"Drapieznosc naszego wieku" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)10Stał w drzwiach i rozglądał się z taką miną, jakby próbował sobie przypomnieć, dokąd i po co przyszedł. Wyglądał zupełnie inaczej niż wtedy, gdy widziałem go po raz ostatni, ale i tak poznałem go od razu. Przez cztery lata siedzieliśmy obok siebie w audytoriach szkoły, a potem przez kolejnych kilka lat widywaliśmy się niemal codziennie. — Przepraszam — zwróciłem się do barmana. — On się nazywa Buba? — Uhm — mruknął barman. — To taka ksywka? — Skąd mam wiedzieć? Wszyscy go tak nazywają. Buba to Buba. — Peck! — krzyknąłem. Wszyscy popatrzyli na mnie. On też powoli odwrócił głowę i poszukał wzrokiem, kto go woła. Na mnie nie zwrócił uwagi. Jakby sobie coś przypominając, zaczął gwałtownymi ruchami otrząsać wodę z płaszcza, a potem, szurając podeszwami, podszedł do baru i z trudem wgramolił się na stołek obok mnie. — To co zwykle — rzucił barmanowi. Głos miał głuchy i stłumiony, jakby ktoś ściskał go za gardło. — Ten pan czeka na pana — powiedział barman, stawiając przed nim szklankę spirytusu i płaski talerzyk wypełniony miałkim cukrem. Peck powoli odwrócił głowę, popatrzył na mnie i zapytał: — No? O co chodzi? Powieki miał czerwone i przymknięte, w kącikach oczu żółte grudki. I oddychał ustami, jakby miał przerośnięty trzeci migdał. — Peck Zenay — powiedziałem cicho. — Kursant Peck Zenay, wróćcie z ziemi na niebo. Nadal patrzył na mnie niewidzącymi oczami. Oblizał wargi. — Kumpel z kursu? Odwrócił się, wycedził spirytus i dławiąc się z obrzydzenia, zaczął jeść cukier łyżką do zupy. Barman nalał mu drugą szklankę. Zrobiło mi się nieswojo. — Peck, co z tobą, przyjacielu, nie pamiętasz mnie? Znowu mi się przyjrzał. — Nie wiem… chyba gdzieś pana widziałem… — Widziałem! — wykrzyknąłem z rozpaczą. — Jestem Iwan Żylin! Czy ty mnie zupełnie zapomniałeś? Ręka ze szklanką ledwie dostrzegalnie drgnęła — i to było wszystko. — Nie, przyjacielu, bardzo przepraszam, ale nie pamiętam pana. — Tachmasibu też nie pamiętasz? I Iowy Smitha też nie? — Męczy mnie dzisiaj zgaga — oznajmił barmanowi. — Dałbyś mi sodówki, Con. Barman, słuchający nas z zainteresowaniem, nalał sodówki. — Co za koszmarny dzień — powiedział Buba. — Dwa automaty przestały działać, wyobraża pan sobie, Con? Barman pokręcił głową i westchnął. — Dyrektor się wściekł — ciągnął Buba — wezwał mnie na dywanik i sklął. Odchodzę stamtąd. Posłałem go do diabła, a on mnie zwolnił. — Niech pan zgłosi do związków zawodowych — poradził barman. — Do licha z nimi! — Buba wypił sodówkę i wytarł usta dłonią. Na mnie nie patrzył. Czułem się jak opluty. Zupełnie zapomniałem, po co potrzebny był mi Buba. Potrzebowałem Buby, a nie Pecka… to znaczy Peck też był mi potrzebny, ale nie ten… ten nie był już Peckiem, tylko jakimś obcym, niesympatycznym Buba… Z przerażeniem patrzyłem, jak wycedził drugą szklankę spirytusu i znowu łychami zaczął ładować w siebie cukier. Jego twarz pokryła się czerwonymi plamami, on dławił się i słuchał, jak barman z zapałem opowiada mu o futbolu… Chciałem krzyknąć: „Peck, co się z tobą stało, Peck, przecież ty tego nienawidziłeś!”. Położyłem mu rękę na ramieniu i powiedziałem błagalnie: — Peck, stary, wysłuchaj mnie… proszę… Odsunął się. — O co chodzi, przyjacielu? — Jego oczy niczego już nie widziały. — Nie jestem Peck, nazywam się Buba, rozumie pan? Z kimś mnie pan pomylił… żadnego Pecka tu nie ma. I co wtedy Nosorożce, Con? Przypomniałem sobie, gdzie jestem, i zrozumiałem, że Pecka rzeczywiście już nie ma, jest tylko Buba, agent przestępczej organizacji, i to jedyna rzeczywistość, a Peck Zenay to miraż, dobre wspomnienie, muszę o nim jak najszybciej zapomnieć, jeśli mam zamiar pracować… Świetnie, pomyślałem, zaciskając zęby, niech będzie, jak chcecie. — Allez, Buba — rzuciłem — mam do ciebie interes. Już był pijany. — A ja nie rozmawiam o interesach przy barze — oznajmił. — Na dzisiaj skończyłem pracę. Koniec. Nie mam żadnych innych spraw. Zwróć się, przyjacielu, do rady miejskiej. Tam ci pomogą. — Zwracam się do ciebie, a nie do rady miejskiej — powiedziałem. — Wysłuchasz mnie? — I tak cię cały czas słucham. Tylko zdrowie tracę. — Mam do ciebie niewielki interes. Potrzebny mi sleg. Drgnął. — Przyjacielu, jesteś szurnięty? — Jak panu nie wstyd! — wtrącił się barman. — Przy ludziach… zupełnie pan sumienia nie ma. — Zamknij się — poradziłem mu. — Grzeczniej — powiedział groźnie barman. — Dawno nie ciągali pana na policję? Raz-dwa i wysyłka… — Mam gdzieś twoją wysyłkę — odparłem bezczelnie. — Nie wsadzaj nosa w nie swoje sprawy. — Slegacz cholerny. — Barman wyraźnie był wściekły, ale mówił półgłosem. — Slegu mu się zachciało. Zaraz zawołam sierżanta, już on ci da sleg… Buba zsunął się ze stołka, poczłapał do wyjścia. Zostawiłem barmana i pospieszyłem za nim. Wyskoczył na deszcz. Zapomniał założyć kaptur, rozglądał się w poszukiwaniu taksówki. Dogoniłem go i złapałem za rękaw. — Czego ty ode mnie chcesz? — zawołał z męką. — Zaraz zawołam policję! — Peck, opamiętaj się, Peck, jestem Iwan Żylin, nie mogłeś mnie zapomnieć! Nadal się rozglądał, co rusz ocierał dłonią wodę płynącą strużkami po jego twarzy. Wyglądał żałośnie, jak zaszczute zwierzę. Próbowałem stłumić rozdrażnienie, przekonywałem siebie, że to mój Peck, bezcenny Peck, niezastąpiony Peck, dobry, mądry, wesoły Peck, i cały czas próbowałem sobie przypomnieć, jaki on był za pulpitem Gladiatora, i nie mogłem, bo teraz mogłem go sobie wyobrazić tylko za barem nad szklanką spirytusu. — Taksówka! — zawołał, ale samochód pojechał dalej, siedziało w nim pełno ludzi. — Peck — spróbowałem znowu — chodźmy do mnie. Wszystko ci opowiem. — Proszę mnie zostawić — powiedział, dzwoniąc zębami. — Nigdzie z panem nie pojadę. Odczep się! Nic ci nie zrobiłem, odczep się, na miłość boską! — Dobrze. Odczepię się. Ale najpierw dasz mi sleg i swój adres. — Nic nie wiem o żadnych slegach — wyjęczał. — Co za dzień, Boże drogi!… Utykając na lewą nogę, poszedł dalej i nagle zanurkował do sutereny z ładnym, skromnym szyldem. Poszedłem za nim. Usiedliśmy przy stoliku i od razu przyniesiono nam gorące mięso i piwo, chociaż nic nie zamawialiśmy. Peck ze wstrętem odsunął talerz i zaczai pić piwo, obejmując kufel obiema dłońmi. W suterenie było cicho i pusto, nad lśniącym bufetem wisiała biała deska ze złotymi literami: U NAS SIĘ PŁACI. Buba podniósł głowę znad kufla i powiedział zmęczonym głosem: — Pójdę, dobrze, Iwan? Nie mogę… po co te wszystkie rozmowy… puść mnie, proszę… Wziąłem go za rękę. — Peck, co się z tobą dzieje? Szukałem cię, nigdzie nie ma twojego adresu… spotkałem cię zupełnie przypadkiem i nic nie rozumiem. Jak wdepnąłeś w tę historię? Mogę ci jakoś pomóc? Może my… Nagle ze wściekłością wyrwał rękę. — Kacie! — zasyczał. — Gestapowcu… diabli mnie zanieśli do tej Oazy… kretyńskie rozmowy, głupie sentymenty. Nie mam slegu, rozumiesz? Mam jeden, no to przecież ci nie oddam! Co ja potem — jak Archimedes? Czy ty masz sumienie? Jak masz, to mnie puść, nie dręcz… — Nie mogę cię puścić. Dopóki nie dostanę slegu i twojego adresu. Musimy porozmawiać… — Nie chcę z tobą rozmawiać! Nie rozumiesz tego!? Nie chcę z nikim o niczym rozmawiać… Chcę do domu… i nie dam ci mojego slegu… co ja jestem, fabryka? Swój dam tobie, a potem mam przez całe miasto robić taki hak? Milczałem. Wiedziałem, że teraz mnie nienawidzi. Gdyby miał dość sił, zabiłby mnie i wyszedł. Ale wiedział, że nie zdoła. — Bydlaku! — rzucił wściekle. — Nie możesz sam kupić? Pieniędzy nie masz? Bierz, trzymaj! — zaczął gorączkowo grzebać w kieszeniach, rzucając na stół miedziaki i pomięte banknoty. — Bierz, wystarczy! — Co kupić? U kogo? — Osioł przeklęty… no, to ten, tego… jak go tam… noo… jak go… do diabła! Żeby cię szlag trafił! — Wsunął palce do wewnętrznej kieszeni i wyjął płaski plastikowy futerał. W środku była błyszcząca metalowa rurka przypominająca heterodyne do kieszonkowych radioodbiorników. — Bierz, nażryj się! — podał mi rurkę. Była malutka, miała najwyżej cal długości, milimetr grubości. — Dziękuję — powiedziałem. — Jak tego użyć? Peck otworzył szeroko oczy. Chyba się nawet uśmiechnął. — Mój Boże — westchnął prawie z czułością. — Czy ty nic nie wiesz? — Nic nie wiem — przyznałem. — Trzeba było tak od razu. A ja myślę, co on mnie dręczy jak kat? Radio masz? Włóż do środka zamiast heterodyny, powieś w łazience albo postaw, wszystko jedno, i zasuwaj. — W łazience? — Tak. — Koniecznie w łazience? — Tak! Ciało musi być koniecznie w wodzie. W gorącej wodzie… ech, ty cielaku… — A devon? — Devon wsyp do wody. Pięć tabletek do wody, jedną do ust. W smaku ohydne, ale potem nie pożałujesz… i koniecznie dodaj do wody soli aromatycznych. A jeszcze wcześniej wypij ze dwie szklanki czegoś mocnego. Musisz się, no, jak to mówią… rozluźnić… — Tak — powiedziałem. — Rozumiem. Teraz wszystko rozumiem. — Zawinąłem sleg w papierową serwetkę i włożyłem do kieszeni. — Więc to falowa psychotechnika? — O Boże, co cię to obchodzi? — Już stał, nasuwając kaptur na głowę. — Nic. Ile ci jestem winien? — Głupstwo! Chodźmy szybciej! Po cholerę tracimy czas? Wyszliśmy na ulicę. — Słuszna decyzja — odezwał się Peck. — Czy to jest świat? Czy w tym świecie my jesteśmy ludźmi? To gówno, a nie świat. Taksówka! — wrzasnął. — Hej, taksówka! — zatrzęsło go z oburzenia. — I co mnie zaniosło do tej Oazy? Nie, teraz to ja już nigdzie, nigdzie… — Daj mi swój adres. — Po co ci mój adres? Podjechała taksówka, Buba szarpnął za drzwiczki. — Adres! — złapałem go za ramię. — Ale idiota — powiedział Buba. — Słoneczna jedenaście… ale idiota — powtórzył, wsiadając. — Jutro do ciebie przyjadę. Już nie zwracał na mnie uwagi. — Słoneczna! — krzyknął do kierowcy. — Przez centrum! I błagam, szybko! Jakie to proste, pomyślałem. Jakie to wszystko okazało się proste! I jak wszystko do siebie pasuje. I łazienka, i devon. I wrzeszczące radia, na które nigdy nie zwracaliśmy uwagi. Po prostu wyłączaliśmy je… Wziąłem taksówkę i ruszyłem do domu. A jeśli on mnie okłamał? — pomyślałem nagle. Jeśli zwyczajnie chciał się ode mnie jak najszybciej uwolnić? Wkrótce się o tym przekonam. On wcale nie przypomina agenta. To przecież Peck… Zresztą to już nie jest Peck. Biedny Peck! Nie jesteś żadnym agentem, jesteś zwykłą ofiarą. To prawda, wiesz, gdzie można kupić ten syf, ale jesteś tylko ofiarą… Nie chcę przesłuchiwać Pecka, nie chcę go trząść jak jakiegoś chuligana… No tak, ale to przecież nie Peck. Do diabła, co to znaczy — nie Peck? To Peck… A jednak… będę musiał… falowa psychotechnika… ale dreszczka to też falowa psychotechnika. Coś za łatwo się to układa, pomyślałem. Jestem tu niecałe dwa dni, a Rimeier mieszka tu od samego buntu. Wrzucili go tutaj, on się zaadaptował i wszyscy byli z niego zadowoleni, chociaż w ostatnich raportach pisał już, że nic z tego, czego szukamy, tu nie ma. No tak, ale on jest wyczerpany nerwowo… i ten devon na podłodze. I Oscar. Rimeier nie błagał, żebym go puścił, tylko wysłał mnie do rybaków… Nikogo nie zastałem ani przed domem, ani w holu. Dochodziła piąta. Wszedłem do swojego gabinetu i zadzwoniłem do Rimeiera. Odpowiedział cichy kobiecy głos. — Jak się czuje chory? — zapytałem. — Śpi. Lepiej mu nie przeszkadzać. — Nie będę przeszkadzał. Czuje się lepiej? — Przecież panu powiedziałam, że zasnął. I proszę tak często nie dzwonić. Pańskie telefony go niepokoją. — Będzie pani u niego przez cały czas? — W każdym razie do rana. Jeśli zadzwoni pan choćby raz, wyłączę telefon. — Dziękuję pani — powiedziałem. — Tylko niech pani go nie opuszcza do rana. Nie będę więcej telefonował. Odłożyłem słuchawkę i przez jakiś czas siedziałem, rozmyślając, w wygodnym miękkim fotelu przed dużym i kompletnie pustym biurkiem. Wyjąłem z kieszeni sleg i położyłem przed sobą. Mała błyszcząca rurka, z pozoru kompletnie nieszkodliwa, zwykły element radia. Można takie produkować milionami. Powinny kosztować grosze i być bardzo wygodne w transporcie. — Co pan tu ma? — odezwał się Len tuż nad moich uchem. Stał obok mnie i patrzył na sleg. — Tak jakbyś nie wiedział. — To chyba z radia… w moim radiu jest takie coś. Ciągle się psuje. Wyjąłem z kieszeni radio, wyciągnąłem z niego heterodyne i położyłem obok slegu. Była podobna do slegu, ale nie była slegiem. — Nie są jednakowe — przyznał Len. — Ale już takie coś widziałem. — Jakie? — Takie jak to. Nagle się zasępił. — Przypomniałeś sobie? — Nie — powiedział ponuro. — Nic sobie nie przypomniałem. — No i dobrze. Włożyłem sleg do radia zamiast heterodyny. Len chwycił mnie za rękę. — Niech pan tego nie robi. — Dlaczego? Milczał, nie spuszczając z radia czujnego spojrzenia. — Czego się boisz? — spytałem. — Niczego się nie boję, skąd panu to przyszło do głowy… — Przejrzyj się w lustrze. — Włożyłem radyjko do kieszeni. — Miałeś taką minę, jakbyś bał się o mnie. — O pana? — zdumiał się. — No chyba nie o siebie… chociaż, prawda, ty się jeszcze boisz tych… zjawisk nekrotycznych. Teraz patrzył w bok. — Skąd panu to przyszło do głowy… To przecież zabawa. Prychnąłem pogardliwie. — Znam ja takie zabawy! Jednego tylko nie wiem: skąd w naszych czasach biorą się zjawiska nekrotyczne? Rozglądał się na boki, potem zaczął się cofać. — Pójdę już — powiedział. — Nie — zaprotestowałem zdecydowanie. — Porozmawiajmy, skoro zaczęliśmy. Jak mężczyzna z mężczyzną. Ty sobie nie myśl, ja o tych zjawiskach nekrotycznych trochę wiem. — I co pan wie? — Stał już przy drzwiach i mówił bardzo cicho. — Więcej od ciebie — rzekłem surowo. — Ale nie mam zamiaru wrzeszczeć na cały dom. Jak chcesz posłuchać, podejdź tutaj. Przecież ja nie jestem nekrotycznym zjawiskiem. Chodź, siadaj. Wahał się całą minutę, spoglądając na mnie spode łba, i wszystko, czego się bał i na co liczył, przewinęło się przez jego twarz. W końcu powiedział: — Tylko zamknę drzwi. Pobiegł do salonu, zamknął drzwi do holu, wrócił, szczelnie zamknął drzwi do salonu i podszedł do mnie. Ręce w kieszeniach, twarz blada, a odstające uszy czerwone i zimne. — Po pierwsze, jesteś głupi — oznajmiłem, przyciągając go i ustawiając sobie między kolanami. — Był sobie kiedyś chłopiec tak przerażony, że spodnie nie wysychały mu nawet na plaży, a uszy miał ze strachu takie zimne, jakby na noc wkładał je do lodówki. Ten chłopiec cały czas się trząsł, i to tak, że jak dorósł, nogi miał krzywe, a skórę jak u oskubanej gęsi. Miałem nadzieję, że chociaż raz się uśmiechnie, ale słuchał bardzo poważnie i bardzo poważnie zapytał: — A czego on się bał? — Miał starszego brata, dobrego człowieka, ale wielkiego amatora alkoholu. I jak to często bywa, pijany brat bardzo różnił się od brata trzeźwego. Wyglądał wtedy dziko. A gdy wypijał bardzo dużo, stawał się podobny do nieboszczyka. I ten chłopiec… Na twarzy Lena pojawił się wzgardliwy uśmieszek. — Też nie miał się czego bać… Jak się upiją, to akurat są dobre… — One? Kto? — zareagowałem od razu. — Mama? Wuzi? — No tak. Mama, jak wstanie rano, to zawsze się gniewa, potem raz się napije wermutu, drugi raz się napije wermutu i po wszystkim. A pod wieczór to jest całkiem miła, bo noc już blisko… — A nocą? — Nocą przychodzi ten typek — odparł z niechęcią Len. — Typek nas nie interesuje — stwierdziłem rzeczowo. — Przecież nie od typka uciekasz w nocy do garażu. — Nie uciekam — powiedział z uporem. — To taka zabawa. — No, nie wiem, nie wiem. Ja różnych rzeczy się boję. Na przykład, gdy jakiś chłopiec płacze i drży. Nie mogę na to patrzeć, bo mi się wszystko w środku przewraca. Albo czasem bolą zęby, a tu trzeba się uśmiechać. To jest straszne, nie powiem. A zdarzają się zwykłe głupoty. Na przykład gdy ludzie z nudów i przeżarcia jedzą mózg żywej małpki. Tego nie ma się co bać, to po prostu jest obrzydliwe. Tym bardziej że sami tego nie wymyślili. Tysiąc lat temu i też z przeżarcia wymyślili to tłuści tyrani na Dalekim Wschodzie. A dzisiejsi głupcy usłyszeli o tym i ucieszyli się. Tym ludziom trzeba współczuć, a nie bać się ich… — Współczuć — powtórzył Len. — Oni tam nikomu nie współczują. I robią, co chcą. Przecież im jest wszystko jedno! Dlaczego pan tego nie rozumie? Jak się nudzą, to im jest wszystko jedno, komu będą głowę piłować. Głupcy! Może w dzień są głupcami, pan tego nie rozumie, ale nocą nie są głupcami, wszyscy są przeklęci… — Jak to? — Przeklęci przez cały świat. Nie zaznają spokoju. Pan nic nie wie… przyjechał pan, potem pan wyjedzie… oni nocą są żywi, a w nocy martwi. Trupowaci… Poszedłem do salonu i przyniosłem mu wodę. Wypił całą szklankę i zapytał: — Niedługo pan wyjeżdża? — Coś ty — poklepałem go po plecach. — Dopiero przyjechałem. — A mógłbym u pana nocować? — Oczywiście. — Kiedyś miałem zamek w drzwiach, ale teraz mi zdjęła i nie powiedziała dlaczego. — Dobrze. Będziesz spał w moim salonie. Chcesz? — Tak. — To się tam zamknij i śpij na zdrowie. A ja wejdę do sypialni przez okno. Podniósł głowę i uważnie spojrzał mi w oczy. — Myśli pan, że u pana drzwi się zamykają? Ja tu wszystko znam. U pana też się nie zamykają. — To u was się nie zamykają — powiedziałem w miarę możliwości niedbale. — A u mnie będą się zamykać. Pół godziny roboty. Len zaśmiał się nieprzyjemnie, jak dorosły. — Sam się pan boi. Dobra, żartowałem. Zamykają się u pana, niech się pan nie boi. — Głuptas z ciebie. Już ci powiedziałem, że takich rzeczy się nie boję. A zamek w salonie i tak zrobię, specjalnie po to, żebyś spał spokojnie, skoroś taki bojaźliwy. Ja zawsze śpię przy otwartym oknie. — Przecież mówię. — Popatrzył na mnie badawczo. — Żartowałem. Milczeliśmy. — Kim będziesz, jak dorośniesz? — zapytałem. — A co? — Bardzo się zdziwił. — Co za różnica? — Jak to, co za różnica? Wszystko ci jedno, czy będziesz chemikiem, czy barmanem? — Już panu powiedziałem: wszyscy jesteśmy przeklęci. Od przekleństwa się nie ucieknie. A pan nie może zrozumieć. Przecież każdy to wie. — Cóż, bywały dawniej przeklęte narody, a potem pojawiały się dzieci i zdejmowały przekleństwo. — Jak? — Długo by wyjaśniać, mały. — Wstałem. — Na pewno ci o tym opowiem. A teraz leć się bawić. Przynajmniej w dzień się bawisz? No to leć. Jak słońce zajdzie, przyjdź, pościelę ci. Wsunął ręce do kieszeni i poszedł do drzwi. Tam się zatrzymał i powiedział przez ramię: — A tamto coś niech pan lepiej wyjmie z radia. Myśli pan, że co to jest? — Heterodyna. — To nie jest żadna heterodyna. Niech pan to wyjmie, bo będzie panu źle. — Dlaczego będzie mi źle? — Niech pan wyjmie — powtórzył. — Znienawidzi pan wszystkich. Teraz nie jest pan przeklęty, ale wtedy pan będzie. Kto panu to dał? Wuzi? — Nie. Popatrzył na mnie błagalnie. — Iwan, niech pan to wyjmie! — Co zrobić — powiedziałem. — Wyjmę. Leć się bawić. I nigdy się mnie nie bój, słyszysz? Nic nie powiedział i wyszedł, a ja nadal siedziałem w fotelu. Położyłem ręce na biurku i wkrótce usłyszałem, jak Len szeleści w krzakach bzu pod oknami. Szeleścił, tupał i mamrotał, pokrzykując szeptem i rozmawiając sam ze sobą: „…Przynieście flagi i postawcie tutaj, tutaj i tutaj. Tak… tak… tak… a ja wsiadam do samolotu i lecę w góry…”. Ciekawe, o której on się kładzie, pomyślałem. Dobrze by było, gdyby o ósmej albo dziewiątej… Chyba niepotrzebnie to wszystko zorganizowałem, zamknąłbym się teraz w łazience i za dwie godziny wiedziałbym wszystko, no nie, nie można mu było odmówić, wyobraź sobie siebie na jego miejscu, a z drugiej strony to nie metoda, popieram jego lęki, trzeba było wymyślić coś mądrzejszego, ale weź i wymyśl, to nie internat w Anjudinie, ach, jak bardzo nie jest to internat w Anjudinie! Jakie tu wszystko jest inne i co mnie teraz czeka, ciekawe, jaki krąg raju, jeśli będzie łaskotało, to nie wytrzymam, ciekawe, a rybacy to przecież też krąg raju, mecenat dla arystokratów ducha, Stare Metro jest dla tych mniej finezyjnych, ale intele też są arystokratami ducha, a upijają się jak świnie i do niczego się nie nadają, za dużo nienawiści, za mało miłości, nienawiści łatwo się nauczyć, a miłości trudno, miłość zbrukali i obślinili, miłość jest pasywna, dlaczego tak wyszło, że miłość zawsze jest pasywna, za to nienawiść aktywna i dlatego bardziej atrakcyjna, i mówi się jeszcze, że nienawiść jest naturalna, a miłość wymaga wielkiego rozumu, z intelami jednak warto byłoby porozmawiać, przecież w końcu nie wszyscy są głupcami i histerykami, może uda się znaleźć człowieka, co właściwie jest dobre w człowieku z natury, najwyżej funt szarej substancji, a i to nie zawsze jest dobre, i każdy człowiek musi zaczynać od zera, dobrze by było, gdyby dało się dziedziczyć cechy społeczne, no tak, ale wtedy Len byłby małym generałem pułkownikiem, już lepiej nie, już lepiej od zera, wtedy nie bałby się niczego, ale straszyłby innych, którzy nie są generałami pułkownikami… Drgnąłem. Zobaczyłem, że na jabłonce naprzeciw okna siedzi Len i bacznie mi się przygląda. W chwilę później znikł, tylko zatrzeszczały gałęzie i posypały się jabłka. Nie wierzy w nic, pomyślałem. Nie wierzy nikomu. A komu ja wierzę w tym mieście? Policzyłem w myślach wszystkich, których mogłem sobie przypomnieć. Nikomu nie wierzę. Wyjąłem rurkę slegu, zadzwoniłem do Olimpika i poprosiłem o połączenie z pokojem osiemset siedemnaście. — Słucham — odezwał się Oscar. Milczałem, zasłaniając mikrofon dłonią. — Słucham! — krzyknął Oscar z rozdrażnieniem. — To już drugi raz — powiedział do kogoś. — Halo!… Skąd, jakie ja tu mogę mieć kobiety? — odłożył słuchawkę. Wziąłem tom Minca, położyłem się w salonie na tapczanie i czytałem aż do zmierzchu. Bardzo lubię Minca, ale zupełnie nie pamiętam, o czym czytałem. Z hałasem przyjechała wieczorna zmiana. Ciocia Wajna karmiła Lena kolacją, wpychała mu owsiankę z gorącym mlekiem. Len kaprysił i marudził, a ona namawiała go cierpliwie i czule. Celnik Peti grzmiał tonem dowódcy: „Trzeba jeść, trzeba jeść, skoro matka mówi, trzeba jeść, trzeba wykonać!”. Przychodziło dwóch, sądząc po głosach, gadatliwych młodych ludzi, pytali o Wuzi i podrywali ciocię Wajnę. Moim zdaniem byli pijani. Szybko zapadał zmierzch. O ósmej w gabinecie zadzwonił telefon. Pobiegłem boso i podniosłem słuchawkę, ale nikt się nie odezwał. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. O ósmej dziesięć do drzwi ktoś zapukał. Ucieszyłem się, że to Len, ale to była Wuzi. — No i czemu pan nie przychodzi? — powiedziała z oburzeniem od progu. Miała na sobie szorty z rysunkiem mrugającej okiem twarzy, opiętą kamizelkę odsłaniającą pępek i ogromny przezroczysty szal; była świeża i jędrna jak niedojrzałe jabłuszko. Do znudzenia. — Cały dzień siedzę i czekam, a on sobie leży. Coś pana boli? Wstałem i wsunąłem nogi w kapcie. — Niech pani siada, Wuzi — poklepałem tapczan obok siebie. — Nie usiądę obok pana. Okazuje się, że on tu sobie czyta! Żeby mi chociaż zaproponował drinka… — Jest w barku — powiedziałem. — Jak się miewa zaśliniona krowa? — Chwała Bogu, dziś jej nie było. — Wuzi weszła za ladę barku. — Dzisiaj dopiekła mi żona mera… co za idiotka! Dlaczego, uważa pan, nikt jej nie kocha? A za co ją kochać? Dla pana z wodą? Oczy blade, morda czerwona, tyłek jak kanapa, jak u żaby, słowo daję… a może zrobimy tchórza, chce pan? Teraz wszyscy robią tchórza… — Nie lubię robić tak jak wszyscy. — To już zauważyłam. Wszyscy idą się bawić, a ten leży. I czyta na dodatek. — Jest zmęczony — odparłem. — Ach tak? Mogę sobie pójść! — A ja pani nie puszczę. — Chwyciłem ją za szal i usadziłem obok siebie. — Wuzi, dziecko, jest pani specjalistą tylko od kobiecego dobrego nastroju, czy generalnie? Nie mogłaby pani poprawić humoru samotnemu mężczyźnie, którego nikt nie kocha? — A za co pana kochać? — Przyjrzała mi się. — Włosy rude, nos jak kartofel… — Jak u krokodyla. — Jak u psa… Proszę mnie nie obejmować, nie pozwalam. Dlaczego pan nie przyszedł? — A dlaczego pani mnie wczoraj porzuciła? — Aha, ja go porzuciłam! — Samego, w obcym mieście… — Ja go porzuciłam! Ja pana wszędzie szukałam! Wszystkim opowiadałam, że jest pan Tunguzem, a pan zniknął. Bardzo nieładnie z pana strony. Nie, nie pozwalam! I gdzie pan wczoraj był? Pewnie pan rybaczył, co? A dzisiaj znowu nic pan nie opowie… — Dlaczego nie opowiem? — zaprotestowałem i opowiedziałem jej o Starym Metrze. Od razu wiedziałem, że prawda nie wystarczy, i opowiedziałem o ludziach w żelaznych maskach, o strasznej przysiędze, o ścianie mokrej od krwi, o wyjącym szkielecie — opowiedziałem o różnych rzeczach i pozwoliłem pomacać guz za uchem. Wszystko jej się strasznie spodobało. — Chodźmy tam teraz — powiedziała. — Za nic! — Położyłem się. — Co to za maniery? Niech pan wstaje i idziemy! Przecież mnie nikt nie uwierzy, a pan pokaże tę śliwę i wszystko będzie w porządku. — A potem pójdziemy na dreszczkę? — zapytałem. — No pewnie! Wie pan, okazuje się nawet, że to jest pożyteczne dla zdrowia! — I będziemy pić brandy? — I brandy, i wermut, i tchórza., i whisky… — Wystarczy… i będziemy ścigać się samochodami sto pięćdziesiąt mil na godzinę? Wuzi, po co chce pani tam iść? W końcu zrozumiała i uśmiechnęła się stropiona. — A co w tym złego? Przecież rybacy też chodzą… — Nic złego. Ale co w tym dobrego? — Nie wiem, wszyscy tak robią. Czasem bywa bardzo wesoło. I dreszczka. Wtedy wszystko się spełnia… — Co wszystko? — No, nie wszystko… ale to, o czym myślisz, czego byś chciał, często się spełnia. Jak we śnie. — To nie lepiej położyć się spać? — Jasne! — krzyknęła gniewnie. — W prawdziwym śnie są czasem takie rzeczy… jakby pan nie wiedział! A w dreszczce tylko to, co chcesz. — A czego pani chce? — No… dużo bym chciała… — Śmiało! Załóżmy, że jestem czarodziejem i mówię: spełnię trzy pani życzenia. Dowolne, jakie tylko pani zechce. Najbardziej nieprawdopodobne. No? Zamyśliła się głęboko, aż opuściła ramiona. W końcu twarz jej się rozjaśniła. — Żebym się nigdy nie zestarzała! — Doskonale — powiedziałem. — Jedno. — Żebym… — zaczęła w natchnieniu i zamilkła. Bardzo lubiłem zadawać to pytanie swoim znajomym i zadawałem je przy każdej nadarzającej się okazji. Kilka razy zadałem również swoim dzieciakom wypracowanie na temat „Trzy życzenia”. I co najciekawsze, z tysiąca kobiet i mężczyzn, starców i dzieci najwyżej trzydzieści osób zorientowało się, że życzyć można nie tylko sobie i swoim najbliższym, ale również światu, całej ludzkości. To nawet nie było świadectwem odwiecznego ludzkiego egoizmu, życzenia wcale nie były takie egoistyczne, a większość zapytanych, już potem, gdy wspominałem o przegapionej możliwości i wielkich ogólnoludzkich problemach, złościła się na mnie i miała pretensje, że od razu o tym nie powiedziałem. Ale tak czy inaczej, zapytani zawsze zaczynali swoją odpowiedź od „żebym”. Przejawiało się w tym jakieś pradawne, podświadome przekonanie, że bez względu na to, czy masz czarodziejską różdżkę, czy nie — i tak nic nie możesz zrobić… — Żebym ja… — znowu zaczęła Wuzi i znowu zamilkła. Obserwowałem ją ukradkiem. Zauważyła to, rozpłynęła się w uśmiechu, machnęła ręką i powiedziała: — Do licha z panem… Pan jak coś wymyśli! — Nie, nie, nie… Na to pytanie trzeba być zawsze przygotowanym. Miałem takiego znajomego, wszystkim zadawał to pytanie, a potem się zamartwiał: „A ja o tym nie pomyślałem, taką okazję przegapiłem”. Więc to zupełnie na poważnie. Po pierwsze, nie chce się pani nigdy zestarzeć. A dalej? — Co dalej? No, oczywiście, dobrze byłoby mieć przystojnego chłopaka, żeby wszystkie za nim biegały, a on byłby tylko ze mną. Zawsze. — Świetnie. To już dwa. I ostatnie? Po minie poznałem, że już się znudziła tą zabawą i jak zaraz z czymś wyskoczy… i wyskoczyła. Aż zamrugałem z niedowierzania. — Tak — powiedziałem. — Oczywiście, tak… ale to się zdarza również bez magii… — Zależy! — zaprotestowała i zaczęła rozwijać myśl, powołując się na rozterki swoich klientek. Cała ta kwestia szalenie ją bawiła, a ja z zakłopotaniem piłem brandy z sokiem cytrynowym i zawstydzony chichotałem, czując się jak dziewica nieudacznica. Gdyby nasza rozmowa miała miejsce w knajpie, wiedziałbym, jak się zachować… Ojejej… No, no… Taaak!… Ładnymi rzeczami zajmują się w tych swoich salonach dobrego nastroju… a to ci staruszkowie! — Fu! — powiedziałem w końcu. — Wuzi, zawstydza mnie pani… no, już wszystko zrozumiałem. Widzę, że bez magii rzeczywiście się nie obejdzie! Dobrze, że nie jestem czarodziejem! — Ale panu dopiekłam, co? — roześmiała się radośnie Wuzi. — A co pan by sobie zażyczył? Ja też postanowiłem zażartować. — Mnie nic takiego nie potrzeba. Ja nawet nic takiego nie umiem. Ja bym chciał dobry sleg… Uśmiechała się wesoło. — Nie potrzebuję trzech życzeń — wyjaśniłem. — Wystarczy mi to jedno… Jeszcze się uśmiechała, ale jej uśmiech stał się stropiony, potem krzywy, aż wreszcie w ogóle zniknął. — Co? — spytała żałośnie. — Wuzi!… — Wstałem. — Wuzi!… Nie wiedziała, co ma zrobić. Zerwała się, usiadła, znowu się zerwała. Przewróciła stolik z butelkami. Miała w oczach łzy, a twarz smutną jak dziecko, które bezczelnie, brutalnie, okrutnie, drwiąco oszukano. Nagle przygryzła wargę i z całej siły uderzyła mnie w twarz. Raz, potem drugi. I gdy ja mrugałem powiekami, ona, już zupełnie otwarcie płacząc, kopnęła przewrócony stolik i wybiegła z pokoju. Siedziałem z otwartymi ustami. W ciemnym ogrodzie zaryczał silnik, zapłonęły reflektory, potem szum silnika przemknął przez podwórko, przez ulicę i zacichł w oddali. Pomacałem twarz. Ale mi się żart udał! Jeszcze nigdy w życiu nie zażartowałem tak efektywnie! Stary bałwan… masz ten swój sleg… — Można? — zapytał Len. Stał w drzwiach i nie był sam. Obok tkwił posępny, ostrzyżony na zero chłopak. — To Riug. Czy on też mógłby tu przenocować? — Riug — powiedziałem w zadumie, masując policzki. — Riug, znaczy… oczywiście, nawet dwóch Riugów… Słuchaj, Len, czemu nie przyszedłeś choćby pięć minut wcześniej? — Przecież ona tu była. Patrzyliśmy w okno, czekaliśmy, aż ona wyjdzie. — Tak? Bardzo interesujące. Riug, a co na to twoi rodzice? Riug milczał. Odezwał się Len: — On nie miewa rodziców. — Dobrze — powiedziałem, czując lekkie zmęczenie. — A nie będziecie urządzać wojny na poduszki? — Nie — odparł Len bez uśmiechu. — Będziemy spać. — Dobrze. Zaraz wam pościelę, a wy tu szybko posprzątajcie… Pościeliłem im na tapczanie i na fotelach, a oni od razu się rozebrali i położyli. Zamknąłem drzwi do holu, zgasiłem u nich światło i przeszedłem do swojej sypialni. Jakiś czas siedziałem przy oknie, słuchając, jak oni szepczą, kręcą się i przesuwają meble. Potem ucichli. Około jedenastej w domu rozległ się odgłos tłuczonego szkła. Ciocia Wajna zaintonowała jakiś marsz. Znowu brzęk szkła. Widocznie niezmordowany Peti znowu padał mordą. Z miasta dobiegało: „Dreszczka, dreszczka!”. Ktoś głośno wymiotował na ulicy. Zamknąłem okno i spuściłem rolety. Drzwi prowadzące z gabinetu do sypialni też zamknąłem. Poszedłem do łazienki i puściłem gorącą wodę. Wszystko robiłem zgodnie z instrukcją: postawiłem radio na półeczce, wrzuciłem do wody kilka tabletek devonu i kryształki soli aromatycznych, i już miałem połknąć jedną tabletkę, gdy przypomniałem sobie, że trzeba się jeszcze „rozluźnić”. Nie chciałem niepokoić chłopców, zresztą nie musiałem — napoczęta butelka brandy stała w szafeczce. Upiłem kilka łyków z butelki, zakąsiłem tabletką, rozebrałem się do naga, wszedłem do wody i włączyłem radio. |
||
|