"Drapieznosc naszego wieku" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)9— Może przyjdzie pan wieczorem, teraz jest za wcześnie… — Ja chcę teraz. — Znaczy się, przypiliło… a może pomylił pan adres? — Nie pomyliłem. — I potrzebuje pan właśnie teraz? — Właśnie teraz. Nie później. Pocmokał językiem i poskubał dolną wargę. Był przysadzisty, mocny, a okrągłą głowę miał gładko ogoloną. Mówił, ledwie poruszając językiem, i wywracał oczami. Chyba się nie wyspał. Jego przyjaciel, siedzący za barierką w fotelu, też wyglądał na sennego. Ale on się nie odzywał, nawet nie patrzył w moją stronę. Pomieszczenie było posępne, zatęchłe, z odstającymi od ścian, wypaczonymi panelami. Pod sufitem na brudnym kablu wisiała brudna od kurzu żarówka bez abażuru. — Ale czemu właściwie nie miałby pan przyjść później? — wymamrotał człowiek z okrągłą głową. — Wtedy gdy wszyscy przychodzą… — Tak mi się jakoś zachciało — powiedziałem skromnie. — Zachciało… — Poszperał na stole. — Nawet blankiety mi się skończyły… El, masz jeszcze blankiety? El nachylił się i bez słowa wyciągnął spod barierki pomiętą kartkę papieru. Człowiek z okrągłą głową ziewnął. — Przychodzi pan skoro świt… ludzi nie ma, dziewczyn też… jeszcze śpią… nikt się nie bawi… — Podał mi blankiet. — Proszę wypełnić i podpisać. Ja i El podpiszemy za świadków. Niech pan zda pieniądze… proszę się nie bać, u nas wszystko uczciwie… dokumenty pan jakieś ma? — Żadnych. — Chociaż tyle. Spojrzałem na blankiet. „Niniejszym ja, niżej podpisany (puste miejsce) w obecności świadków (dużo pustego miejsca) proszę o poddanie mnie wstępnym próbom ubiegania się o tytuł członka Towarzystwa DOC. Podpis ubiegającego się. Podpisy świadków”. — Co to jest DOC? — zapytałem. — To myśmy tak zarejestrowali — odparł okrągłogłowy. Przeliczał pieniądze. — A to DOC się jakoś rozszyfrowuje? — A kto go tam wie… to było, zanim przyszedłem… DOC to DOC… Nie wiesz, El? — Zwrócił się do kolegi, ale El leniwie pokręcił głową. — No, naprawdę, czy to nie wszystko jedno… — Absolutnie wszystko jedno — powiedziałem, wstawiłem swoje nazwisko i podpisałem się. Okrągłogłowy popatrzył, też wpisał swoje nazwisko, podpisał się i przekazał blankiet Elowi. — Jest pan cudzoziemcem? — Tak. — To niech pan wpisze adres zamieszkania. Ma pan krewnych? — Nie. — To niech pan nie wpisuje. Gotowe, El? Włóż do teczki… No jak, idziemy? Podniósł barierkę i poprowadził mnie do masywnych kwadratowych drzwi, pozostałych zapewne z czasów, gdy stacja metra miała służyć jako schron atomowy. — Dużego wyboru i tak nie ma — powiedział, jakby się usprawiedliwiając. Odciągnął zasuwy i z wysiłkiem przekręcił zardzewiałą rączkę. — Pójdzie pan prosto korytarzem, a potem to już pan sam zobaczy. Wydawało mi się, że El zachichotał z tyłu. Odwróciłem się. W barierkę przed nim wmontowany był niewielki ekran. Na ekranie coś się ruszało, ale nie zauważyłem co. Okrągłogłowy, napierając z całych sił na klamkę, odsunął drzwi. Za nimi było zakurzone przejście. Przez kilka sekund okrągłogłowy nasłuchiwał, po czym powtórzył: — Prosto przed siebie, tym korytarzem. — I co tam będzie? — To co pan chciał. A może się pan rozmyślił? To wyraźnie nie było to, o co mi chodziło, ale jak wiadomo, póki nie spróbujesz, poty nie wiesz. Przekroczyłem wysoki próg i drzwi zamknęły się za mną z głośnym cmoknięciem. Zgrzytnęły zasuwy. Korytarz oświetlało kilka ocalałych lamp. Było wilgotno, na cementowych ścianach kwitła pleśń. Postałem chwilę, nasłuchując, ale usłyszałem tylko rzadki plusk kropli. Ostrożnie ruszyłem do przodu. Pod nogami zaskrzypiało betonowe kruszywo. Korytarz skończył się szybko i znalazłem się w betonowym tunelu0 łukowym sklepieniu, prawie wcale nieoświetlonym. Gdy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, dojrzałem zardzewiałe szyny i ciemniejące kałuże nieruchomej wody pomiędzy nimi. Pod sklepieniem ciągnęły się wiszące kable. Wilgoć przenikała do szpiku kości, unosił się ohydny odór — połączenie padliny z nieczynną kanalizacją. To stanowczo nie było to, czego szukałem. Nie miałem ochoty marnować czasu. Pomyślałem, że chyba zawrócę i powiem, że przyjdę innym razem, ale postanowiłem — z czystej ciekawości — przejść jeszcze kilka metrów. Poszedłem w prawo, w stronę światła odległych lamp. Przeskakiwałem przez kałuże, potykałem się o przegniłe podkłady, plątałem się w pozrywanych kablach. Przy pierwszej lampie znowu się zatrzymałem. Szyny były rozebrane. Podkłady walały się pod ścianami, a na pustej drodze ziały dziury wypełnione wodą. Szyny zobaczyłem dopiero po chwili. Nigdy jeszcze nie widziałem szyn w takim stanie. Niektóre były skręcone jak korkociąg. Wyczyszczono je do połysku i teraz przypominały gigantyczne wiertła. Inne z ogromną siłą wbito w ziemię i w ściany tunelu. A jeszcze inne powiązano w supły. Przeszył mnie dreszcz. Zwykłe supły, supełki z kokardką, z dwiema kokardkami, jak na sznurowadłach przy butach… Wszystkie były błękitne od zgorzeliny. Spojrzałem w głąb tunelu. Stamtąd ciągnęło zgnilizną, słabe żółte światła rzadkich lamp mrugały miarowo, jakby coś kołysało się w przeciągu, na przemian zasłaniając je i odsłaniając. Nerwy mi nie wytrzymały. Czułem, że to tylko idiotyczny dowcip, ale nie mogłem nic na to poradzić. Przykucnąłem i rozejrzałem się. Wkrótce znalazłem to, czego szukałem — metalowy pręt. Wziąłem go pod pachę i ruszyłem dalej. Żelazo było zimne, wilgotne i szorstkie od rdzy. Migotliwe światło dalekich lamp odbijało się od śliskich, błyszczących od wilgoci ścian. Już dawno zauważyłem na nich dziwne okrągłe zacieki, początkowo nie zwróciłem na nie uwagi, a teraz zainteresowałem się i podszedłem, żeby przyjrzeć się dokładniej. Po ścianie ciągnęły się dwa rzędy okrągłych śladów rozdzielonych metrowymi przerwami. Wyglądało to tak, jakby przebiegł tędy słoń, i to niezbyt dawno — na brzegu jednego ze śladów słabo ruszała się zmiażdżona biała stonoga. Wystarczy, pomyślałem, pora wracać. Popatrzyłem w górę. Teraz pod lampami widać było wyraźnie czarne, kołyszące się girlandy. Ująłem pręt wygodniej i poszedłem do przodu, trzymając się bliżej ściany. To też robiło spore wrażenie. Pod sufitem tunelu ciągnęły się zwisające kable, a na nich, powiązane ogonami i zebrane w ciężkie najeżone kiście, kołysały się w przeciągu martwe szczury. Tysiące martwych szczurów. Drobne, wyszczerzone zęby błyszczały ohydnie w półmroku, zesztywniałe łapki sterczały na wszystkie strony. Kiście połączone w ohydne girlandy znikały w głębi tunelu. Gęsty, duszący smród unosił się pod sklepieniem i z wolna płynął tunelem, zwarty jak kisiel… Rozległ się przenikliwy pisk i spod mojej nogi uskoczył ogromny szczur. Potem jeszcze jeden. I następny. Cofnąłem się. Szczury pędziły stamtąd, z ciemności, gdzie nie było żadnych lamp. Poczułem falę powietrza, również płynącego stamtąd. Wymacałem łokciem niszę w ścianie i wsunąłem się w nią. Po obcasami zatłukło się i rozwrzeszczało coś żywego. Nie patrząc, zamachnąłem się żelazną pałką. Szczury mnie nie interesowały — słyszałem, jak ktoś ciężko biegnie tunelem, pluskały kałuże. Niepotrzebnie się w to wszystko wmieszałem, pomyślałem. Żelazny pręt wydawał mi się lekki i żałosny w porównaniu z zawiązanymi na supeł szynami… to nie latająca pijawka… i nie dinozaur z Kongo. Żeby tylko nie gigantopitek, cokolwiek, byle nie gigantopitek… Te osły są wystarczająco głupie, żeby złapać gigantopiteka i wrzucić do tunelu… poczułem pustkę w głowie i nieoczekiwanie pomyślałem o Rimeierze. Po co mnie tu przysłał? Co on, oszalał?… Żeby tylko nie gigantopitek… Przemknął obok mnie tak szybko, że nie zdążyłem się zorientować, co to takiego. Tunel huczał od jego galopu. Potem gdzieś obok rozległ się rozpaczliwy pisk szczura i zapadła cisza. Ostrożnie wyjrzałem z niszy. Stał dziesięć metrów ode mnie, pod lampą… poczułem tak ogromną ulgę, że aż nogi ugięły się pode mną. — Kombinatorzy — powiedziałem na głos, omal nie płacząc. — Samouki dowcipnisie… Żeby wymyślić coś takiego! Talenty domorosłe… Usłyszał mój głos i zadzierając nogi, odezwał się: — Temperaturka będzie ze dwa metry trzynaście cali, wilgoci nie ma. Nie ma i już… Podszedłem bliżej. — Melduj, jakie jest twoje zadanie. Ze świstem wypuścił z przyssawek sprężone powietrze, bezmyślnie pomachał nogami i wbiegł na sufit. — Złaź na dół — zażądałem — i odpowiadaj. Wisiał nad moją głową wśród zapleśniałych kabli. Przestarzały cyber. Przeznaczony do pracy na asteroidach, żałosny i dziwaczny, pokryty strzępami karboksylowej korozji i kleksami czarnego podziemnego brudu. — Złaź na dół! — warknąłem. Rzucił we mnie zdechłym szczurem i pomknął w ciemność. — Bazalty! Granity! — wył różnymi głosami. — Pseudomorficzne skały! Jestem nad Berlinem! Jak mnie słyszycie?! Pora spać! Rzuciłem pręt i poszedłem za cyberem. Dobiegł do następnej lampy, zszedł na dół i zaczął szybko, jak pies, ryć beton manipulatorami roboczymi. Biedak, nawet w czasach świetności jego mózg był zdolny do pracy tylko w warunkach przyciągania wynoszącego jedną setną ziemskiego. Teraz był zupełnie nieprzytomny. Pochyliłem się nad nim i zacząłem grzebać pod pancerzem, szukając ośrodka regulacji. — Łajdaki! — powiedziałem. Ośrodek regulacji był zmiażdżony, jakby ktoś walnął w niego młotem kowalskim. Cyber przestał kopać i chwycił mnie za nogę. — Stop! — krzyknąłem. — Przestań. Przestał, położył się na bok i oznajmił basem: — Jak ja mam cię dosyć, El… Napilibyśmy się brandy… W jego wnętrzu pstryknęły styki i zagrała muzyka. Sycząc i poświstując, cyber wykonał „Marsz łowców”. Patrzyłem na niego i myślałem, jakie to głupie i wstrętne, jakie śmieszne i straszne jednocześnie. Gdybym nie był astronautą, przestraszyłbym się i zaczął uciekać, i on prawie na pewno by mnie zabił… A przecież tutaj nikt nie wiedział, że byłem astronautą. Nikt. Ani jeden człowiek. Rimeier też o tym nie wiedział… — Wstań — poleciłem. Zabrzęczał i zaczai drapać ścianę. Wtedy odwróciłem się i poszedłem z powrotem. Przez cały czas, idąc do zakrętu korytarza, słyszałem, jak hałasuje w stercie powykręcanych szyn, syczy spawarką elektryczną i paple coś na dwa głosy. Atomowe drzwi były już otwarte. Przeszedłem przez próg i zatrzasnąłem je za sobą. — I jak? — zapytał okrągłogłowy. — Głupio — odparłem. — Przecież nie wiedziałem, że pracował pan w kosmosie. Pracował pan w kosmosie? — Pracowałem. Ale i tak głupio. Dla głupców. Dla niewykształconych egzaltowanych głupców. — Dla jakich? — Egzaltowanych. — A… No, no, niech pan tak nie mówi. Wielu osobom się podoba. I w ogóle, przecież mówiłem, żeby pan przyszedł wieczorem. Dla samotników mamy niewiele rozrywek. — Nalał sobie whisky i dodał wody z syfonu. — Chce pan? Wziąłem szklankę i oparłem się o barierkę. El z przyklejonym do ust papierosem spoglądał posępnie na ekran. Na ekranie widać było oślizgłe ściany tunelu, skręcone szyny, czarne kałuże, lecące ze spawarki iskry. — To nie dla mnie — oznajmiłem. — W to niech się bawią księgowi i fryzjerzy. Nic do nich nie mam, ale ja potrzebuję czegoś takiego, czego jeszcze w życiu nie widziałem. — Czyli sam pan nie wie, czego pan chce — stwierdził okrągłogłowy. — Ciężki przypadek. Przepraszam, nie jest pan czasem intelem? — Czemu pan pyta? — O, niech pan nie myśli, przed kostuchą wszyscy jesteśmy równi, sam pan wie. Ja tylko chciałem powiedzieć, że intele to najbardziej kapryśni klienci. Prawda, El? Jak przychodzi, dajmy na to, księgowy czy fryzjer, to on dobrze wie, czego chce. Chce, żeby krew szybciej krążyła, żeby mógł być z siebie dumny, żeby dziewczyny piszczały i klaskały, żeby mógł pokazać wszystkim dziurki na ciele… To proste chłopaki, każdy chce poczuć się mężczyzną. Bo kim jest nasz klient? Zdolności szczególnych nie ma, zresztą nie są mu potrzebne… Czytałem w jednej książce, że kiedyś ludzie przynajmniej mogli zazdrościć sobie nawzajem. Że sąsiad jak pączek w maśle, a ja to na lodówkę nie mogę uskładać… jak to tak może być? Trzymali się kurczowo różnego barachła, pieniędzy, dobrej posady… życie temu poświęcali! Kto miał mocną pięść albo trochę rozumu, ten był na górze! A teraz? Teraz życie jest tłuste i spokojne, wszystkiego pod dostatkiem. No i co mam robić? W końcu nie jestem karasiem, tylko człowiekiem, nudzi mi się, a nie umiem nic sam wymyślić. Bo żeby wymyślać, o, to już trzeba mieć szczególne zdolności! Trzeba górę książek przeczytać, a spróbuj czytać, jak cię od nich mdli… zostać sławą na skalę światową albo wymyślić jakąś maszynę, to przecież nie przychodzi do głowy tak od razu, a jeśli nawet przyjdzie, jaki z tego pożytek? Nikomu nie jesteś potrzebny, nawet — bądźmy szczerzy — żonie i dzieciom nie jesteś potrzebny. Prawda, El? I ty też nikogo nie potrzebujesz… No to teraz mądrzy ludzie wymyślają dla ciebie coś nowego, a to aromatery, a to dreszczkę, a to nowy taniec… teraz nowego drinka wymyślili, nazywa się tchórz. Chce pan, to panu zrobię. On takiego tchórza łyknie, oczy mu wyjdą z orbit i już cały zadowolony… A póki oczy ma na swoim miejscu, życie jest dla niego jak deszczówka. Przychodzi do nas jeden intel i ciągle się skarży. Życie, mówi, chłopaki, jest takie jałowe… a gdy stąd wychodzę, czuję się jak bohater! Po, dajmy na to, „Kulce” czy „Jednym na dwunastu” zupełnie inaczej na siebie patrzę. Prawda, El? Wszystko znowu nabiera smaku — baby, żarcie, wino… — Tak — pokiwałem głową ze współczuciem — doskonale pana rozumiem. Ale dla mnie to wszystko jest jałowe. — Sleg mu potrzebny — odezwał się El basem. — Co, co? — zapytałem. — Sleg, mówię. Okrągłogłowy się skrzywił. — Daj spokój, El. Coś ty dzisiaj taki… — Sram na niego — powiedział El. — Nie lubię takich… wszystko dla niego jałowe, nic mu nie pasuje… — Niech pan go nie słucha — powiedział pojednawczo okrągłogłowy. — Całą noc nie spał… — Nie, dlaczego? — sprzeciwiłem się. — To bardzo interesujące. Co to za sleg? Okrągłogłowy znowu się skrzywił. — To nieprzyzwoite, rozumie pan? — wyjaśnił. — Niech pan nie słucha Ela, to prosty chłopak, dobry, ale naubliżanie człowiekowi to dla niego pestka. A sleg to niedobre słowo. Teraz jacyś chuligani zaczęli je na murach pisać. Chuliganeria, co? Smarkacze, nawet nie rozumieją, co to takiego, a piszą… widzi pan, barierkę ostrugaliśmy… jakiś łobuz nabazgrał, jakbym go złapał, tobym mu uszy oderwał… Przecież u nas nawet kobiety bywają. — Powiedz mu — zwrócił się El do okrągłogłowego — żeby sobie załatwił sleg i się uspokoił. Niech poszuka Buby… — Zamknij się, El — rzekł okrągłogłowy surowo. — Proszę go nie słuchać. Słysząc imię Buby, znowu napełniłem szklankę i usiadłem wygodniej. — I co to takiego jest? — zapytałem. — Jakiś tajny nałóg? — Tajny! — zahuczał El basem i zaśmiał się nieprzyjemnie. Okrągłogłowy też się roześmiał. — U nas nie może być nic tajnego — wyjaśnił. — Jakie mogą być tajemnice, gdy naród od piętnastu lat donosi? Ci durni intele wszystkie tajemnice nagłaśniają… chcą dwudziestego ósmego zamęt urządzić, szepczą, miotacze min za miasto pociągnęli, niby żeby schować, no dosłownie jak dzieci… — Powiedz mu — prosty chłopak El nie dawał za wygraną. — Powiedz mu i niech zjeżdża do diabła. Nie broń go. Powiedz mu, niech idzie do Buby, do Oazy i koniec gadki. Wyrzucił na barierkę mój portfel i blankiet. Dopiłem whisky. — Oczywiście, to pańska sprawa i zrobi pan, jak zechce — rzekł poważnie okrągłogłowy — ale ja panu radzę trzymać się z daleka. Możliwe, że wszyscy do slegu dojdziemy, ale im później, tym lepiej. Nie umiem wyjaśnić, tylko czuję, że do tego — jak do trumny — nigdy nie jest za późno, a zawsze za wcześnie. — Dziękuję — powiedziałem. — Jeszcze dziękuje! — zarechotał El. — Widziałeś kiedyś coś takiego? Jeszcze dziękuje! — Trzy ruble zatrzymaliśmy — uprzedził okrągłogłowy. — A blankiet niech pan podrze. Albo nie, ja podrę. Bo jeszcze, nie daj Boże, coś się panu stanie, a potem policja przyczepi się do nas. Schowałem portfel. — Szczerze mówiąc, nie rozumiem, czemu nie zamkną waszego interesu. — U nas wszystko jest uczciwie i szczerze — rzekł okrągłogłowy. — Nikt nikogo nie zmusza. A jak się coś stanie, sam jesteś sobie winien. — Narkomanów też nikt nie zmusza — zaprotestowałem. — Też pan znalazł porównanie! Narkotyki to wielki biznes, ogromna forsa… — Dobrze, do widzenia. Dziękuję, chłopaki. Mówił pan, że gdzie znajdę Bubę? — W Oazie — zahuczał El. — Taka kawiarnia. Zjeżdżaj. — Jakiś ty uprzejmy, przyjacielu. Aż się człowiekowi ciepło na sercu robi. — Zjeżdżaj, zjeżdżaj! — powtórzył El. — Intel śmierdzący. — Nie denerwuj się tak, mój drogi — powiedziałem — bo jeszcze zaparcia dostaniesz. Dbaj o żołądek, przecież nic dreszczszego od żołądka nie masz, prawda? El zaczął się powoli wysuwać zza barierki. Wyszedłem. Znowu rozbolało mnie ramię. Padał ciepły deszcz. Liście drzew błyszczały mokro i wesoło, pachniało świeżością, ozonem i burzą. Pojechałem taksówką. Miasto w deszczu było tak ładne, że robiło się nieprzyjemnie na samą myśl o zapleśniałym, śmierdzącym, porzuconym metrze. Lało jak z cebra, więc wyskoczyłem z taksówki, jednym susem pokonałem chodnik i wpadłem do Oazy. Ludzi było dużo, prawie wszyscy jedli, barman za barem wiosłował zupę, talerz postawił pomiędzy szklaneczkami do alkoholu. Ci, którzy już zjedli, palili, z roztargnieniem patrząc na ulicę przez zalaną wodą szybę. Podszedłem do baru i półgłosem zapytałem, czy jest Buba. Barman odłożył łyżkę i obejrzał salę. — Nie — powiedział. — Niech pan zje obiad, on niedługo przyjdzie. — Jak niedługo? — Za jakieś dwadzieścia minut, może pół godziny. — Aha. W takim razie coś zjem, a potem podejdę i pokaże mi go pan. — Uhm — mruknął barman i zanurzył łyżkę w zupie. Wziąłem tacę, wybrałem sobie obiad i siadłem przy oknie, jak najdalej od innych gości. Chciałem pomyśleć. Czułem, że materiału jest wystarczająco dużo, żeby zastanowić się wreszcie nad zadaniem. Chyba zarysował się jakiś łańcuszek. Opakowania devonu w łazience. Porowaty nos mówił o Bubie i devonie (szeptem). Prosty dobry chłopak El mówił o Bubie i slegu. Wyraźny łańcuszek: łazienka, devon, Buba, sleg. Więcej. Opalony umięśniony facet ostrzegał, że devon i cała reszta to największe świństwo, a okrągłogłowy adept społecznego masochizmu nie widział różnicy pomiędzy slegiem i trumną. Wszystko się łączyło… to chyba byłoby to, czego szukamy… i jeśli rzeczywiście tak jest, Rimeier miał rację, wysyłając mnie do rybaków. Rimeier, powiedziałem do siebie. Po co wysłałeś mnie do rybaków, Rimeier? I jeszcze kazałeś mi nie kaprysić, tylko robić, co każą. Przecież nie wiedziałeś, że jestem kosmonautą, Rimeier. A jeśli nawet wiedziałeś, to przecież tam jest nie tylko oszalały cyber, ale jeszcze i „Kulka”, i „Jeden na dwunastu”. Coś ci się we mnie nie spodobało, Rimeier. W czymś ci przeszkodziłem. Ależ nie, powiedziałem sobie, to przecież niemożliwe. Po prostu mi nie dowierzałeś, Rimeier. Po prostu nadal czegoś nie wiem. Na przykład nie wiem, kim właściwie jest Oscar, który handluje w kurorcie devonem i jest z tobą jakoś związany, Rimeier… Pewnie przed naszą rozmową w windzie widziałeś się z Oscarem. Nie chciałem o tym myśleć. Rimeier leży jak trup, ja myślę o nim takie rzeczy, a on nie może się nawet usprawiedliwić. Nagle poczułem chłód w środku. No dobrze, wyłapiemy tę szajkę. Co to zmieni? Dreszczka zostanie, Len o odstających uszach nadal nie będzie spał w nocy, Wuzi nadal będzie przychodziła pijana w trupa, a celnik Peti będzie upadał mordą w potłuczone szkło… I wszyscy będą się troszczyć o dobro społeczeństwa. Jednych poleją gazem łzawiącym, innych wbiją po uszy w ziemię, jeszcze innych przemienia z małp w to, co z powodzeniem może uchodzić za człowieka… potem dreszczka wyjdzie z mody i narodowi podarują superdreszczkę, a zamiast wycofanego slegu dadzą supersleg. Wszystko dla dobra społeczeństwa. Raduj się, Kraino Głupców, i o niczym nie myśl! Przy sąsiednim stoliku usiadło dwóch mężczyzn w pelerynach. Jeden wydał mi się znajomy. Miał szlachetną, dumną twarz i gdyby nie gruby biały plaster na lewej skroni, na pewno bym go rozpoznał — takie odniosłem wrażenie. Drugim był rumiany człowiek z wielką łysiną i szybkimi ruchami. Rozmawiali półgłosem — choć raczej nie dlatego, że mieli coś do ukrycia — i doskonale słyszałem ich z miejsca, gdzie siedziałem. — Proszę mnie dobrze zrozumieć — mówił z przekonaniem rumiany, pospiesznie łykając sznycel. — Naprawdę nie mam nic przeciwko muzeom i teatrom. Ale asygnacje na teatr miejski w przyszłym roku są niewykorzystywane do końca, a do muzeów chodzą jedynie turyści… — I złodzieje obrazów — wtrącił człowiek z plastrem. — Niech pan da spokój. Nie mamy obrazów wartych kradzieży. Chwała Bogu, jeszcze nie nauczono się syntezować madonn sykstyńskich z opiłków. Chcę zwrócić pańską uwagę na to, że w naszych czasach propagować kulturę trzeba w zupełnie inny sposób. Kultura nie powinna wychodzić do narodu, lecz wychodzić z narodu. Kapele ludowe, kółka zainteresowań, widowiska masowe — tego potrzeba naszej publiczności… — Naszej publiczności potrzeba porządnej armii okupanta — oznajmił człowiek z plastrem. — Ach, niech pan przestanie, przecież naprawdę pan tak nie myśli. Zainteresowanie kółkami jest u nas na beznadziejnym poziomie. Boela skarżyła mi się wczoraj, że na jej odczyty przychodzi tylko jeden człowiek i to, jak się zdaje, w celach matrymonialnych. A my musimy odciągnąć naród od dreszczki, od alkoholu, od rozrywek seksualnych. Musimy podnosić ducha… Człowiek z plastrem mu przerwał: — Czego pan ode mnie chce? Żebym dzisiaj poparł pański projekt przed tym osłem, naszym szanownym merem? Proszę bardzo! Mnie jest absolutnie wszystko jedno. Ale jeśli chce pan znać moje zdanie o duchu, to ducha nie ma, drogi radco! Duch umarł dawno temu! Zadławił się sadłem. Na pańskim miejscu liczyłbym się z tym i tylko z tym. Wydawało się, że rumiany człowiek jest przybity. Przez jakiś czas milczał, wreszcie jęknął: — Mój Boże, mój Boże, czym musimy się zajmować! Ale przecież ktoś jednak lata do gwiazd! Gdzieś budują reaktory mezonowe! Gdzieś tworzą nową pedagogikę! Mój Boże, niedawno pomyślałem, że my nawet nie jesteśmy prowincją — jesteśmy skansenem! W oczach całego świata jesteśmy skansenem głupoty, ciemnoty i pornokracji. Proszę sobie wyobrazić, że w naszym mieście drugi rok przebywa profesor Rubinstein. Psycholog społeczny, nazwisko światowej sławy. I on studiuje nasze zachowania niczym zachowania zwierząt… „Instynktowna socjologia rozkładających się formacji ekonomicznych”. Tak nazywa się jego praca. Interesuje go człowiek jako nosiciel pierwotnych instynktów. Skarżył mi się, jak trudno było mu zebrać materiały w krajach, gdzie intuicyjna działalność jest wypaczona i stłumiona przez system pedagogiki. A u nas pracuje mu się znakomicie! Według jego słów, u nas nie ma żadnej działalności poza intuicyjną. Byłem obrażony, było mi wstyd, ale mój Boże, co mogłem powiedzieć?… Niech mnie pan zrozumie! Przecież jest pan mądrym człowiekiem, przyjacielu, chłodnym, owszem, ale nie mogę uwierzyć, żeby do tego stopnia było panu wszystko jedno… Człowiek z plastrem patrzył na niego z wyższością i nagle drgnął mu policzek. Wtedy go poznałem: to był ten typ z monoklem, który tak zręcznie oblał mnie świecącym się draństwem wczoraj u mecenasów. Ach ty draniu! — pomyślałem. Ty złodzieju! Armii okupanta ci się zachciewa! Duch, widzicie go, zadławił się sadłem… — Pan wybaczy, radco — rzekł pogardliwie człowiek z plastrem. — Wszystko rozumiem i właśnie dlatego jest dla mnie zupełnie jasne, że otacza nas marazm. Ostatnie podrygi. Euforia. Wstałem i podszedłem do ich stolika. — Panowie pozwolą? — zapytałem. Patrzyli na mnie ze zdumieniem. Usiadłem. — Proszę mi wybaczyć — powiedziałem — jestem turystą i goszczę u was od niedawna, a wy, jak sądzę, jesteście miejscowi i nawet macie jakiś związek z radą miejską… dlatego pozwoliłem sobie panom przeszkodzić. Ciągle słyszę dookoła: mecenasowie, mecenasowie… a co to takiego, nikt dokładnie nie wie… Człowiekowi z plastrem znowu drgnął policzek. Jego oczy rozszerzyły się — on też mnie poznał. — Mecenasowie? — uprzejmie powtórzył rumiany. — To prawda, istnieje u nas taka barbarzyńska organizacja, to bardzo smutne, ale tak jest w istocie — tłumaczył, a ja kiwałem głową i przyglądałem się plastrowi. Mój znajomy już się opanował i z godnością jadł galaretkę. — Mówiąc krótko, są to współcześni wandale. Trudno mi znaleźć inne słowo. Skupują kradzione obrazy, rzeźby, rękopisy niepublikowanych książek, patenty i niszczą je. Wyobraża pan sobie coś podobnego? Znajdują jakąś patologiczną rozkosz w niszczeniu elementów kultury światowej. Zbiera się wielki, elegancki tłum i niespiesznie, z wyrachowaniem i rozkoszą niszczy… — Ajajaj! — wykrzyknąłem, nie odrywając oczu od plastra. — Przecież takich ludzi trzeba wieszać za nogi! — Prześladujemy ich! — zawołał rumiany radca. — Prześladujemy ich zgodnie z literą prawa. Niestety, nie możemy nękać artików i perszy, oni w zasadzie nie łamią żadnych obowiązujących praw, ale mecenasowie… — Skończył pan już obiad, radco? — zapytał człowiek z plastrem. Mnie ignorował. Rumiany drgnął. — Tak, tak, na nas już pora. Pan wybaczy — powiedział, zwracając się do mnie — mamy posiedzenie w radzie miejskiej… — Barman! — stalowym głosem zawołał człowiek z plastrem. — Proszę nam zamówić taksówkę. — Od dawna jest pan w mieście? — spytał rumiany. — Drugi dzień — odparłem. — I jak się panu podoba? — Przyjemne miasto. — Taak… Zamilkliśmy. Człowiek z plastrem bezczelnie wstawił w oko monokl i wyciągnął cygaro. — Boli? — spytałem ze współczuciem. — Co takiego? — rzekł z wyższością. — Skroń. I chyba jeszcze powinna boleć wątroba. — Mnie nigdy nic nie boli — odparł, łyskając monoklem. — Panowie się znacie? — zdumiał się rumiany. — Odrobinę — odparłem. — Mieliśmy małą różnicę zdań na temat sztuki. Barman krzyknął, że taksówka przyjechała. Człowiek z plastrem wstał. — Chodźmy, radco — powiedział. Rumiany uśmiechnął się do mnie stropiony i też wstał. Poszli do wyjścia. Odprowadziłem ich wzrokiem i podszedłem do baru. — Brandy? — zapytał barman. — Tak. — Trzęsło mnie ze złości. — Kim są ci ludzie, z którymi przed chwilą rozmawiałem? — Łysy to radca zarządu miejskiego, zajmuje się kulturą. A ten z monoklem to miejski skarbnik. — Skarbnik — powiedziałem. — Bydlę, a nie skarbnik. — Tak? — zainteresował się barman. — Tak. Buba przyszedł? — Jeszcze nie. A skarbnik co? — Bydlę — powtórzyłem. — Złodziej. Barman zastanowił się. — Bardzo możliwe — rzekł w końcu. — Zasadniczo jest baronem. Byłym, oczywiście. Maniery ma rzeczywiście jak bydlak. Szkoda, że nie głosowałem, głosowałbym przeciwko niemu. A co on panu zrobił? — On wam zrobił. Ja jemu zrobiłem. I jeszcze coś mu zrobię. Taka sytuacja. Barman, nic nie rozumiejąc, skinął głową i powiedział: — Powtórzymy? — Pewnie. Nalał mi brandy i oznajmił: — A oto i Buba. Obejrzałem się i omal nie upuściłem szklanki. Poznałem Bubę. |
||
|