"Drapieznosc naszego wieku" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)11Specjalnie nie ustawiłem termoregulatora i gdy woda ostygła, ocknąłem się. Wyło radio, odblask białego światła na białych ścianach raził oczy. Zmarzłem, miałem gęsią skórkę. Wyłączyłem radio, puściłem gorącą wodę i zostałem w wannie, rozkoszując się ciepłem i bardzo dziwnym, szalenie nowym wrażeniem kompletnej, kosmicznie ogromnej pustki. Czekałem na kaca, ale nie nadchodził. Było mi tylko dobrze i miałem bardzo dużo wspomnień. I bardzo dobrze mi się myślało, jak po długim wypoczynku w górach… W połowie ubiegłego stulecia Olds i Milner zajmowali się eksperymentami stymulacji mózgu. Wszczepili elektrody w mózg białych szczurów. To była barbarzyńska technika i barbarzyńska metodologia, ale odszukali w mózgach szczurów ośrodki przyjemności i osiągnęli to, że szczury całymi godzinami naciskały dźwignię zamykającą obwód prądu, aplikując sobie do ośmiu tysięcy samopobudzeń na godzinę. Te szczury nie potrzebowały niczego realnego. Nie chciały o niczym wiedzieć, ważna była jedynie dźwignia. Ignorowały jedzenie, wodę, zagrożenie, samicę, nic ich nie interesowało poza dźwignią stymulatora. Później przeprowadzono identyczne eksperymenty z małpami i osiągnięto te same rezultaty. Krążyły słuchy, że ktoś robił takie eksperymenty z więźniami skazanymi na śmierć… Dla ludzkości to były ciężkie czasy — czasy atomowego zagrożenia, czasy zaciekłych małych wojen na całym świecie, czasy, gdy znaczna część ludzkości głodowała. Ale nawet wtedy angielski pisarz i krytyk Kingsley Amis, gdy dowiedział się o doświadczeniach ze szczurami, napisał: „Nie będę twierdził, że obawiam się tego bardziej niż kryzysu berlińskiego czy tajwańskiego, ale sądzę, że powinno nas to bardziej przerażać”. Wielu rzeczy bał się ten mądry i zjadliwy autor „Nowych map piekła”. I przewidział możliwość stymulacji mózgu w celu stworzenia iluzorycznego bytu, równie bądź znacznie bardziej atrakcyjnego niż byt rzeczywisty. Pod koniec wieku, gdy zarysowywały się pierwsze triumfy psychotechniki falowej i zaczęły pustoszeć szpitale psychiatryczne, komentatorzy naukowi piali peany pochwalne. Wśród ogólnych zachwytów broszurka Krynickiego i Milowanowicza zabrzmiała jak zgrzyt. W podsumowaniu pedagog Krynicki i inżynier Milowanowicz pisali tak: W ogromnej większości krajów świata wychowanie młodego pokolenia znajduje się na poziomie przełomu osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Ów system wychowania stawiał i stawia sobie za cel przede wszystkim przygotowanie społeczeństwu wykwalifikowanego uczestnika procesu produkcyjnego. System nie jest zainteresowany pozostałym potencjałem ludzkiego mózgu, dlatego poza procesem produkcyjnym współczesny człowiek pozostaje — psychologicznie — człowiekiem jaskiniowym, człowiekiem niewychowanym. Efektem niewykorzystania tych potencjałów jest niezdolność jednostki do odbioru skomplikowanego świata we wszystkich jego sprzecznościach, niezdolność do powiązania psychologicznie niespójnych pojęć i zjawisk, jeśli nie dotyczą one bezpośrednio zaspokojenia najbardziej prymitywnych instynktów społecznych. Innymi słowy, ten system wychowania praktycznie nie rozwija w człowieku czystej wyobraźni, fantazji i — co za tym idzie — poczucia humoru. Człowiek niewychowany odbiera świat jako trywialny, rutynowy, tradycyjnie prosty proces, z którego jedynie za cenę ogromnego wysiłku udaje się wycisnąć jakieś rozrywki, również dość rutynowe i tradycyjne. Niewykorzystane potencjały pozostają wówczas ukrytą rzeczywistością ludzkiego mózgu. I zadanie pedagogiki polega na tym, by wprawić w ruch owe potencjały, nauczyć człowieka fantazji, przemienić różnorodność potencjalnych związków ludzkiej psychiki w jakościową i ilościową zgodę na różnorodność związków świata realnego. To zadanie, jak twierdzili autorzy, powinno stać się głównym zadaniem ludzkości w najbliższej epoce. I dopóki pozostaje niewykonane, mamy podstawy przypuszczać i obawiać się, że sukcesy psychotechniki doprowadzą do powstania sposobów stymulacji falowej, które ofiarują człowiekowi iluzoryczny byt, swoją barwnością i atrakcyjnością znacznie przewyższający byt realny. I jeśli pamiętać, że fantazja pozwala człowiekowi być zarówno istotą rozumną, jak i zwierzęciem, jeśli dodać do tego, że materiał psychiczny do stworzenia olśniewającego iluzorycznego bytu wyraża się u człowieka niewychowanego najciemniejszymi, najbardziej prymitywnymi odruchami, wtedy nietrudno wyobrazić sobie straszną pokusę, która czai się w podobnych możliwościach. A tu sleg. Już rozumiem, dlaczego słowo „sleg” piszą tu na płotach… Teraz wszystko rozumiem… to przykre, ale rozumiem. Już lepiej byłoby, gdybym niczego nie rozumiał, gdybym ocknął się, wzruszył ramionami i wyszedł z wanny rozczarowany. Ciekawe, czy Strogow też by to zrozumiał, albo Einstein, albo Petrarka? Fantazja to bezcenna rzecz, ale nie wolno jej dawać drogi w głąb. Tylko na zewnątrz… Jak smacznego robaka umocowała na wędce jakaś fabryka! I jak idealnie wybrany czas… O tak, gdybym ja dowodził Marsjanami Wellsa, nie grzebałbym się z trójnogami bojowymi, promieniem cieplnym i innymi bzdurami. Iluzoryczny byt… nie, to nie narkotyk… gdzie narkotykom do niego, to właśnie to, co powinno być. Tutaj. Teraz. Każdy czas ma coś swojego. Ziarna maku i konopie, królestwo słodkich, niewyraźnych cieni i spokoju — dla wycieńczonych biedaków, dla zaszczutych ludzi… Ale tutaj nikomu nie jest potrzebny spokój, tutaj nikogo nie gnębią i nikt nie umiera z głodu, tutaj jest po prostu nudno. Syto, ciepło, pięknie i nudno. Świat nawet nie jest zły, świat jest nudny. Świat bez perspektyw, świat bez obietnic… A to przecież nie karaś, to mimo wszystko człowiek… to nie królestwo cieni, to właśnie życie, prawdziwe, bez taryfy ulgowej, bez gmatwaniny snów… sleg nadciąga nad świat, a świat nie ma nic przeciwko temu, żeby poddać się slegowi. I wtedy, na jakąś setną sekundy poczułem, że zginąłem. I ta śmierć była przyjemna. Na szczęście się rozzłościłem. Wyszedłem z wanny, rozchlapując wodę, klnąc i rozpalając w sobie złość, włożyłem na mokre ciało slipki i koszulę, chwyciłem zegarek. Była trzecia. To mogła być trzecia po południu i trzecia następnej nocy, i trzecia godzina za sto lat. Idiota, pomyślałem, wciągając spodnie. Wzruszył się, wypuścił Bubę, a przecież on gotów był dać mi adres meliny… oficerowie operacyjni już by tam byli i nakrylibyśmy całe to przeklęte gniazdo. Ohydne gniazdo. Gniazdo pluskiew. Obrzydliwą kloakę… i w tym momencie po dnie świadomości niczym słoneczny zajączek przemknęła jakaś bardzo spokojna myśl. Ale jej nie uchwyciłem. Z apteczki wziąłem potomak — najsilniejszy środek pobudzający, jaki znalazłem. Wsunąłem się do salonu, gdzie posapywali chłopcy, i wyszedłem przez okno. Miasto, rzecz jasna, odpoczywało. Na Podmiejskiej pod latarniami wystawały rżące nastolatki, po zalanych światłem magistralach włóczyły się hałaśliwe tłumy. W oddali śpiewano piosenki, słychać było wycie: „Dreszczka!”, gdzieś tłuczono szyby. Złapałem taksówkę bez kierowcy, znalazłem indeks ulicy Słonecznej i wybrałem na pulpicie sterowania. Samochód zaczął krążyć po mieście. W środku śmierdziało kwasem, pod nogami turlały się butelki. Na jakimś skrzyżowaniu omal nie wjechałem w korowód wyjących ludzi, na drugim rytmicznie zapalały się i gasły kolorowe światła, widocznie dreszczkę można urządzać nie tylko na placach. Oni wypoczywali, wypoczywali na całego, ci serdeczni kapłani salonów dobrego nastroju, uprzejmi celnicy, mistrzowie fryzjerscy, czułe matki i odważni ojcowie, niewinni młodzieńcy i dziewczęta, wszyscy zamienili dzienny obraz na nocny, wszyscy starali się, żeby było wesoło i żeby nie trzeba było o niczym myśleć… Zahamowałem. W tym samym miejscu. Nawet mi się zdawało, że poczułem zapach spalenizny… Peck walnął w transporter opancerzony z grzechotki. Transporter zakręcił na jednej gąsienicy, telepiąc się na stertach potłuczonych cegieł. Wyskoczyło z niego dwóch faszystów w rozchełstanych bluzach, rzucili w naszą stronę dwa granaty i pomknęli w cień. Działali umiejętnie i zwinnie, było jasne, że to nie smarkacze z królewskiego gimnazjum i nie kryminaliści ze Złotej Brygady, lecz prawdziwi starzy wyjadacze, oficerowie, czołgiści. Robert ściął ich serią z cekaemu. Transporter był wypełniony skrzynkami piwa w puszkach. Nagle przypomnieliśmy sobie, że od dwóch dni ciągle chce nam się pić. Iowa Smith wszedł do środka i zaczął podawać nam puszki. Peck otwierał puszkę nożem, Robert oparł cekaem o burtę i przebijał puszki uderzeniem o ostry występ na pancerzu. A nauczyciel, poprawiając binokle, plątał się w pasach grzechotki i mamrotał: — Niech pan chwileczkę poczeka, Smith, widzi pan, że mam zajęte ręce. Na końcu ulicy jasno płonął pięciopiętrowy dom, pachniało spalenizną i gorącym metalem, my chciwie piliśmy ciepłe piwo i byliśmy mokrzy, i było bardzo gorąco, a martwi oficerowie leżeli na potłuczonych, pokruszonych cegłach, z jednakowo rozrzuconymi nogami w krótkich czarnych spodniach, koszule zwinęły im się na karku i skóra na ich plecach jeszcze połyskiwała od potu. — To oficerowie — powiedział nauczyciel. — Chwała Bogu. Nie mogę już patrzeć na martwych chłopców. Przeklęta polityka, przez którą ludzie zapominają o Bogu. — Jakim Bogu? — zapytał Iowa Smith z wnętrza samochodu. — Pierwszy raz słyszę. — Nie należy z tego żartować — powiedział nauczyciel. — To wszystko niedługo się skończy, potem nigdy i nikomu nie będzie wolno truć duszy ludzkich marnością. — To jak będą się rozmnażać? — zapytał Iowa Smith. Znowu schylił się po piwo i zobaczyliśmy wypalone dziurki na jego pośladkach. — Mówię o polityce — rzekł nauczyciel łagodnie. — Faszyści muszą zostać zlikwidowani, to zwierzęta, ale to nie wystarczy. Jest jeszcze dużo partii politycznych i dla nich wszystkich z całą tą propagandą nie ma miejsca w naszym kraju. — Nauczyciel pochodził z tego miasta i mieszkał dwie ulice od naszego posterunku. — Socjalanarchiści, technokraci, oczywiście komuniści… — Ja jestem komunistą — oznajmił Iowa Smith. — W każdym razie z przekonania. Jestem za komuną. Nauczyciel popatrzył na niego zaskoczony. — I jestem bezbożnikiem — dodał Iowa. — Boga nie ma, nauczycielu, i nic się na to nie poradzi. Wtedy zaczęliśmy mówić jeden przez drugiego, że jesteśmy bezbożnikami, Peck powiedział, że on dodatkowo jest za technokracją, a Robert oświadczył, że jego ojciec jest socjalanarchistą, i dziadek był socjalanarchistą, i jemu, Robertowi, też pewnie przyjdzie zostać socjalanarchistą, chociaż nie wie, co to takiego. — Gdyby na przykład piwo zrobiło się teraz lodowate — powiedział w zadumie Peck — z przyjemnością uwierzyłbym w Boga. Nauczyciel uśmiechał się skonfundowany i przecierał binokle. Był dobry i zawsze pokpiwaliśmy sobie z niego, a on się nie obrażał. Już pierwszej nocy zauważyłem, że nie jest zbyt odważny, a jednak nigdy nie wycofywał się z załogi. Wszyscy żartowaliśmy i gadaliśmy, gdy rozległ się trzask i zawaliła się ściana płonącego domu, i z wiru ognia, z kłębowiska iskier i dymu na naszą ulicę wypłynął — trzymając się metr nad jezdnią — czołg szturmowy Mamut. Czegoś tak przerażającego jeszcze nie widzieliśmy. Wypłynął na środek ulicy, poruszył celownikiem, jakby się rozglądał, następnie ukrył poduszkę powietrzną i ze zgrzytem ruszył w naszą stronę. Ochłonąłem dopiero w bramie. Czołg był coraz bliżej, ja początkowo nie zobaczyłem nikogo z naszych, ale potem z samochodu pancernego wysunął się na całą wysokość Iowa Smith, wystawił przed siebie grzechotkę, oparł kolbę o brzuch i zaczai celować. Widziałem, jak odbicie zgięło go wpół, jak po czarnym przodzie czołgu przebiegła ognista kreska, a potem ulica wypełniła się hukiem i płomieniem, i gdy z trudem uniosłem opalone powieki, ulica była pusta, tylko czołg i dym. Nie było transportera, nie było stert rozbitych cegieł, nie było przekrzywionego kiosku przy sąsiednim domu, był tylko czołg. Mamut jakby się dopiero obudził, wyrzucał wodospady ognia i ulica przestawała być ulicą, przemieniała się w plac. Peck mocno uderzył mnie w szyję i tuż przed swoją twarzą zobaczyłem jego szklane oczy, ale nie było już czasu, żeby biec do rowu. We dwóch wzięliśmy miny i pobiegliśmy w kierunku czołgu. Pamiętam tylko, że przez cały czas patrzyłem na kark Pecka, traciłem oddech i liczyłem kroki, i nagle Peckowi spadł z głowy hełm i Peck upadł, i omal nie upuścił ciężkiej miny, a ja upadłem na niego. Czołg wysadzili w powietrze Robert i nauczyciel. Nie wiem, jak i kiedy to zrobili — chyba biegli za nami z drugą miną. Przesiedziałem do rana na środku ulicy, trzymając na kolanach obandażowaną głowę Pecka i patrząc na ogromne gąsienice czołgu sterczące z asfaltowego jeziora. Tego samego ranka wszystko się skończyło. Zun Padana poddał się z całym swoim sztabem i już jako jeniec został zastrzelony na ulicy przez szaloną kobietę… To było to samo miejsce. Nawet mi się zdawało, że pachnie spalenizną i stopionym metalem. I nawet kiosk stał na rogu, i był trochę przekrzywiony, w stylu nowej architektury. Część ulicy, którą czołg przemienił w plac, pozostała placem, a na miejscu asfaltowego jeziora był skwer i na tym skwerku kogoś bili. Iowa Smith był inżynierem meliorantem z Iowa, USA. Robert Święcicki był reżyserem z Krakowa, Polska. Nauczyciel był nauczycielem w szkole, w tym mieście. Żadnego z nich nigdy później nie widziałem, nawet martwego. A Peck był Peckiem, który teraz stał się Bubą. Włączyłem silnik. Buba mieszkał w takim samym domku jak ja. Drzwi wejściowe były otwarte na oścież. Zastukałem, ale nikt się nie odezwał i nie wyszedł. W ciemnym holu światło się nie zapaliło. Drzwi prowadzące na prawą połowę były zamknięte, zajrzałem do lewej. W salonie, na rozgrzebanym tapczanie spał brodaty mężczyzna w marynarce i bez spodni. Czyjeś nogi wystawały spod przewróconego stołu. Pachniało koniakiem, dymem papierosowym i jeszcze czymś słodkim, jak ostatnio z salonu cioci Wajny. W drzwiach gabinetu wpadłem na piękną kobietę. Bynajmniej się nie zdziwiła na mój widok. — Dobry wieczór — powiedziałem. — Przepraszam, czy tu mieszka Buba? — Tutaj — odparła, przyglądając mi się błyszczącymi, jakby maśłanymi oczami. — Mogę się z nim zobaczyć? — Dlaczego nie? Jeśli pan ma ochotę. — Gdzie on jest? — Ale z pana dziwak! — roześmiała się. — A gdzie może być Buba? Domyślałem się gdzie, ale wolałem się upewnić. — Nie wiem. Może w sypialni? — Ciepło… — Co ciepło? — Głupiec. I w dodatku trzeźwy. Chcesz się napić? — Nie — odmówiłem gniewnie. — Gdzie jest Buba? Jest mi pilnie potrzebny. — Tym gorzej dla ciebie — powiedziała wesoło. — Szukaj sobie, a ja idę. Poklepała mnie po policzku i wyszła. W gabinecie było pusto. Na biurku stał wielki kryształowy wazon z jakimś czerwonym świństwem. Świństwo pachniało słodko i mdło. W sypialni też nikogo nie było, pogniecione prześcieradła i poduszki leżały gdzie popadło. Podszedłem do drzwi łazienki. Strzelano do nich z pistoletu — od wewnątrz, jeśli sądzić po kształcie dziur. Zawahałem się i chwyciłem za klamkę. Drzwi były zamknięte. Z trudem je otworzyłem. Buba leżał w wannie, po szyję zanurzony w zielonkawej wodzie. Nad wodą unosiła się para. Na brzegu wanny chrypiało i wyło radio. A ja stałem i patrzyłem na Bubę. Na byłego kosmonautę, badacza Pecka Zenaya. Na byłego zgrabnego, muskularnego chłopaka, który w wieku osiemnastu lat porzucił swoje słoneczne miasto nad brzegiem ciepłego morza i poleciał w kosmos na chwałę ludzkości, a mając trzydzieści, wrócił do ojczyzny, żeby walczyć z ostatnimi faszystami, i został tu na zawsze. Zrobiło mi się niedobrze na myśl, że godzinę temu byłem do niego podobny. Poklepałem go po twarzy, chwyciłem za rzadkie włosy. Nie poruszył się. Wtedy pochyliłem się nad nim, żeby dać mu powąchać potomak, i zrozumiałem, że on nie żyje. Zrzuciłem radio na podłogę, rozdeptałem obcasem. Na podłodze leżał pistolet, ale Peck się nie zastrzelił. Pewnie mu przeszkadzano i strzelał w drzwi, żeby zostawili go w spokoju. Wsunąłem ręce do gorącej wody, podniosłem go i przeniosłem do sypialni na łóżko. Leżał obwisły, straszny, z zapadniętymi oczami. Gdyby nie był moim przyjacielem… gdyby nie był takim wspaniałym chłopakiem… gdyby nie był takim świetnym pracownikiem… Wezwałem przez telefon pogotowie i usiadłem obok Pecka. Starałem się o nim nie myśleć. Starałem się myśleć o sprawie. I próbowałem być twardy i zimny, bo przez dno mojej świadomości przebiegł ciepły, słoneczny zajączek i tym razem wiedziałem, co to za myśl. Gdy przyjechał lekarz, już wiedziałem, co zrobię. Znajdę Ela. Zapłacę mu każde pieniądze. Może będę go bił. W razie potrzeby — torturował. On mi powie, skąd wypełza ta zaraza. Poda mi adresy i nazwiska. Opowie o wszystkim. I my znajdziemy tych ludzi. Rozgromimy i spalimy tajne zakłady, a ludzi wywieziemy tak daleko, że nie zdołają już nigdy wrócić, bez względu na to, kim są. Wyłapiemy wszystkich, którzy kiedykolwiek próbowali slegu, i ich również odizolujemy. Bez względu na to, kim są. Potem zażądam, żeby odizolowano mnie, ponieważ wiem, czym jest sleg. Ponieważ zrozumiałem, co to była za myśl, ponieważ jestem niebezpieczny dla społeczeństwa, tak samo jak oni wszyscy. Ale to będzie dopiero początek. Początek wszelkiego początku, potem nastąpi to najważniejsze: sprawić, żeby ludzie nigdy, przenigdy, nie zapragnęli dowiedzieć się, czym jest sleg. Na pewno wyda się to dziwne. Na pewno bardzo wielu ludzi powie, że to jest zbyt dzikie, zbyt okrutne, zbyt głupie, ale będziemy musieli to zrobić, jeśli chcemy, żeby ludzkość się nie zatrzymała… Lekarz, stary, siwy człowiek, postawił białą torbę, pochylił się nad Bubą, obejrzał go i rzekł obojętnie: — Beznadziejna sprawa. — Niech pan wezwie policję — powiedziałem. Powoli chował swoje instrumenty do torby. — Nie ma takiej potrzeby — zauważył. — Nie zostało popełnione przestępstwo. To neurostymulator… — Wiem. — No właśnie. Drugi przypadek w ciągu tej nocy. Nie znają umiaru. — Dawno się to zaczęło? — Niezbyt. Kilka miesięcy temu. — To dlaczego, do cholery, milczycie? — Milczymy? Nie rozumiem. To szóste wezwanie w ciągu tej nocy, młody człowieku. Drugi przypadek wyczerpania nerwowego i cztery przypadki białej gorączki. Jest pan jego krewnym? — Nie. — No nic, przyślę ludzi. — Postał chwilę, patrząc na Pecka. — Wstępujcie do kółek i chórów. Zapisujcie się do ligi nawróconych prostytutek… Coś jeszcze mamrotał, wychodząc — stary, obojętny, zgarbiony człowiek. Przykryłem Pecka prześcieradłem, opuściłem rolety i wyszedłem do salonu. Pijani ohydnie chrapali, śmierdzieli przetrawionym alkoholem. Wziąłem obu za nogi, wyciągnąłem na podwórko i zostawiłem w kałuży obok fontanny. Znowu rozpalał się świt, gwiazdy gasły na blednącym niebie. Wsiadłem do taksówki i wystukałem na pulpicie indeks Starego Metra. Teraz było tu dużo ludzi. W rejestracji nie mogłem się dopchać do barierki, chociaż blankiety wypełniały chyba trzy osoby, a pozostali jedynie patrzyli, wyciągając szyje. Ani okrągłogłowego, ani Ela za barierką nie było i nikt nie wiedział, gdzie ich znaleźć. Na dole, w przejściach i tunelach przepychali się i krzyczeli pijani, oszalali mężczyźni i rozhisteryzowane kobiety. Rozlegały się strzały — głuche, stłumione i głośne, ostre, bliskie; od wybuchów drżał beton pod nogami, cuchnęło spalenizną, prochem, benzyną, wódką i perfumami. Klaszczące w dłonie i piszczące dziewczyny cisnęły się do ociekającego krwią wielkoluda, który uśmiechał się triumfalnie; gdzieś ohydnie ryczały dzikie zwierzęta. W salach publiczność stała przed ogromnymi ekranami, a na ekranach ktoś z zawiązanymi oczami strzelał z automatu, przyciskając kolbę do brzucha, ktoś siedział zanurzony po pierś w gęstej cieczy, cały siny, i palił grube, trzeszczące cygaro, ktoś z wykrzywioną napięciem twarzą zastygł w pajęczynie mocno napiętych nici… Potem dowiedziałem się, gdzie jest El. Obok brudnego pomieszczenia, zawalonego workami z piaskiem, zobaczyłem okrągłogłowego. Stał nieruchomo w drzwiach, twarz miał osmaloną, pachniał prochem i miał rozszerzone źrenice. Co pięć sekund pochylał się i otrzepywał kolana, nie słyszał mnie i musiałem nim mocno potrząsnąć, żeby mnie w ogóle zauważył. — Nie ma Ela! — warknął. — Nie ma go, rozumiesz? Sam dym, rozumiesz? Dwadzieścia kilowoltów, sto amperów, rozumiesz? Nie doskoczył! Odepchnął mnie mocno, odwrócił się i ruszył w głąb brudnego pomieszczenia, przeskakując worki z piaskiem. Rozpychał ciekawskich, przedarł się do niskich żelaznych drzwi. — Puszczaj! — wrzeszczał. — To znowu ja! Bóg lubi trójcę! Drzwi zatrzasnęły się za nim, ludzie odskoczyli, potykając się i przewracając. Nie czekałem, aż wyjdzie. Albo nie wyjdzie. Nie był mi już potrzebny. Został Rimeier. Była jeszcze Wuzi, ale na nią nie liczyłem. Więc tylko Rimeier. Nie będę go budził, poczekam pod drzwiami. Słońce już wzeszło i brudne ulice były puste. Z jakichś podziemnych postojów wypełzały i brały się do pracy dozorcy-automaty. One znały tylko pracę, nie miały potencjałów, które trzeba rozwijać, ale za to nie miały pierwotnych instynktów. Obok Olimpika musiałem przystanąć, by przepuścić długą kolumnę czerwonych i zielonych ludzi, zakutych w dymiącą się łuskę, którzy, ciężko powłócząc nogami, wlekli się z jednej strony ulicy na drugą, ciągnąc za sobą zapach potu i farby. Stałem i czekałem, aż przejdą, a słońce już oświetlało bryłę hotelu i wesoło połyskiwało na metalowej twarzy Władimira Siergiejewicza Jurkowskiego, spoglądającego, tak samo jak za życia, ponad głowami innych. Gdy procesja przeszła, wszedłem do hotelu. Portier drzemał za swoją barierką. Obudził się, obdarzył mnie zawodowym uśmiechem i zapytał świeżym głosem: — Życzy pan sobie pokój? — Nie. Idę do pana Rimeiera. — Do Rimeiera? Przepraszam… pokój dziewięćset dwa? Zatrzymałem się. — Chyba tak. O co chodzi? — Bardzo przepraszam, ale pana Rimeiera nie ma. — Nie ma? Jak to? — Wyjechał. — To niemożliwe, przecież jest chory… nie myli się pan? Pokój dziewięćset dwa. — Wszystko się zgadza, pokój dziewięćset dwa. Rimeier. Nasz stały klient. Wyjechał półtorej godziny temu. A raczej wyleciał. Przyjaciele pomogli mu zejść na dół i wsiąść do helikoptera. — Jacy przyjaciele? — spytałem bez nadziei. — Powiedziałem: przyjaciele? Bardzo przepraszam, możliwe, że to tylko znajomi. Było ich trzech, dwóch z nich nie znam. Zwykli młodzi ludzie w typie sportowym. Tylko pana Pablebridge’a znam, zawsze u nas mieszka, ale już się wymeldował. — Pablebridge? — Tak jest. W ostatnim czasie dość często spotykał się z panem Rimeierem, z czego wywnioskowałem, że dobrze się znają. Mieszkał w pokoju osiemset siedemnaście… postawny mężczyzna, rude włosy, w sile wieku… — Oscar… — Zgadza się, pan Oscar Pablebridge. — Rozumiem — powiedziałem, starając się panować nad sobą. — Więc mówi pan, że mu pomogli? — Tak. Jest chory, wczoraj nawet wzywano do niego lekarza. Był jeszcze bardzo słaby, młodzi ludzie trzymali go pod ręce i prawie nieśli. — A pielęgniarka? Przecież była u niego pielęgniarka? — Była. Ale wyszła od razu po nich. Zwolnili ją. — Jak się pan nazywa? — Uale, do usług. — Niech pan posłucha, Uale, nie odniósł pan czasem wrażenia, że pana Rimeiera wyprowadzono siłą? Nie spuszczałem z niego wzroku. Zamrugał stropiony. — Nie… — powiedział. — Zresztą teraz, kiedy pan o tym wspomniał… — Dobrze. Niech mi pan da klucz od jego pokoju i idzie ze mną. Portierzy, jak wiadomo, to bardzo bystrzy ludzie. A przynajmniej do pewnych rzeczy mają niesamowitego nosa. Byłem pewien, że już się domyślił, kim jestem. A może nawet skąd jestem. Zawołał szwajcara, coś mu szepnął i wjechaliśmy windą na dziewiąte piętro. — Jaką walutą płacił? — zapytałem. — Kto? Pablebridge? — Tak. — Chyba… Ach tak, markami. Niemieckimi markami. — I kiedy do was przyjechał? — Chwileczkę… niech sobie przypomnę… szesnaście marek… dokładnie cztery dni temu. — Wiedział, że Rimeier u was mieszka? — Przepraszam, tego nie mogę powiedzieć. Ale przedwczoraj jedli razem obiad. A wczoraj długo rozmawiali w westybulu. Wcześnie rano, gdy jeszcze nikt nie spał. W pokoju Rimeiera było nienaturalnie czysto. Obejrzałem każdy kąt. W szafie ściennej stały walizki. Pościel była pomięta, ale nie zauważyłem żadnych śladów walki. W łazience też było czysto. Na półeczce leżały opakowania devonu. — Jak pan sądzi, czy powinienem wezwać policję? — zapytał portier. — Nie wiem. Proszę się poradzić administracji. — Rozumie pan, znowu zacząłem mieć wątpliwości. Wprawdzie nie pożegnał się ze mną… ale wyglądało to zupełnie niewinnie. Przecież mógł dać mi jakiś znak, zrozumiałbym, znamy się od dawna… a on tylko prosił pana Pablebridge’a: „Radio, niech pan nie zapomni radia”. Radio leżało pod lusterkiem, przykryte rzuconym niedbale ręcznikiem. — Tak? I cóż odpowiedział pan Pablebridge? — Pan Pablebridge uspokajał go i mówił: „Oczywiście, oczywiście, niech się pan nie denerwuje”. Wziąłem radio, wyszedłem z łazienki i usiadłem przy biurku. Portier patrzył to na mnie, to na radio. Tak, pomyślałem, teraz wie, po co przyszedłem. Włączyłem radio. Zacharczało i zaczęło wyć. Wszyscy wiedzą o slegu. Nie potrzebuję Ela, nie potrzebuję Rimeiera, mogę wziąć kogokolwiek, pierwszego lepszego człowieka. Tego portiera na przykład. Choćby teraz. Wyłączyłem radio i poprosiłem: — Niech pan będzie tak dobry i włączy wieżę. Portier drobnymi kroczkami podbiegł do wieży, włączył i spojrzał na mnie pytająco. — Niech pan zostawi tę stację — powiedziałem. — Troszkę ciszej, jeśli można. Dziękuję panu. — Więc nie radzi mi pan wzywać policji? — zapytał. — Jak pan chce. — Wydawało mi się, że wypytując mnie, miał pan na myśli coś bardzo konkretnego. — Tylko się panu wydawało — odparłem zimno. — Po prostu nie przepadam za panem Pablebridge’em. Pana to nie dotyczy. Portier skłonił się. — Zostanę chwilę — powiedziałem. — Mam przeczucie, że pan Pablebridge wróci. Proszę go nie uprzedzać, że tu jestem. Może pan już iść. — Tak jest — rzekł portier. Gdy wyszedł, zadzwoniłem do biura obsługi i podyktowałem telegram do Marii: „Znalazłem sens życia ale jestem samotny brat nieoczekiwanie wybył przyjeżdżaj natychmiast iwan”. Potem znowu włączyłem radio, a ono znowu zacharczało i zawyło. Zdjąłem przykrywkę i wyjąłem heterodyne. To nie była heterodyna. To był sleg. Śliczny element, wyraźnie produkcji fabrycznej. Im dłużej mu się przyglądałem, tym bardziej wydawało mi się, że gdzieś, kiedyś — na długo przed przyjazdem tutaj, i to nieraz — widziałem takie elementy w jakimś bardzo znajomym przyrządzie. Próbowałem sobie przypomnieć gdzie, ale zamiast tego przypominałem sobie portiera, jego twarz, jego uśmieszek, jego pełne zrozumienia, współczujące oczy. Wszyscy są zarażeni. Nie, oni nie próbowali slegu, uchowaj Boże! Nawet go nigdy nie widzieli. To przecież takie nieprzyzwoite, to przecież świństwo nad świństwami… Ciszej, moja droga, jak można przy chłopcu?… Ale przecież mówiono mi, że to coś niezwykłego… Ja? Coś ty, przyjacielu! Chyba nie masz o mnie najlepszego zdania… Nie wiem, podobno w Oazie, od Buby, ale ja nie wiem… A dlaczego nie? Jestem w stanie zapanować nad sobą. Jeśli poczuję, że coś jest nie tak, zdołam się zatrzymać… poproszę o pięć opakowań devonu, wybieramy się (hi, hi!) na ryby… Pięćdziesiąt tysięcy ludzi. I ich znajomi w innych miastach. I sto tysięcy turystów każdego roku. Nie chodzi o szajkę. Bóg z nią, co to dla nas rozpędzenie jakiejś tam bandy! Chodzi o to, że wszyscy są gotowi, wszyscy pragną slegu i i nie ma sposobu, by im udowodnić, że to jest straszne, że to śmierć, że to wstyd… …No właśnie, rzekł Rimeier. W końcu zrozumiałeś. Trzeba po prostu być uczciwym wobec samego siebie. Na początku trochę wstyd, a potem zaczynasz rozumieć, jak wiele czasu zmarnowałeś. …Rimeier, powiedziałem. Traciłem czas nie dla siebie. Tego nie można robić, po prostu nie można, to śmierć dla nas wszystkich, nie wolno zastępować życia snami. …Żylin, kiedy człowiek coś robi, zawsze robi to dla siebie, rzekł Rimeier. Może istnieją na świecie absolutni egoiści, ale absolutnych altruistów nie ma. Jeśli masz na myśli śmierć w łazience, to po pierwsze, w realnym świecie i tak jesteśmy śmiertelni, a po drugie, skoro nauka dała nam sleg, nauka zatroszczy się o to, żeby sleg stał się nieszkodliwy. Przecież nie jesteś żółtodziobem, doskonale rozumiesz, że te sny to też jawa. To cały świat. Dlaczego wynalazek tamtego świata nazywasz śmiercią? …Rimeier, powiedziałem. Dlatego że ten świat jest mimo wszystko iluzoryczny, jest cały w tobie, a nie poza tobą, i wszystko, co w nim robisz, pozostaje w tobie. Jest przeciwstawny do świata realnego, jest mu wrogi. Ludzie, którzy odchodzą do świata iluzji, umierają dla świata realnego. To tak jakby umierali naprawdę. I gdy do iluzorycznych światów odejdą wszyscy — a ty wiesz, że może się tak stać — skończy się historia ludzkości… …Żylin, historia jest historią ludzi, rzekł Rimeier. Każdy człowiek chce przeżyć wartościowe życie i sleg daje ci takie życie. Wiem, ty uważasz, że nawet bez slegu żyjesz wartościowo, ale przyznaj — nigdy nie żyłeś tak barwnie i z takim żarem jak dzisiaj w wannie. Trochę wstydzisz się tych wspomnień i chyba nie opowiedziałbyś o tym życiu innym. Nie trzeba. Oni mają swoje życie, ty masz swoje… …Rimeier, to wszystko prawda, powiedziałem. Ale przeszłość, kosmos, szkoły, walka z faszystami i z gangsterami… czy to wszystko ma się zmarnować? Czterdzieści lat przeżyłem na próżno? A inni? Też na próżno?… …Żylin, w historii nie ma nic „na próżno”, rzekł Rimeier. Jedni walczyli i nie dożyli do slegu. A ty walczyłeś i dożyłeś… …Rimeier, boję się o ludzkość, powiedziałem. To przecież koniec. To koniec współistnienia człowieka z przyrodą, koniec współistnienia jednostki i społeczeństwa, koniec stosunków pomiędzy jednostkami, to koniec rozwoju, Rimeier. Miliardy ludzi w wannach, zanurzeni w gorącej wodzie, pogrążeni w sobie. Tylko w sobie… …Żylin, to się wydaje straszne, bo jest nowe i niezwykłe, rzekł Rimeier. A co się tyczy końca, to nastąpi on jedynie dla realnego społeczeństwa i dla realnego progresu. Pojedynczy człowiek nic nie straci, on tylko zyska, bo jego świat stanie się nieporównanie bardziej wyrazisty, jego związki z przyrodą — iluzoryczną oczywiście — staną się bardziej urozmaicone, a związki ze społeczeństwem — również iluzorycznym, ale przecież człowiek nie będzie o tym wiedział — staną się silniejsze i bardziej owocne. I nie warto przejmować się końcem rozwoju. Przecież wiesz, że wszystko ma swój koniec. A teraz kończy się rozwój realnego świata. Dawniej nie wiedzieliśmy, jak on się skończy. Teraz wiemy. Nie zdążyliśmy poznać całego potencjału realnego bytu, możliwe, że osiągnęlibyśmy to poznanie za sto lat, ale teraz mamy sleg, który daje ci odczucia odległych potomków i odległych przodków, odczucia, jakich nigdy nie doznasz w realnym życiu. Po prostu jesteś w niewoli starego ideału, ale myślże logicznie, ideał, który daje ci sleg, jest tak samo piękny… Przecież zawsze marzyłeś o człowieku z fantazją i gigantyczną wyobraźnią… …Rimeier, żebyś ty wiedział, jaki jestem zmęczony, powiedziałem. Jak obrzydły mi spory. Przez całe życie spieram się i dyskutuję ze sobą i innymi ludźmi. Zawsze lubiłem dyskusje — w przeciwnym razie życie nie byłoby życiem. Ale zmęczyłem się właśnie teraz i właśnie o slegu nie chcę dyskutować… …W takim razie idź, Iwanie Żylinie, rzekł Rimeier. Włożyłem sleg do radia. Tak jak on wtedy. Wstałem. Tak jak on wtedy. O niczym już nie myślałem i już nie należałem do tego świata, ale jeszcze usłyszałem, jak powiedział: Tylko nie zapomnij starannie zamknąć drzwi, żeby nikt ci nie przeszkadzał. I wtedy usiadłem. Ach więc to tak, Rimeier! Więc tak to było! Poddałeś się. Dokładnie zaniknąłeś drzwi. A potem pisałeś kłamliwe raporty, że żadnego slegu nie ma. A jeszcze później, po minucie wahania, posłałeś mnie na śmierć, żebym ci nie przeszkadzał. Twój ideał to gówno, Rimeier. Jeśli w imię ideału człowiek robi podłe rzeczy, ten ideał jest gówno wart. Właśnie tak, Rimeier. Tak. Mógłbym powiedzieć ci dużo więcej, slegaczu. Mógłbym jeszcze długo rozprawiać o tym, że nie tak łatwo wyrwać z krwi naturalne dążenie każdego człowieka do przystanku, dowolnego przystanku — śmierci, spokoju, kryzysu. Twój sleg to ta sama bomba atomowa, tylko z opóźnionym zapłonem i dla sytych. Ale nie będę o tym mówił. Powiem ci jedno: jeśli w imię ideału człowiek robi rzeczy podłe, to taki ideał jest gówno wart… Zerknąłem na zegarek i wsunąłem radio do kieszeni. Znudziło mi się czekanie na Oscara. Byłem głodny. I miałem uczucie, jakbym zrobił w tym mieście — nareszcie! — coś pozytywnego. Zostawiłem portierowi swój telefon, na wypadek gdyby wrócił Rimeier albo Oscar, i wyszedłem na plac. Nie wierzyłem, że Rimeier mógłby wrócić ani że go kiedykolwiek zobaczę, lecz Oscar mógł dotrzymać obietnicy i przyjść, chociaż sądziłem raczej, że trzeba go będzie szukać. Ale szukać go będę nie ja i raczej nie tutaj. |
||
|