”. I tyle.

Otworzył książkę i obrócił ją, żeby pokazać wpis.

– A jak zapłacił? Ile w ogóle kosztuje pół dnia?

– Trzy stówy za pół, pięć za cały. Sprawdziłem wyciąg z konta do kart i nic tam nie było. Ani wpłat na konto. Nic. To znaczy, że zapłacił gotówką.

– Kiedy to było? Rozumiem, że wpisujecie to datami.

– Tak. Wypłynęli trzynastego lutego, o proszę, to piątek trzynastego. Myślisz, że to specjalnie?

– Kto wie? To było przed rejsem z Ribbem czy po?

Lockridge położył dziennik na biurku, żebyśmy obaj mogli doń zajrzeć. Przesunął palcem wzdłuż listy klientów i zatrzymał go na Ribbie.

– On był dziewiętnastego lutego.

– A jaka data jest na raporcie szeryfa?

– Cholera, znowu muszę iść na górę.

Słyszałem, jak wdrapuje się po schodkach. Wyciągnąłem z drukarki pierwsze zdjęcie i położyłem je na blacie. Była to twarz Jordana Shandy'ego, kryjąca się za ciemnymi okularami i makrelą. Wpatrywałem się w nią, dopóki Lockridge nie wrócił. Tym razem już nie próbował się skradać.

– Zawiadomienie o włamaniu złożyliśmy dwudziestego drugiego lutego.

Skinąłem głową. Pięć tygodni przed śmiercią McCaleba. Zapisałem w notesie wszystkie daty, o których mówiliśmy. Nie byłem pewien, czy choć jedna z nich jest istotna.

– Dobrze – powiedziałem. – Buddy, zrobisz dla mnie jeszcze jedną rzecz?

– Jasne. A co?

– Wyjdź na górę, zdejmij spod sufitu te wędki i wypłucz je porządnie. Zdaje się, że po ostatniej wycieczce nikt tego nie zrobił. Śmierdzi od nich, a pewnie spędzę tu kilka dni. Wolałbym nie siedzieć w smrodzie.

– Chcesz, żebym poszedł na górę i wypłukał wędki.

Powiedział to tonem oznajmującym. Przeniosłem wzrok ze zdjęcia na jego twarz.

– Otóż to. Bardzo mi to pomoże. Jak skończę ze zdjęciami, możemy się wybrać do Woodalla.

– No dobra.

Opuścił kabinę z ponurą miną, usłyszałem, jak człapie po schodni równie głośno, jak przedtem cicho. Wyjąłem z drukarki kolejne zdjęcie i położyłem obok pierwszego. Wyciągnąłem z kubka na biurku czarny marker i napisałem na białym marginesie: Jordan Shandy.

Siadając na stołku, jeszcze raz wróciłem do komputera i zdjęcia przedstawiającego Gracielę z córką. Kliknąłem na strzałkę i pojawiło się następne. Znów zrobione w centrum handlowym, tym razem z większej odległości i trochę ziarniste. Było na nim widać jeszcze chłopca idącego za Graciela. Adoptowany syn, wywnioskowałem.

Na fotografii znajdowali się wszyscy oprócz Terry'ego. Czy on robił zdjęcie? Jeśli tak, dlaczego z takiej odległości? Ponownie kliknąłem strzałkę i szedłem dalej. Prawie wszystkie wykonano w centrum handlowym z dużej odległości. Na żadnym nikt z rodziny nie patrzył w stronę obiektywu ani nie był świadom jego istnienia. Po dwudziestu ośmiu podobnych zdjęciach sceneria się zmieniła – rodzina płynęła promem na Catalinę. Wracali do domu, a fotograf – razem z nimi.

Ta sekwencja liczyła tylko cztery zdjęcia. Na każdym z nich Graciela siedziała pośrodku tylnej części nadbudówki promu z chłopcem po jednej stronie, dziewczynką po drugiej. Fotograf stał blisko przodu kabiny, zdjęcie robił przez kilka rzędów siedzeń. Nawet gdyby Graciela go zauważyła, zapewne nie zdałaby sobie sprawy, że jest głównym celem obiektywu; pomyślałaby, że fotograf to po prostu jeszcze jeden turysta udający się na Catalinę.

Ostatnie dwa zdjęcia z trzydziestu sześciu były jakieś inne, jakby zrobione kiedy indziej. Na pierwszym był zielony drogowskaz przy autostradzie. Powiększyłem go i zauważyłem, że zdjęcie zrobiono przez szybę samochodu. Widziałem ramę przedniej szyby z jakąś nalepką w rogu i fragment deski rozdzielczej. A także kawałek ręki fotografa, spoczywającej na kierownicy, na godzinie jedenastej.

Drogowskaz sfotografowano na tle jałowego pustynnego krajobrazu. Napis głosił:


ZZYZX ROAD

1 MILA


Znałem tę drogę. A właściwie znałem ten znak. Zna go każdy z LA, kto jeździ samochodem do Las Vegas tak często jak ja. Mniej więcej w połowie autostrady nr 15 był zjazd na Zzyzx Road, zwracał uwagę niezwykłą nazwą i pewnie niczym więcej. Droga znajdowała się pośrodku pustyni Mojave i pewnie prowadziła donikąd. Żadnej stacji benzynowej, żadnego parkingu. Koniec alfabetu i koniec świata.

Ostatnie ze zdjęć było równie zagadkowe. Powiększyłem je i zobaczyłem dziwną martwą naturę. Pośrodku kadru stała stara łódź – z jej desek wyłaziły łebki gwoździ, a żółta farba łuszczyła się pod palącym słońcem. Znajdowała się na skalistej pustyni, chyba setki mil od najbliższej wody. Łódź, która zdryfowała na morze piasku. Jeśli miało to jakieś konkretne znaczenie, na razie go nie dostrzegałem.

Wykonując podpatrzone u Lockridge'a operacje, wydrukowałem oba zdjęcia przedstawiające pustynię i wróciłem do poprzednich, aby wybrać kilka do druku. Przesłałem do drukarki dwa z promu i dwa z centrum handlowego. Czekając, powiększyłem kilka zdjęć ze sklepów w nadziei, że zauważę coś, co pozwoli mi zidentyfikować, które to centrum handlowe. Wiedziałem, że mogę po prostu ją zapytać. Ale nie byłem pewien, czy chcę.

U kupujących rozpoznałem reklamówki z Nordstroma, Saksa na Piątej Alei oraz Barnesa amp; Noble'a. Na jednym ze zdjęć rodzina szła przez ogródek restauracyjny, gdzie wisiały szyldy sieci Cinnabon i Hot Dog on a Stick. Zanotowałem to wszystko, wiedząc, że te pięć nazw zapewne umożliwi mi rozpoznanie centrum handlowego, jeśli zdecyduję, że ta informacja jest mi potrzebna, a nie będę chciał o to pytać Gracieli. Mówienie jej, że na zakupach z rodziną ktoś ją tropił, ktoś, kto być może miał jakieś dziwne powiązania z jej mężem – nie wydawało mi się zbyt dobrym rozwiązaniem. Przynajmniej teraz.

Owe powiązania okazały się jeszcze dziwniejsze i bardziej niepokojące, kiedy drukarka w końcu wypluła fotografie z centrum handlowego. Na jednym rodzina mijała witrynę księgarni Barnes amp; Noble. Zdjęcie zrobiono z drugiej strony hali, ale niemal prostopadle do wystawy. W jej szybach widać było niewyraźne odbicie fotografa. Na ekranie komputera go nie dostrzegłem, ale na wydruku tak.

Obraz fotografującego był zbyt drobny i za mało wyraźny w porównaniu z tłem za szybą, naturalnej wielkości podobizną stojącego mężczyzny w kilcie otoczonego stertami książek; podpis głosił: DZIŚ U NAS IAN RANKIN! Zdałem sobie sprawę, że ten afisz pozwala mi co do dnia określić, kiedy zrobiono zdjęcie Gracieli i jej dzieciom. Wystarczyłoby zadzwonić do sklepu i zapytać, kiedy był u nich Ian Rankin. Plakat utrudnił mi jednak rozpoznanie fotografa.

Zasiadłem z powrotem do komputera, znalazłem to zdjęcie wśród miniaturek i powiększyłem. Gapiłem się w nie, uświadamiając sobie, że nie wiem, co mam robić.

Buddy stał w kokpicie i polewał wodą z węża nasadzonego na kvan w nadburciu osiem wędek i kołowrotków, które oparł o rufę. Kazałem mu zakręcić wodę i wrócić ze mną do biura. Zrobił to bez słowa. Kiedy zeszliśmy, wskazałem na stołek, a potem nachyliłem się nad nim i zakreśliłem palcem obszar zdjęcia, gdzie widniało odbicie fotografa.

– Możesz powiększyć ten kawałek? Chcę mu się lepiej przyjrzeć.

– Mogę, ale stracimy szczegóły. Wiesz, to jest cyfra. Nie zobaczy się więcej, niż tam jest.

Nie rozumiałem, co mówi. Powiedziałem, żeby po prostu to zrobił. Postukał w kwadratowe przyciski na górze ramki ze zdjęciem i zaczął powiększać fotografię, a potem przesuwać ją tak, by ukazać wycinek z odbiciem. Zaraz powiedział, że już bardziej powiększyć się nie da. Nachyliłem się tuż nad ekranem. Obraz był jeszcze bardziej niewyraźny. Nawet krata na kilcie pisarza straciła ostrość.

– Nie możesz tego trochę podkręcić?

– To znaczy znowu zmniejszyć? No pewnie, że…

– Nie, nie, żeby trochę wyostrzyć.

– Tyle widać i koniec. Tyle tam jest i już.

– No dobra, wydrukuj je. Przedtem na wydruku lepiej było widać. Może teraz też będzie.

Lockridge wykonał parę operacji, przez minutę niespokojnie czekałem.

– A co to takiego? – zapytał.

– Odbicie fotografa.

– Znaczy, że to nie był Terry?

– Nie. Nie wydaje mi się. Raczej ktoś inny zrobił zdjęcia jego rodzinie i mu wysłał. Coś chciał w ten sposób przekazać. Terry nie wspominał o tym?

– Nie.

Postanowiłem spróbować, czy Buddy'emu coś się wymknie.

– Kiedy pierwszy raz zobaczyłeś to zdjęcie?

– Nie wiem. Pewnie… w sumie to teraz pierwszy raz je zobaczyłem.

– Buddy, nie łżyj. To może być ważne. Widzę, że pracujesz z tym sprzętem, jakbyś siedział przy nim od podstawówki. Wiem, że zaglądałeś do komputera, kiedy nie było Terry'ego. On przypuszczalnie też wiedział. Nie przeszkadzało mu to i mnie też nie przeszkadza. Tylko mi powiedz, kiedy widziałeś to zdjęcie.

Przez chwilę się namyślał.

– Mniej więcej miesiąc przed jego śmiercią. Ale jakbyś pytał tak naprawdę, kiedy Terry je zobaczył, to wystarczy tylko podejrzeć datę utworzenia pliku.

– Zrób to, Buddy.

Lockridge znów przejął klawiaturę i wszedł do historii plików ze zdjęciami. Po paru sekundach miał odpowiedź.

– Dwudziesty siódmy lutego – oznajmił. – To data utworzenia pliku.

– No dobrze – odparłem. – Zakładamy, że to nie Terry je zrobił. Skąd się wzięły na jego komputerze?

– Różnie to mogło być. Mógł je dostać w mailu i zapisać sobie. Ktoś mógł pożyczyć jego aparat i zrobić te zdjęcia. Potem Terry je tam znalazł i ściągnął do komputera. Ewentualnie ktoś po prostu mógł przysłać mu kartę pamięci do aparatu albo płytę CD ze zdjęciami. To pewnie byłoby najtrudniejsze do wyśledzenia.

– Terry mógł stąd odbierać maile?

– Nie, tylko z domu. Na łódce nie ma kabla. Powiedziałem mu, że powinien skombinować sobie taki komórkowy modem i łączyć się bezprzewodowo, tak jak w tej reklamie, gdzie gość siedzi przy biurku pośrodku pola. Ale nigdy się na to nie zdecydował.

Drukarka wypluła zdjęcie. Chwyciłem je przed Buddym. Ale potem położyłem na blacie, żebyśmy obaj je zobaczyli. Odbicie było rozmyte i niewyraźne, ale i tak lepsze niż na ekranie. Widziałem teraz, że fotograf trzyma aparat przed twarzą, całkiem ją zasłaniając. Lecz zaraz rozpoznałem nakładające się litery L i A – logo Los Angeles Dodgers. Fotograf miał na głowie bejsbolówkę.

W tym mieście pewnie można codziennie spotkać z pięćdziesiąt tysięcy ludzi w czapkach Dodgersów, toteż nic na sto procent nie wiadomo. Ale jednego jestem pewny: nie wierzę w przypadki. Popatrzyłem na rozmazane odbicie fotografa i nagle domyśliłem się, że to ów tajemniczy facet. Jordan Shandy.

Lockridge też to zauważył.

– Jasna cholera – rzucił. – To ten facet, nie? Gość z czarteru. Shandy.

– Tak. Chyba tak.

Położyłem obok zdjęcie Shandy'ego z makrelą. Nie można było stwierdzić jednoznacznie, że jest podobny, ale nie dało się również tego wykluczyć. Ale podświadomie czułem, że to on. Wiedziałem, że ten sam człowiek, który wziął Terry'ego na niezapowiedziany, samotny czarter, śledził i fotografował jego rodzinę.

Nie wiedziałem natomiast, skąd wzięły się te zdjęcia u McCa-leba i czy zauważył to samo co ja przed chwilą.

Zacząłem układać fotografie. Przez cały czas próbowałem poskładać to wszystko, znaleźć jakieś powiązanie. Ale nie dałem rady. Miałem za mało elementów tego obrazka. Zaledwie kilka. Instynkt podpowiadał mi, że to była jakaś przynęta na McCaleba. Zdjęcia rodziny przyszły do niego mailem albo na karcie pamięci, albo na CD. A ostatnie dwa były kluczem. Pierwsze trzydzieści cztery to przynęta. Ostatnie dwa to ukryty w środku haczyk.

Pomyślałem, że przesłanie jest oczywiste. Autor zdjęć chciał zwabić McCaleba na pustynię. Na Zzyzx Road.