"Drapieznosc naszego wieku" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)12W kawiarni automacie był tylko jeden klient. W rogu, przy zastawionym zakąskami i butelkami stoliku siedział smagły mężczyzna o wschodniej urodzie, ubrany elegancko, ale dziwacznie. Wziąłem sobie zsiadłe mleko i sernik, i zacząłem jeść, spoglądając na niego od czasu do czasu. Jadł i pił dużo i łapczywie, jego twarz lśniła od potu, było mu gorąco w tym idiotycznym błyszczącym fraku, sapał, odchylał się na oparcie fotela, rozluźniał szeroki pas na spodniach. W słońcu połyskiwała długa żółta kabura wisząca pod połami fraka. Kończyłem jeść, gdy mężczyzna zawołał mnie nagle: — Halo! Pan tutejszy? — Nie. Turysta. — Więc pan też nic nie rozumie. Ze szklanką podszedłem do niego. — Dlaczego tu tak pusto? — ciągnął. Miał żywą, szczupłą twarz i wściekłe spojrzenie. — Gdzie są mieszkańcy? Dlaczego wszystko pozamykane? Całe miasto śpi, nie ma nikogo… — Dopiero pan przyjechał? — Tak. Odsunął pusty talerz, podsunął pełny. Napił się jasnego piwa. — Skąd pan pochodzi? — zapytałem. Rzucił mi wściekłe spojrzenie i pospiesznie dodałem: — Jeśli to nie tajemnica, oczywiście… — Nie — odparł. — Nie tajemnica. — I zaczai jeść. Dopiłem sok i już miałem wychodzić, gdy powiedział: — Nieźle sobie żyją, dranie. Takie jedzenie, ile chcesz i wszystko za darmo. — No, niezupełnie za darmo — zaprotestowałem. — Dziewięćdziesiąt dolarów! Grosze! W ciągu trzech dni zjem za dziewięćdziesiąt dolarów! — Jego oczy nagle znieruchomiały. — Dranie! — wymamrotał i znowu wziął się do jedzenia. Znałem takich ludzi. Przyjeżdżali z maleńkich, rozgrabionych do zupełnej nędzy królestw i republik, łapczywie jedli i pili, wspominając spalone słońcem, zakurzone ulice swoich miast, gdzie w żałosnych pasach cienia nieruchomo leżały umierające nagie kobiety i mężczyźni, a dzieci ze spuchniętymi brzuchami grzebały w śmietnikach na tyłach cudzoziemskich konsulatów. Byli pełni nienawiści i potrzebowali tylko dwóch rzeczy — chleba i broni. Chleba dla swojej szajki, znajdującej się w opozycji, i broni przeciwko drugiej szajce, będącej u władzy. Byli najbardziej żarliwymi patriotami, długo i gorąco mówili o miłości do narodu, ale wszelką pomoc z zewnątrz stanowczo odrzucali, ponieważ nie kochali niczego prócz władzy i nikogo prócz siebie, i gotowi byli dla chwały narodu i triumfu zasad unicestwić swój naród, jeśli będzie trzeba — aż do ostatniego człowieka, głodem i cekaemami. — Chleb i broń? — zapytałem. Stał się czujny. — Tak — powiedział. — Chleb i broń. Tylko bez idiotycznych warunków. I w miarę możliwości za darmo. Albo na kredyt. Prawdziwi patrioci nigdy nie mają pieniędzy. A rządząca klika pławi się w luksusie… — Głód? — zapytałem. — Wszystko, co pan tylko chce. A wy się tu pławicie w luksusie — obrzucił mnie nienawistnym spojrzeniem. — Cały świat pławi się w luksusie, tylko my głodujemy. Ale niech pan porzuci nadzieję. Rewolucji nie da się powstrzymać! — Tak — zgodziłem się. — A przeciwko komu ta rewolucja? — Walczymy przeciwko krwiopijcom Badszaha! Przeciwko korupcji i zboczeniom rządzącej góry, walczymy o wolność i prawdziwą demokrację… Naród jest z nami, ale naród trzeba karmić. A wy mówicie: damy wam chleb dopiero po rozbrojeniu. I jeszcze grozicie ingerencją… Co za ohydna, kłamliwa demagogia! Oszukiwanie rewolucyjnych mas! Rozbrojenie się wobec krwiopijców oznacza zarzucenie pętli na szyję prawdziwych bojowników! Odpowiadamy — nie! Nie oszukacie narodu! Niech rozbroi się Badszah i jego zbiry! Wtedy zobaczymy, co trzeba robić. — Rozumiem — powiedziałem. — Ale prawdopodobnie Badszah też nie chce, żeby zarzucono mu pętlę na szyję. Gwałtownie odstawił kufel z piwem i odruchowo sięgnął do kabury. Ale szybko się opanował. — Wiedziałem, że pan nic nie zrozumie. Jesteście syci, ogłupiali od tłuszczu, jesteście zbyt zarozumiali, by nas zrozumieć. W dżungli nie odważyłby się pan tak ze mną rozmawiać! W dżungli rozmawiałbym z tobą inaczej, bandyto, pomyślałem. — Rzeczywiście, wielu rzeczy nie rozumiem — przyznałem. — Nie rozumiem na przykład, co się stanie, kiedy już odniesiecie zwycięstwo. Załóżmy, że zwyciężyliście, powiesiliście Badszaha, jeśli nie zdążył uciec po chleb i broń… — Nie zdąży. Dostanie to, na co zasłużył. Rewolucyjny naród rozerwie go na strzępy! Wtedy zaczniemy pracować, zbudujemy kombinaty chemiczne i zasypiemy kraj jedzeniem i ubraniem. Odbierzemy tereny zabrane nam przez sytych sąsiadów. Wykonamy program, o którym wrzeszczy teraz kłamliwy Badszah, otumaniając naród. Dopiero wtedy i tylko wtedy się rozbroimy. Nie potrzebujemy już waszej pomocy, rozumie pan? Rozbroimy się nie dlatego, że postawiliście nam takie warunki, ale dlatego że broń nie będzie nam już potrzebna. I wtedy… — zamknął oczy, jęknął i pokręcił głową. — Wtedy będziecie syci, będziecie pławić się w luksusie i spać do południa? Uśmiechnął się. — Zasłużyłem na to. Naród na to zasłużył. I nikt nie będzie śmiał nam nic zarzucić. Będziemy pić i jeść, ile zechcemy, będziemy mieszkać w prawdziwych domach i powiemy narodowi: Teraz jesteście wolni, odpoczywajcie i bawcie się! — I nie myślcie o niczym — dodałem. — A nie wydaje się panu, że to wszystko może wam wyjść bokiem? — Niech pan da spokój! — powiedział dobrodusznie. — To demagogia. Jest pan demagogiem. I dogmatykiem. U nas też są tacy demagodzy. Mówią: Strzeżcie się sytości! Człowiek straci wtedy sens życia! Nie, odpowiadamy, człowiek niczego nie straci, człowiek znajdzie, a nie straci. Trzeba czuć naród, trzeba samemu być z narodu! Naród nie lubi mądrali! Bo w imię czego, do diabła, dajemy się jeść drzewnym pijawkom i sami żremy robaki? — Nagle uśmiechnął się dobrodusznie. — Pewnie się pan na mnie trochę obraził. Nazwałem pana sytym i jeszcze jakoś… Proszę się nie obrażać. Dostatek jest zły, gdy sam go nie masz i gdy ma go twój sąsiad. A dostatek zdobyty w walce to wspaniała rzecz! O niego warto walczyć! Wszyscy o to walczyli. Trzeba go zdobywać z bronią w ręku, a nie wymieniać na wolność i demokrację. — Czyli jednak waszym ostatecznym celem jest dostatek? — Bezsprzecznie!… Cel ostateczny to zawsze dostatek. Niech pan tylko weźmie pod uwagę, że my jednak przebieramy w środkach. — Już wziąłem… A więc dostatek. A człowiek? — Co człowiek? Wiedziałem, że ten spór nie ma sensu. — Nie był pan tu nigdy wcześniej? — A co? — Niech się pan zainteresuje. To miasto daje doskonałe lekcje poglądowe dostatku. Wzruszył ramionami. — Na razie mi się tu podoba — znowu odsunął pusty talerz i przysunął sobie pełny. — Jakieś takie nieznane zakąski… wszystko tanie i smaczne… pozazdrościć — przełknął kilka łyżek sałatki i warknął: — Wiemy, że wszyscy wielcy rewolucjoniści walczyli o dostatek. Nie mamy czasu sami teoretyzować, ale nie trzeba. Teorii jest wystarczająco dużo bez naszego udziału. Poza tym obfitość nam nie grozi. I jeszcze długo nie będzie nam zagrażać. Są zadania znacznie bardziej pilne. — Powiesić Badszaha — powiedziałem. — Tak, na początek. A potem będziemy musieli zlikwidować dogmatyków. Czuję to już teraz. Następnie realizacja naszych roszczeń prawnych. Potem pojawi się jeszcze coś. A dopiero potem-potem-potem nastanie dostatek. Jestem optymistą, ale nie wierzę, że tego dożyję. Więc proszę się nie martwić, jakoś to będzie. Jeśli z głodem sobie poradzimy, to z dostatkiem też… Dogmatycy mówią, że dostatek nie jest celem, lecz środkiem. Ale dzisiaj dostatek to cel. A dopiero jutro, być może, stanie się środkiem. — Jutro może być już za późno — zauważyłem. Popatrzył na mnie jak na umysłowo chorego. Wyszedłem. Przechodząc obok witryny, spojrzałem na niego jeszcze raz. Siedział tyłem do ulicy i jadł z rozstawionymi łokciami. Gdy przyszedłem do domu, salon był już pusty. Poduszki i kołdry chłopcy zwalili w kącie. Na biurku leżała przyciśnięta telefonem kartka. Dziecięcym charakterem pisma było nabazgrane: „Niech pan uważa. Ona coś wymyśliła. Kręciła się po sypialni”. Westchnąłem i usiadłem w fotelu. Do spotkania z Oscarem, jeśli ono w ogóle nastąpi, została jakaś godzina. Kładzenie się spać nie miało sensu, poza tym było niebezpieczne. Oscar mógł przyjść nie sam, wcześniej i nie przez drzwi. Wyjąłem z walizki pistolet, wstawiłem magazynek i wsunąłem do bocznej kieszeni. Potem wszedłem za bar, zrobiłem sobie kawę i wróciłem do gabinetu. Wyjąłem sleg ze swojego radia i z radia Rimeiera, położyłem przed sobą na stole i znowu spróbowałem przypomnieć sobie, gdzie widziałem takie elementy i dlaczego wydaje mi się, że widziałem je nie raz. I przypomniałem sobie. Poszedłem do sypialni i przyniosłem stamtąd fonor. Nawet nie potrzebowałem śrubokręta. Zdjąłem z fonora obudowę, wsunąłem palec wskazujący pod kielich odoratora, podczepiłem paznokciem i wyciągnąłem próżniowy tubusoid FH-92-u, pola statycznego, pojemność dwa. Sprzedawany w sklepach z elektroniką za pięćdziesiąt centów sztuka. W miejscowym żargonie — sleg. Tak właśnie powinno być, pomyślałem. Zbiły nas z tropu wiadomości o nowym narkotyku. Zawsze robią nam wodę z mózgu informacje o nowych, potwornych wynalazkach. Już nieraz zdarzały się analogiczne przypadki. Gdy Mhagana i Buris zwrócili się do ONZ ze skargą, że separatyści używają nowego rodzaju broni, „zamrażających bomb”, rzuciliśmy się do szukania podziemnych fabryk wojskowych i nawet aresztowaliśmy dwóch najprawdziwszych podziemnych wynalazców (szesnasto — i dziewięćdziesięciosześciolatka). A potem się okazało, że oni nie mają z tym absolutnie nic wspólnego, a potworne zamrażające bomby zostały nabyte przez separatystów w Monachium, w hurtowni chłodziarek i okazały się wybrakowanymi supermaszynkami do robienia lodów. Co prawda, ich działanie rzeczywiście było straszne. W połączeniu z molekularnymi detonatorami (powszechnie stosowanymi przez podwodnych archeologów na Amazonce w celu odstraszania piranii i kajmanów) maszynki powodowały natychmiastowe obniżenie temperatury do stu pięćdziesięciu stopni w promieniu dwudziestu metrów. Potem długo upominaliśmy się nawzajem, by nie zapominać i zawsze pamiętać o tym, że w naszych czasach dosłownie co miesiąc pojawia się cała masa technicznych nowinek o jak najbardziej pokojowym przeznaczeniu, z nieoczekiwanymi efektami ubocznymi. Efekty te często są takie, że łamanie prawa o produkcji broni zwyczajnie przestaje mieć sens. Staliśmy się bardzo ostrożni wobec nowych rodzajów broni stosowanych przez najróżniejszych ekstremistów i dokładnie rok później wpadliśmy na czym innym. Szukaliśmy wynalazców tajemniczej aparatury, za pomocą której kłusownicy wywabiali pterodaktyle daleko poza granice rezerwatu w Ugandzie, i znaleźliśmy błyskotliwą samoróbkę z zabawki „wstań-siadaj” i pewnego instrumentu dość powszechnie stosowanego w medycynie. A teraz złapaliśmy sleg — połączenie standardowego radia, standardowego tubusoida, standardowych chemikaliów oraz niezwykle standardowej gorącej wody. Krótko mówiąc, nie trzeba będzie szukać tajnej fabryki, pomyślałem. To już coś. Trzeba będzie szukać sprytnych i pozbawionych zasad spekulantów, którzy bardzo dobrze wyczuwają, że żyją w Krainie Głupców. Jak trychiny w świńskiej nodze… Pięciu, sześciu operatywnych ludzi interesu. Niewinna willa gdzieś za miastem. Pójść do sklepu, kupić za pięćdziesiąt centów tubusoid, zerwać z niego opakowanie i przełożyć do ślicznego pudełeczka z watą szklaną. I sprzedać (Tylko panu i tylko ze względu na naszą znajomość!) za pięćdziesiąt marek. No tak, był jeszcze wynalazca. I to pewnie niejeden. A nawet na pewno niejeden. Ale ciekawe, czy przeżyli, to przecież nie przynęta na pterodaktyle… I w ogóle czy tu chodzi o spekulantów? Niechby sprzedali jeszcze czterdzieści slegów, nawet sto. Nawet w Krainie Głupców ludzie powinni się wreszcie zorientować, co i jak. I kiedy się to stanie, sleg zacznie się rozprzestrzeniać jak pożar. Zatroszczą się o to moraliści z „Radości Życia”. Potem wystąpi doktor Opir i oświadczy, że sleg korzystnie wpływa na jasność myślenia, że jest niezastąpiony w walce z alkoholizmem i złym nastrojem. A ideałem przyszłości jest ogromna balia z gorącą wodą… i słowo sleg przestaną pisać na płotach… Oto kogo trzeba brać za gardło, jeśli w ogóle kogoś brać, pomyślałem. Przecież to nie spekulanci są nieszczęściem. W końcu spekulują tylko tym towarem, na który jest zapotrzebowanie. Cóż, Maria i tak pośle nas do łapania spekulantów, pomyślałem ze znużeniem. Do drzwi ktoś zastukał i wszedł Oscar. Rzeczywiście, nie był sam. Za nim wszedł sam Maria, szczupły, siwy, jak zawsze w ciemnych okularach i z grubą laską, podobny do ociemniałego weterana. Oscar uśmiechał się zadowolony. — Dzień dobry, Iwanie — powiedział Maria. — Poznajcie się, to pański dubler Oscar Pablebridge. Z wydziału południowo-zachodniego. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Nigdy nie lubiłem w Radzie Bezpieczeństwa tych wszystkich omszałych tradycji, a ze wszystkich tradycji najbardziej złościł mnie idiotyczny system podwójnej konspiracji, przez którą stale walimy się po mordach, ciągle do siebie strzelamy — zazwyczaj dość celnie. To nie praca, tylko zabawa w policjantów i złodziei… Do diabła z nimi wszystkimi… — Planowałem dziś pana zdjąć — oznajmił Oscar. — W życiu nie widziałem bardziej podejrzanego osobnika. W milczeniu wyjąłem z kieszeni pistolet, rozładowałem go i wrzuciłem do szuflady biurka. Oscar obserwował mnie z aprobatą. — Domyślam się — powiedziałem, zwracając się do Marii — że śledztwo niechybnie by upadło, zanimby się zaczęło, gdybym wiedział o Oscarze? Wczoraj omal go nie okaleczyłem. Maria ze sieknięciem opadł na fotel. — Jakoś nie mogę przypomnieć sobie wypadku — zaczai — żeby Iwan był z czegokolwiek zadowolony. A konspiracja to podstawa naszej pracy… weźcie sobie krzesła i siadajcie… pan, Oscarze, nie miał prawa dać się okaleczyć, a pan, Iwanie, nie miał prawa pozwolić się aresztować. I tak należy patrzeć na tę sprawę… a co pan tutaj ma? — spytał, zdejmując ciemne okulary nad slegami. — Zajął się pan radiotechniką? Chwali się, chwali… Zrozumiałem, że oni nic nie wiedzą. Oscar już kartkował swój notes, gdzie wszystko miał zaszyfrowane osobistym kodem, i najwidoczniej szykował się do przemowy, a Maria sunął mięsistym nosem nad slegami, trzymając okulary w uniesionej ręce. W tym widowisku było coś symbolicznego. — A więc, agent Żylin w wolnym czasie zajmuje się radiotechniką — oznajmił Maria, zakładając okulary i rozpierając się w moim fotelu. — Ma teraz dużo wolnego czasu, przeszedł na czterogodzinny dzień pracy… A jak tam kwestia sensu życia, agencie Żylin? Zdaje się, że go pan znalazł? Mam nadzieję, że nie trzeba będzie wywozić pana siłą, jak agenta Rimeiera? — Nie trzeba będzie — odparłem. — Nie zdążyłem się wciągnąć. Rimeier wam coś opowiadał? — Ależ co pan! — wykrzyknął Maria z ogromnym sarkazmem. — Po co? Kazano mu wyśledzić narkotyk, wyśledził go, użył i teraz najwidoczniej uważa, że spełnił swój obowiązek. Sam został narkomanem, rozumie pan?! — wykrzyknął Maria. — Milczy! Napchał się tym zielem po uszy i rozmowa z nim nie ma sensu! Bredzi, że pana zabił, i przez cały czas prosi o radio… — Maria zająknął się i zerknął na radiotechnikę. — Dziwne — rzekł i spojrzał na mnie. — Zresztą lubię porządek. Oscar przybył tu pierwszy i ma pewne przemyślenia. Zarówno co do operacji, jak i tego specyfiku. Zaczniemy od niego. Zerknąłem na Oscara. — Co do jakiej operacji? — Zdobycie centrum — wyjaśnił Oscar. — Jeszcze nie trafił pan na centrum? Zaczyna się polowanie, pomyślałem. — Nie trafiłem na centrum. Ale… — Po kolei, po kolei — rzekł surowo Maria i postukał dłonią po biurku. — Niech pan zaczyna, Oscarze, a pan, Iwanie, niech słucha uważnie i przygotuje swoje przemyślenia, jeśli jeszcze jest pan do nich zdolny… Oscar zaczął mówić. Był dobrym pracownikiem. Działał szybko, energicznie i skutecznie. Co prawda Rimeier owinął go sobie wokół palca tak samo jak mnie, niemniej Oscarowi udało się zrobić bardzo dużo. Zrozumiał, że miejscowy specyfik nazywają slegiem. Bardzo szybko pojął związek pomiędzy slegiem i devonem. Zrozumiał, że ani rybacy, ani persze, ani smutasy nie są z nim w żaden sposób powiązani. Doskonale zrozumiał, że w tym mieście nie można zachować żadnej tajemnicy. Udało mu się niemalże zdobyć zaufanie inteli i twardo stwierdził, że w mieście istnieją tylko dwie naprawdę tajne organizacje: mecenasi i intele. A ponieważ mecenasi byli wykluczeni, pozostawali intele. — Co nie kłóciło się z twierdzeniem — mówił Oscar — że jedyni ludzie w mieście zdolni do prowadzenia naukowych czy quasi-naukowych badań i posiadający dostęp do laboratoriów to studenci i wykładowcy uniwersytetu. Tutejsze fabryki również posiadają laboratoria, jest ich cztery i obszukałem je wszystkie. Te laboratoria są wąsko wyspecjalizowane i zawalone bieżącą pracą. Ponieważ fabryki pracują przez całą dobę, nie było żadnych podstaw do założenia, że ich laboratoria mogą stać się ośrodkami produkcji slegu. A dwa z laboratoriów uniwersytetu są wyraźnie otoczone atmosferą tajemnicy. Nie udało mi się dowiedzieć, co się tam dzieje, ale wziąłem pod obserwację trzech studentów, którzy powinni to wiedzieć na pewno. Słuchałem bardzo uważnie, zdumiewając się, jak dużo zdążył tu zrobić, i już wiedziałem, na czym polegał jego zasadniczy błąd. Zrozumiałem, że poszedł fałszywym tropem, i dojrzewało we mnie wrażenie jeszcze większej pomyłki, zasadniczej pomyłki, pomyłki w początkowym schemacie Rady. — I doszedłem do wniosku — mówił Oscar — że istnieje tu półgangsterska organizacja wertykalnego typu, z wyraźnym podziałem funkcji konkretnych grup. Grupa produkcyjna zajmuje się produkcją i udoskonalaniem slegu. Muszę wam powiedzieć, że sleg, czymkolwiek jest, jest udoskonalany; dowiedziałem się, że początkowo nie używano devonu. Dalej grupa handlowa zajmuje się rozprowadzaniem slegu, a grupa bojowa terroryzuje ludność i ucina pojawiające się rozmowy o slegu. Zastraszenie obywateli… Wtedy wszystko zrozumiałem. — Chwileczkę — przerwałem mu. — Oscarze, gwarantuje pan, że w mieście są tylko dwie tajne organizacje? — Tak — odparł Oscar. — Tylko mecenasi i intele. — Niech pan kontynuuje, Oscarze — powiedział niezadowolony Maria. — Iwanie, prosiłem, żeby pan nie przerywał. — Przepraszam. Oscar mówił dalej, ale już go nie słuchałem. W moim mózgu nastąpił wybuch. Tradycyjny, pierwotny schemat wszystkich naszych przedsięwzięć z aksjomatem o istnieniu rozgałęzionej organizacji rozleciał się w pył. Zdziwiłem się, jak mogłem wcześniej nie zauważyć całej tej głupiej komplikacji. Nie było tajnych warsztatów ochranianych przez ponurych osobników z kastetami, nie było ostrożnych, pozbawionych zasad ludzi interesu, nie było komiwojażerów z podwójnymi kołnierzykami wypchanymi kontrabandą, na próżno Oscar kreślił ten śliczny schemat z kółek i kwadracików, połączonych plątaniną linii, z napisami „centrum”, „sztab” i licznymi znakami zapytania. Nie było czego niszczyć i burzyć, nie było kogo brać i wysyłać na Ziemię Baffina. Był współczesny przemysł sprzętów gospodarstwa domowego, sklepy państwowe, gdzie slegi sprzedawano po pięćdziesiąt centów, było — na początku — dwóch pomysłowych ludzi skręcających się z nudów i łaknących nowych doznań, i był kraj średniej wielkości, gdzie dostatek był kiedyś celem i nigdy nie stał się środkiem. Okazało się, że to w zupełności wystarczy. Ktoś przez pomyłkę włożył do radia sleg zamiast heterodyny i położył się w wannie z gorącą wodą, żeby posłuchać dobrej muzyki albo najświeższych wiadomości. I zaczęło się. Rozeszły się słuchy, do zsypów posypały się resztki fonorów, potem do kogoś dotarło, że slegi można uzyskać nie tylko z fonorów, ale kupować w sklepach, ktoś domyślił się, żeby użyć soli aromatycznych, ktoś puścił w obieg devon i ludzie zaczęli umierać w wannach z wyczerpania nerwowego. Wydział statystyczny Rady Bezpieczeństwa podał do Prezydium ściśle tajny raport i od razu okazało się, że wszystkie przypadki śmiertelne dotyczą turystów, którzy odwiedzili ten kraj, i że w tym kraju podobnych przypadków śmiertelnych jest więcej niż w dowolnym innym miejscu planety. I jak się to często dzieje, na sprawdzonych faktach zbudowano fałszywą teorię i nas, zakonspirowanych, jednego po drugim wysłano tutaj, byśmy odkryli tajną szajkę handlarzy nowym, nieznanym narkotykiem. Przybyliśmy tu, robiliśmy głupstwa i jak to zwykle bywa, żadna praca nie poszła na marne i jeśli szukać winnego, to winni są wszyscy, od mera począwszy, na Rimeierze skończywszy, a skoro wszyscy, to znaczy, że nikt i teraz trzeba… — Iwanie — powiedział z rozdrażnieniem Maria. — Zasnął pan? Obaj patrzyli na mnie. Oscar podawał mi notes ze schematem. Wziąłem go i rzuciłem na stół. — Posłuchajcie — powiedziałem. — Oscar oczywiście odwalił kawał dobrej roboty, ale znowu daliśmy się wywieść w pole… Oscarze, tak dużo pan zobaczył, a jednak nic pan nie zrozumiał. Jeśli w tym kraju są ludzie nienawidzący slegu, to właśnie intele. Intele nie są gangsterami, to zdeterminowani patrioci. Mają jeden cel — rozruszać to bagno. Dowolnymi środkami. Dać temu miastu jakikolwiek cel, zmusić, żeby ludzie oderwali się od koryta… Oni się poświęcają, rozumiecie? Oni biorą ogień na siebie, próbują wywołać w mieście choćby jedno wspólne wszystkim uczucie, choćby tylko nienawiść… Naprawdę nie słyszał pan o gazie łzawiącym i strzelaniu do dreszczek?… W laboratoriach nie produkują slegu, robią tam bomby, przygotowują gaz łzawiący… i generalnie łamią prawo o technice wojskowej. Oni szykują pucz na dwudziestego ósmego, a sleg… proszę! Podałem każdemu z nich po jednym slegu i wyłożyłem wszystko, co na ten temat myślę. Początkowo słuchali mnie z niedowierzaniem. Potem zaczęli wpatrywać się w slegi i nie spuszczali z nich wzroku, dopóki nie skończyłem, a gdy skończyłem, dość długo milczeli. Maria trzymał swój sleg jak szczypawkę. Na jego twarzy malowało się niezadowolenie. — Próżniowy tubusoid… — mruknął Oscar. — Hmm… rzeczywiście… i radia… coś w tym jest… Maria wsunął sleg do kieszeni na piersi i zdecydowanie oznajmił: — Nic w tym nie ma. To znaczy, oczywiście, jestem z pana, Iwanie, zadowolony, najwyraźniej znalazł pan to, o co nam chodzi… Szkoda. Pan powinien pracować nie w Radzie, lecz w Komisji Problemów Światowych. Oni tam uwielbiają filozofować, ale do dziś dnia niczego pożytecznego nie zrobili. A pan pracuje u nas dziesięć lat i nie uświadomił pan sobie prostej prawdy — jeśli jest przestępstwo, to znaczy, że jest przestępca… — To fałsz — powiedziałem. — To prawda! — wykrzyknął Maria. -1 niech pan nie próbuje ze mną dyskutować! Te pańskie wieczne dyskusje!… Proszę milczeć, Oscarze, teraz ja mówię. I ja pana pytam, Iwanie: jaki jest pożytek z pańskiej wersji? Co pan proponuje? Tylko konkrety, bardzo proszę. Konkrety! — Konkrety… — powtórzyłem. No tak, moja wersja im nie pasowała. Pewnie nawet nie uważali jej za wersję. Dla nich to tylko filozofia. To byli ludzie, że tak powiem, zdecydowanego działania, giganci natychmiastowych, twardych środków. Oni rozcinali węzły gordyjskie i zrywali miecze Damoklesa. Podejmowali decyzje szybko, a podjąwszy je, nie zostawiali sobie miejsca na wątpliwości. Inaczej nie umieli. To był ich punkt widzenia… i tylko ja myślałem, że ich czas minął… Cierpliwości, pomyślałem. Potrzeba mi bardzo dużo cierpliwości. Zrozumiałem nagle, że logika życia znowu odrywa mnie od moich najlepszych towarzyszy i że teraz będzie mi bardzo źle, ponieważ na rozstrzygnięcie tego sporu trzeba będzie czekać długo… Patrzyli na mnie. — Konkrety… — powtórzyłem. — Konkretnie proponuję stuletni plan rekonstrukcji i rozwoju światopoglądu mieszkańców tego kraju. Oscar się skrzywił, a Maria gorzko powiedział: — Cha, cha. Mówię poważnie. — Ja też. Tu są potrzebni nie śledczy ani grupy operacyjne z automatami… — Potrzeba jest decyzja! Nie dyskusje, lecz decyzja! — Właśnie proponuję decyzję. Maria spurpurowiał. — Trzeba ratować ludzi — oznajmił. — Dusze będziemy ratować potem, jak uratujemy ludzi… Niech mnie pan nie drażni, Iwanie! — Podczas pańskiej rekonstrukcji światopoglądu — wtrącił Oscar — ludzie będą umierać albo stawać się idiotami. Nie chciałem się spierać, ale mimo wszystko powiedziałem: — Dopóki nie zostanie zrekonstruowany światopogląd, ludzie będą umierać i stawać się idiotami, i żadne grupy operacyjne tu nie pomogą. Przypomnijcie sobie Rimeiera. — Rimeier zapomniał o swoim obowiązku! — wykrzyknął ze wściekłością Maria. — Otóż to! Maria zamknął usta, zdarł okulary i przez jakiś czas przewracał oczami. Bez wątpienia ten żelazny człowiek wpędzał swoją wściekłość do pęcherza żółciowego. Minutę później był absolutnie spokojny i uśmiechał się pojednawczo. — Tak — powiedział. — Chyba będę zmuszony stwierdzić, że wywiad jako instytucja społeczna przeżył degradację. Widocznie ostatnich prawdziwych wywiadowców wybiliśmy w czasie puczów. „Nóż” Danziger, „Bambus” Savada, „Lalka” Grover, „Koziołek” Boas… Owszem, pozwalali się sprzedawać i kupować, nie mieli ojczyzny, byli łajdakami i lumpami, ale pracowali! „Syriusz” Haram… Pracował dla czterech wywiadów, to dopiero było bydlę. Zafajdany łajdak. Ale jeśli on przekazywał informacje, to były to rzetelne informacje, jasne, dokładne i aktualne. Pamiętam, gdy kazałem go powiesić, nie czułem najmniejszego żalu, ale gdy patrzę na swoich dzisiejszych pracowników, rozumiem, jaka to była strata… No dobrze, nie wytrzymał człowiek i został narkomanem, w końcu „Bambus” Savada też został narkomanem… Ale po co pisać fałszywe raporty? Nie pisz wcale, zwolnij się, przeproś… Przyjeżdżam do tego miasta głęboko przekonany, że znam je doskonale, ponieważ od dziesięciu lat siedzi tu doświadczony, sprawdzony rezydent. I nagle dowiaduję się, że nie wiem absolutnie nic. Każdy miejscowy chłopiec wie, kim są rybacy. A ja nie wiem! Ja wiem tylko, że organizacja KWS zajmująca się mniej więcej tym samym, czym zajmują się tutejsi rybacy, została rozgromiona i zabroniona trzy lata temu. Wiem to z doniesień mojego rezydenta. A od miejscowej policji uzyskuję informacje, że towarzystwo DOC powstało dwa lata temu, a tego w raportach mojego rezydenta bynajmniej nie było! To elementarny przykład, w końcu co mnie rybacy obchodzą, ale to staje się stylem pracy! Raporty się spóźniają, raporty kłamią, dezinformują… agenci zmyślają! Jeden na własną rękę zwalnia się z Rady i nie uważa za koniecznie poinformować o tym swojego przełożonego! Widzicie, znudziło mu się, chciał powiedzieć, ale jakoś ciągle nie mógł znaleźć czasu… Drugi, zamiast walczyć z narkotykami, sam staje się narkomanem… a trzeci filozofuje! Pokiwał głową. — Niech mnie pan właściwie zrozumie, Iwanie — ciągnął — nie mam nic przeciwko filozofowaniu. Ale filozofia to jedno, a nasza praca to zupełnie co innego. Niech pan sam powie: jeśli nie ma tajnego centrum, jeśli chodzi o spontaniczną inicjatywę własną, to skąd to ukrywanie się? Ta konspiracja? Dlaczego sleg otoczony jest taką tajemnicą? Zakładam, że Rimeier milczy, bo dręczą go wyrzuty sumienia w ogóle, a w szczególności z pańskiego powodu, Iwanie. Ale inni? Przecież sleg nie jest zabroniony przez prawo, o slegu wiedzą wszyscy i wszyscy się kryją. Oscar nie filozofuje, on sądzi, że obywateli po prostu się zastrasza. To rozumiem. A co pan sądzi, Iwanie? — W pańskiej kieszeni jest sleg — powiedziałem. — Niech pan idzie do łazienki. Devon leży na półeczce, jedną tabletkę do ust, cztery do wody. Wódka jest w szafce. Poczekamy tu na pana. A potem wszystko nam pan opowie. Głośno — swoim pracownikom i podwładnym — o swoich wrażeniach i przeżyciach. A my, a raczej Oscar, posłucha. Ja wyjdę. Maria założył okulary i wpatrzył się we mnie. — Sądzi pan, że nie opowiem? Sądzi pan, że ja też wzgardzę swoim obowiązkiem służbowym? — To, czego się pan dowie, nie będzie miało nic wspólnego z obowiązkiem służbowym. Możliwe, że obowiązek naruszy pan później. Tak jak Rimeier.To sleg, panowie. To maszynka, która budzi wyobraźnię i kieruje ją w dowolnie wybranym kierunku, a w szczególności tam, gdzie wy sami nieświadomie — powtarzam, nieświadomie — chcielibyście ją skierować. Im jest pan dalszy zwierzęciu, tym sleg jest mniej szkodliwy, ale im bliższy, tym bardziej zechce pan zachować konspirację. Same zwierzęta wolą milczeć. Robią, co chcą, i naciskają na dźwignię. — Na jaką dźwignię? Opowiedziałem im o szczurach. — A pan próbował? — zapytał Maria. — Tak. — I co? — Jak pan widzi, milczę. Przez jakiś czas Maria tylko sapał. — No cóż, nie jestem bliższy zwierzęciu niż pan… — powiedział wreszcie. — Jak to włożyć? Załadowałem radio i podałem mu. Oscar obserwował nas z zainteresowaniem. — Z Bogiem — rzekł Maria. — Gdzie tu jest łazienka? Od razu umyję się po podróży. Zamknął się w łazience. Było słychać, jak po kolei upuszcza różne rzeczy. — Dziwna sprawa — rzekł Oscar. — To w ogóle nie jest sprawa — zaprotestowałem. — To kawałek historii, Oscarze, a pan chce to upchnąć do teczki z tasiemkami. Tak się nie da, to nie gangsterzy. Jasne jak słońce, jak mawiał Jurkowski. — Kto? — Jurkowski Władimir Siergiejewicz. Był taki słynny planetolog, pracowałem z nim. — Na placu przed Olimpikiem stoi pomnik jakiegoś Jurkowskiego. — Tego samego. — Naprawdę? — zdziwił się Oscar. — A zresztą całkiem możliwe. Ale pomnik postawili mu nie za to, że był słynnym planetologiem. Po prostu on jako pierwszy w historii rozbił bank w elektronicznej ruletce. Taki wyczyn należało upamiętnić. — Spodziewałem się czegoś w tym rodzaju — wymamrotałem. Czułem zmęczenie. W łazience zaszumiał prysznic i nagle Maria wrzasnął strasznym głosem. Najpierw pomyślałem, że puścił lodowatą wodę zamiast ciepłej, ale on wrzeszczał bez przerwy, a potem zaczai potwornie kląć. Ja i Oscar popatrzyliśmy na siebie. Oscar był w sumie spokojny, pewnie myślał, że tak przejawia się działanie slegu, i na jego twarzy pojawiło się współczucie. Wściekle załomotała zasuwka, drzwi do łazienki otworzyły się z hukiem i w sypialni zaczłapały mokre pięty. Nagi Maria wpadł do gabinetu. — Coś pan, głupi?! — wrzasnął na mnie. — Co to za kretyńskie dowcipy? Zamarłem. Maria wyglądał jak upiorna zebra. Jego tłuste ciało pokrywały jadowicie zielone pasy. Krzyczał i tupał, i leciały z niego szmaragdowe krople. Gdy już ochłonęliśmy i obejrzeliśmy miejsce zajścia, okazało się, że prysznic zatkany jest gąbką nasączoną zielonym tuszem. Przypomniałem sobie kartkę od Lena i zrozumiałem, że to Wuzi. Incydent się efektownie rozwijał. Maria uważał, że to drwiny i chamskie naruszenie subordynacji. Oscar rżał. Ja tarłem Marię szczotką i tłumaczyłem się. Potem Maria oświadczył, że teraz już nikomu nie wierzy i wypróbuje sleg w domu. Ubrał się i zaczął omawiać z Oscarem plan blokady miasta. A ja myłem wannę i myślałem, że moja praca w Radzie Bezpieczeństwa dobiega końca, że będzie mi źle i że już jest mi źle, i nie wiem, od czego powinienem zacząć, i że chcę włączyć się do omówienia planów blokady, i chcę nie dlatego, że uważam blokadę za konieczną, ale dlatego, że to jest proste, znacznie prostsze, niż zwrócić ludziom dusze zeżarte przez rzeczy i nauczyć każdego myśleć o światowych problemach jak o własnych. „…Odizolować to bagno od świata, odizolować stanowczo — oto cała nasza filozofia…” — głosił Maria. To odnosiło się do mnie. A może nie tylko do mnie. Przecież Maria to mądry facet. Na pewno rozumie, że izolacja to zawsze obrona, a tu trzeba atakować. Ale atakować umiał tylko grupami operacyjnymi i pewnie ciężko było mu się do tego przyznać. Ratować. Znowu ratować. I do kiedy trzeba was będzie ratować? Czy kiedykolwiek nauczycie się ratować sami? Dlaczego wiecznie słuchacie popów, faszyzujących demagogów, idiotów Opirów? Dlaczego nie chcecie popracować mózgiem? Dlaczego tak bardzo nie chcecie myśleć? Dlaczego nie chcecie zrozumieć, że świat jest wielki, skomplikowany i pasjonujący? Dlaczego wszystko jest dla was nudne i proste? Czym różni się wasz mózg od mózgu Rabelais’go, Swifta, Lenina, Einsteina i Strogowa? Kiedyś mnie to zmęczy. Kiedyś nie starczy mi więcej sił ani przekonania. Przecież jestem taki sam jak wy! Tylko ja chcę pomagać wam, a wy nie chcecie pomóc mnie… Na górze krzyczała Wuzi, cienko i żałośnie zapłakał Len. W gabinecie mówił teraz Oscar. A ja pomyślałem nagle, że teraz stąd nie wyjadę. Jestem tu tylko trzy dni, nie wiem, od czego trzeba zacząć i co powinienem robić, ale nie wyjadę stąd, dopóki pozwoli mi prawo o emigracji. A gdy przestanie mi pozwalać, złamię je. |
||
|