"Drapieznosc naszego wieku" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)

8

Gdy się obudziłem, Lena już nie było. Ramię tak mnie rwało, że ból promieniował aż do skroni. Obiecałem sobie, że będę chodził ostrożnie. Stękając, chory i żałosny, zrobiłem coś na kształt porannej gimnastyki, jakoś się umyłem, wziąłem kopertę z pieniędzmi i poszedłem do cioci Wajny, przechodząc przez swoje drzwi bokiem. W holu zatrzymałem się niezdecydowanie. W domu panowała absolutna cisza i nie byłem pewien, czy gospodyni już wstała. Wtedy drzwi prowadzące na połowę gospodarzy otworzyły się i do holu wyszedł celnik Peti. No wiecie państwo, pomyślałem. W nocy Peti przypominał zapijaczonego topielca. Teraz, w świetle dnia, wyglądał na ofiarę chuliganów. Dolną część twarzy miał zalaną krwią. Świeża krew lśniła na podbródku niczym lak. Peti trzymał pod szczęką chusteczkę do nosa, żeby nie upaćkać swojego śnieżnobiałego munduru ze sznurami. Twarz miał spiętą, oczy rozbiegane, ale w sumie trzymał się dość pewnie, jakby walenie mordą w tłuczone szkło było dla niego czymś absolutnie normalnym. O, to tylko taki chwilowy dyskomfort, każdemu się może zdarzyć, drodzy państwo, nie zwracajcie uwagi, zaraz wszystko będzie w porządku…

— Dzień dobry — wymamrotałem.

— Dzień dobry — uprzejmie, nieco nosowo odezwał się on, ostrożnie dotykając chusteczką podbródka.

— Coś się panu stało? Może pomóc?

— Drobiazg. Krzesło się przewróciło.

Skłonił się grzecznie i omijając mnie, niespiesznie wyszedł z domu. Z bardzo nieprzyjemnym uczuciem odprowadziłem go wzrokiem, a gdy znowu odwróciłem się do drzwi, ujrzałem przed sobą ciocię Wajnę. Tkwiła w drzwiach, z gracją opierając się o futrynę, świeża, różowa, pachnąca, i patrzyła na mnie tak, jakbym był generałem pułkownikiem Tuurem, a przynajmniej sztab-majorem Polem.

— Dzień dobry, ranny ptaszku — zagruchała. — A ja się zastanawiam, kogóż to słychać w domu o tak wczesnej porze?

— Nie odważyłem się niepokoić pani — powiedziałem, kłaniając się salonowo i w myślach wyjąc z bólu, który przeszył ramię. — Dzień dobry, pozwoli pani, że wręczę…

— Jak miło! Od razu poznać prawdziwego dżentelmena. Generał pułkownik Tuur zawsze powtarzał, że na prawdziwego dżentelmena nikt nigdy nie musi czekać. Nikt. Nigdy…

Zauważyłem, że ona powoli, ale z dużą stanowczością odsuwa mnie od swoich drzwi. W salonie panował półmrok, najwyraźniej rolety były spuszczone, a w holu pachniało czymś słodkim.

— Ależ doprawdy, nie ma powodu do pośpiechu. — W końcu wysunęła się na dogodną pozycję i płynnym, niedbałym ruchem zamknęła drzwi. — Jednak może pan być pewien, że umiem docenić pańską przezorność… Wuzi jeszcze śpi, a ja muszę szykować Lena do szkoły, więc wybaczy pan… Aha, świeże gazety znajdzie pan na werandzie.

— Dziękuję pani — powiedziałem, odchodząc.

— Jeśli będzie pan miał ochotę, za godzinkę zapraszam na filiżankę śmietanki.

Skłoniłem się.

— Niestety, będę musiał wyjść.

Gazet było sześć. Dwie miejscowe, ilustrowane, grube jak almanachy, jedna stołeczna, dwa eleganckie dzienniki i nie wiedzieć czemu arabska „El Gunya”. „El Gunyę” odłożyłem, pozostałe przejrzałem, zagryzając wiadomości kanapkami i zapijając gorącym kakao.

W Boliwii wojska rządowe po zaciekłych walkach zdobyły miasto Reies, buntownicy zostali odepchnięci za rzekę Beni. W Moskwie, na międzynarodowym kongresie fizyków jądrowych, Haggerton i Sołowiew zaprezentowali projekt instalacji technicznej przeznaczonej do otrzymywania antycząsteczek. Galeria Tretiakowska przybyła do Leopoldville, oficjalne otwarcie nastąpi jutro. Z bazy Stary Wschód (Pluton) w strefę lotu bezwładnościowego wystrzelono kolejną serię kapsuł bezzałogowych, z dwiema z nich łączność została utracona. Sekretarz generalny ONZ skierował do generalissimusa Orelianosa oficjalną notę, w której uprzedza, że w przypadku powtórnego użycia przez ekstremistów granatów atomowych w Eldorado, wprowadzone zostaną siły policyjne ONZ. U źródeł rzeki Kuando (Angola Środkowa) ekspedycja archeologiczna Akademii Nauk OAR odnalazła pozostałości budowli powstałych, jak sądzą uczeni, na długo przed epoką lodowcową. Grupa specjalistów Zjednoczonego Centrum Badań nad Strukturami Subelektronicznymi (ritrinitywnymi) ocenia znajdujące się w posiadaniu ludzkości zapasy energii jako wystarczające na trzy miliardy lat. Wydział kosmiczny UNESCO oznajmia, że stosunkowy przyrost ludności pozaziemskich baz i przyczółków zbliża się do przyrostu ludności na Ziemi. Przewodniczący angielskiej delegacji ONZ w imieniu Wielkich Mocarstw wystąpił z projektem absolutnej demilitaryzacji, nawet na drodze siły, nadał zmilitaryzowanych części kuli ziemskiej…

Informacje o tym, kto ile podniósł kilogramów oraz kto i do czyich bramek wbił ile goli, pominąłem. Z lokalnych wiadomości zainteresowały mnie trzy.

Miejscowa gazeta, „Radość Życia”, pisała: „Tej nocy grupa przestępców na prywatnym samolocie znowu dokonała nalotu na plac Gwiazdy, wypełniony odpoczywającymi obywatelami. Chuligani wypuścili kilka serii z cekaemu i zrzucili jedenaście bomb gazowych. W efekcie paniki kilkanaście kobiet i mężczyzn odniosło poważne obrażenia. Zasłużony odpoczynek setek porządnych obywateli został zakłócony przez nikczemną grupę inteligentów bandytów, przy jawnym pobłażaniu policji. Przedstawiciel towarzystwa» Za Starą Dobrą Ojczyznę przeciwko Szkodliwym Wpływom «oznajmił naszemu korespondentowi, że społeczeństwo planuje wziąć sprawę ochrony zasłużonego wypoczynku obywateli w swoje ręce. Przewodniczący dał niedwuznacznie do zrozumienia, kogo naród uważa za źródło szkodliwej zarazy, bandytyzmu i zmilitaryzowanego chuligaństwa”.

Na dziewiętnastej stronie gazeta wydzieliła szpaltę dla artykułu „wybitnego przedstawiciela filozofii najnowszej, laureata nagród państwowych, doktora Opira”. Artykuł nosił tytuł: „Beztroski świat”. Doktor Opir pięknymi słowami, w sposób bardzo przekonujący uzasadniał potęgę nauki, wzywał do optymizmu, piętnował posępnych sceptyków czarnowidzów i wzywał do „bycia dziećmi”. Szczególną rolę w kształtowaniu się psychiki współczesnego (to znaczy beztroskiego) człowieka przydawał metodom falowej psychotechniki. „Przypomnijmy sobie, jaki wspaniały ładunek rzeźwości i dobrego humoru daje nam jasny, szczęśliwy, radosny sen!” — wykrzykiwał przedstawiciel filozofii najnowszej. „Nic też dziwnego, że sen, jako środek leczenia wielu chorób psychicznych, znany jest od ponad stu lat. A przecież wszyscy jesteśmy w jakimś stopniu chorzy — chorzy od trosk, przytłaczają nas uciążliwe drobiazgi dnia codziennego, rzadkie co prawda, ale gdzieś jeszcze zachowane i czasem spotykane niedoróbki, nieuniknione tarcia pomiędzy indywidualnościami, naturalne, zdrowe niezaspokojenie seksualne i niezadowolenie z siebie, tak właściwe każdemu obywatelowi… Podobnie jak aromatyczny badusan zmywa kurz drogi ze zmęczonego ciała, tak radosny sen obmywa i oczyszcza udręczoną duszę. Niestraszne nam teraz żadne troski i niedoróbki. Albowiem wiemy — nadejdzie godzina i niewidoczne promieniowanie generatora snu, który wraz z narodem skłonny jestem nazwać czułym mianem» dreszczka«, wyleczy nas, napełni optymizmem, przywróci radosne odczucie bytu”. Dalej doktor Opir wyjaśniał, że dreszczka jest absolutnie nieszkodliwa pod względem fizycznym i psychicznym, że ataki nieżyczliwych ludzi, dostrzegających w dreszczce podobieństwo do narkotyków, demagogicznie mówiących o „drzemiącej ludzkości”, mogą budzić w nas zdumienie, a może nawet wyższe, groźne dla nieżyczliwych uczucia obywatelskie. Na zakończenie doktor Opir oświadczył, że szczęśliwy sen to najlepszy środek walki z alkoholizmem i narkomanią, i nalegał, by nie łączyć dreszczki z innymi (nieznajdującymi aprobaty medycyny) środkami falowej stymulacji.

Tygodnik „Złote Dni” donosił, że z Państwowej Galerii Obrazów skradziono płótno, którego autorem jest, zdaniem specjalistów, Rafael. Tygodnik zwracał uwagę kompetentnym organom, że to już trzeci przypadek w ciągu ostatnich czterech miesięcy bieżącego roku i że żadne z wcześniej skradzionych dzieł sztuki nie zostało odnalezione.

Poza tym w tygodnikach nie było nic interesującego. Przejrzałem je, zrobiły na mnie nie najlepsze wrażenie. Gazety wypełnione były męczącymi dowcipami, fatalnymi karykaturami, wśród których szczególną głupotą biły serie „Bez słów”, biografie jakichś nieinteresujących ludzi, szkice z życia różnych warstw społecznych, koszmarne cykle „Twój mąż w pracy i domu”, niekończące się dobre rady, jak zająć ręce, by przy tym, nie daj Boże, nie niepokoić głowy; namiętne, idiotyczne wypady przeciwko pijaństwu, chuligaństwu i rozpuście, i znane mi już wezwania do wstępowania do kółek i chórów. Były wspomnienia uczestników zamętu i walk przeciwko gangsterom, poddane literackiej obróbce jakichś osłów pozbawionych sumienia i literackiego smaku, beletrystyczne ćwiczenia oczywistych grafomanów ze łzami, cierpieniami, wyczynami, heroiczną przeszłością i słodką przyszłością. No i mnóstwo krzyżówek, rebusów, zagadek…

Rzuciłem tę stertę makulatury w kąt. Co za udręka! Głaszczą idiotę, troskliwie hodują idiotę, popierają go, patronują mu i końca temu nie widać. Idiota stał się normą, jeszcze trochę, a stanie się ideałem i doktorowie filozofii będą z zachwytem pląsać wokół niego w korowodach. A gazety tańczą w tych korowodach już teraz. Ach, jakiś ty wspaniały, idioto! Jakiś ty rześki i zdrowy, idioto! Jaki z ciebie, idioto, optymista, jakiś ty mądry, jakie masz wyrafinowane poczucie humoru, jak wspaniale umiesz rozwiązywać krzyżówki!… Tylko ty się, idioto, nie denerwuj, wszystko jest takie wspaniałe, takie doskonałe, nauka jest do twoich usług, idioto, literatura również, a wszystko, żeby ci było wesoło, żebyś nie musiał o niczym myśleć… a różnych tam szkodliwie wpływających na ciebie chuliganów i sceptyków razem, idioto, rozniesiemy w pył! (Co, z tobą byśmy nie roznieśli?!). Bo czego ci chuligani właściwie chcą? Czy mają większe potrzeby niż inni? Nuda, nuda… To jakieś przekleństwo ludzkości, jakieś ohydne dziedzictwo gróźb i zagrożeń. Imperializm, faszyzm… dziesiątki milionów zniszczonych istnień, skrzywionych losów… i miliony idiotów, którzy zginęli, złych i dobrych, winnych i niewinnych… ostatnie walki, ostatnie pucze, szczególnie okrutne, ponieważ ostatnie. Kryminaliści, oficerowie, którzy stają się okrutni z nudów, różni dranie z byłych wywiadów i kontrwywiadów. Znudzeni monotonią szpiegostwa gospodarczego, pragnący władzy… I trzeba było wrócić z kosmosu, wyjść z fabryk i laboratoriów, przywrócić żołnierzy do szeregów. Poradziliśmy sobie. Wietrzyk szarpał kartki „Historii faszyzmu” pod nogami. Nie zdążyliśmy do woli rozkoszować się bezchmurnymi horyzontami, gdy z tych samych brudnych podwórek historii wychynęły niedobitki z obrzynami i samoróbkami kwantowych pistoletów, gangsterzy, gangsterskie szajki, gangsterskie korporacje i imperia… „Drobne, gdzieniegdzie zdarzające się niedoróbki…” — przekonywali i uspokajali doktorzy Opirowie, a w okna uniwersytetów leciały butelki z napalmem, bandy chuliganów zajmowały miasta, muzea płonęły jak świece. Dobrze. Odpychając łokciem doktorów Opirów, znowu trzeba było wrócić z kosmosu, wyjść z fabryk i laboratoriów, przywrócić żołnierzy do szeregów. Poradzić sobie. Znowu horyzonty są bezchmurne. I znowu wyleźli Opirowie, znowu zamruczały tygodniki i znowu z tych samych podwórek wyciekł gnój. Tony heroiny, cysterny opium, morza spirytusu… i jeszcze coś, co na razie nie ma nazwy… i znowu wszystko wisi na włosku, a idioci rozwiązują krzyżówki, tańczą flag i chcą jednego — żeby było wesoło. Ale ktoś gdzieś traci rozum, ktoś rodzi dzieci, kolejnych idiotów, ktoś dziwnie umiera w wannie, ktoś nie mniej dziwnie umiera u jakichś rybaków, a mecenasi swojej namiętności do sztuki bronią kastetami… I tygodniki starają się przykryć to śmierdzące bagno kruchą jak marenga, mdlącą warstewką szczęśliwego gadulstwa, dyplomowany idiota wychwala słodkie sny, a tysiące niedyplomowanych idiotów z przyjemnością (żeby było wesoło i nie trzeba było o niczym myśleć) oddaje się snom jak pijaństwu… i znowu przekonuje się idiotów, że wszystko jest dobrze, że kosmos jest zdobywany w niebywałym tempie (i to jest prawda), że energii wystarczy na miliardy lat (i to też jest prawda), że życie staje się coraz bardziej interesujące i różnorodne (i to jest niewątpliwa prawda, ale nie dla idiotów), i szkalujący demagodzy (czytaj: ludzie myślący, że w naszych czasach jedna kropla gnoju może zarazić całą ludzkość, jak niegdyś piwne pucze przemieniły się w groźbę ogólnoświatową), obcy interesom narodu, podlegają ogólnoświatowemu osądowi… idioci i przestępcy… przestępcy idioci…

— Trzeba pracować — powiedziałem na głos. — Do diabła z melancholią… już my wam pokażemy sceptyków!

Muszę iść do Rimeiera. Ach, prawda, rybacy… dobra, do rybaków można będzie pójść później. Dość mam błądzenia we mgle i walenia na oślep.

Wyszedłem na dwór i usłyszałem, jak na werandzie ciocia Wajna karmi Lena śniadaniem.

— Mamo, ja nie chcę!

— Jedz, synku, jedz, trzeba jeść… taki jesteś bladziuchny…

— Ale ja nie chcę! Takie ohydne gluty.

— Gdzie tu są jakieś gluty? No, daj, ja zjem… Mmm… jakie smaczne! Tylko spróbuj, sam zobaczysz, jakie to dobre.

— Ale ja nie chcę! Jestem chory i nie pójdę dziś do szkoły.

— Len, co ty mówisz! Tak dużo opuszczasz…

— No i dobrze…

— Jak to dobrze! Dyrektor wzywał mnie już dwa razy. W końcu zapłacimy karę!

— No to zapłacimy…

— Jedz, synku, jedz… może się nie wyspałeś?

— Nie wyspałem się! I brzuch mnie boli, i głowa, i ząb… widzisz, o, ten…

Len mówił kapryśnym tonem, od razu wyobraziłem sobie jego wydęte wargi i kiwającą się stopę w skarpetce. Wyszedłem za bramę. Dzień znowu był jasny, słoneczny, ćwierkały ptaki. O tej wczesnej porze w drodze do Olimpika spotkałem tylko dwóch ludzi. Szli skrajem chodnika. Niesamowicie, dziwnie wyglądali w tym świecie świeżej zieleni i jasnego nieba. Jeden wymalowany był jaskrawoczerwoną farbą, drugi jaskrawoniebieską. Spod farby przebijał pot. Oddychali z trudem, ustami, a oczy mieli nalane krwią. Mimo woli rozpiąłem wszystkie guziki koszuli i odetchnąłem z ulgą, gdy ci dwaj przeszli obok mnie.

W hotelu od razu wjechałem na ósme piętro. Byłem zdecydowany. Czy Rimeier tego chce, czy nie, będzie musiał opowiedzieć mi wszystko, co mnie interesuje. Zresztą teraz Rimeier jest mi potrzebny nie tylko do tego. Potrzebny mi jest słuchacz, a w tym słonecznym domu wariatów szczerze porozmawiać mogłem tylko z Rimeierem. Co prawda, to nie był ten Rimeier, na którego liczyłem, ale z tym też dałoby się pogadać…

Przed drzwiami do pokoju Rimeiera stał rudy Oscar. Na jego widok zwolniłem kroku. On w zadumie poprawił krawat, odchylił głowę i utkwił wzrok w suficie. Wyglądał na zatroskanego.

— Cześć — powiedziałem. Musiałem przecież od czegoś zacząć.

Oscar poruszył brwiami, spojrzał na mnie i zrozumiałem, że mnie pamięta. Odezwał się powoli:

— Dzień dobry, dzień dobry.

— Pan również do Rimeiera?

— Rimeier bardzo źle się czuje — oznajmił. Stał tuż pod drzwiami i najwyraźniej nie miał zamiaru usunąć się z drogi.

— Jaka szkoda. Co mu dolega?

— Bardzo źle się czuje.

— Ajajaj… chciałbym go zobaczyć…

Podszedłem. Oscar nie miał najmniejszego zamiaru wpuszczać mnie do pokoju. Od razu zabolało mnie ramię.

— Nie sądzę, żeby było to możliwe — powiedział z goryczą.

— Co też pan mówi? Naprawdę aż tak z nim źle?

— Trafił pan w sedno. Bardzo źle. Lepiej, żeby go pan nie niepokoił. Ani dzisiaj, ani żadnego innego dnia.

Chyba przyszedłem w samą porę, pomyślałem. Miejmy nadzieję, że nie za późno.

— Jest pan jego krewnym? — zapytałem bardzo serdecznie.

Wyszczerzył się.

— Jestem jego przyjacielem. Najbliższym przyjacielem w tym mieście. Można powiedzieć, przyjacielem z czasów dzieciństwa.

— Bardzo wzruszające. A ja jestem jego krewnym. Można nawet powiedzieć, bratem. Więc teraz razem wejdziemy i razem zobaczymy, co dla biednego Rimeiera mogą zrobić jego przyjaciel i brat.

— Może brat zrobił już dla Rimeiera wystarczająco dużo?

— Co też pan mówi! Przyjechałem dopiero wczoraj.

— A nie ma pan tu przypadkiem innych braci?

— Jak mniemam, nie wśród pańskich przyjaciół — odparłem. — Rimeier to wyjątek…

Pletliśmy te brednie, a ja obserwowałem go uważnie. Nie wyglądał na zbyt zwinnego, nawet biorąc pod uwagę moje chore ramię. Ale przez cały czas trzymał ręce w kieszeniach i chociaż prawie miałem pewność, że nie będzie strzelał w hotelu, wolałem nie ryzykować. Tym bardziej że słyszałem o kwantowych pistoletach ograniczonego zasięgu.

Wiele razy zarzucano mi, że z mojej twarzy można doskonale wyczytać zamiary. A Oscar był, zdaje się, wystarczająco przenikliwy. Tyle że w kieszeniach nie miał nic odpowiedniego i niepotrzebnie trzymał w nich ręce. Odsunął się od drzwi i powiedział:

— Wejdźmy.

Z Rimeierem rzeczywiście było niedobrze. Leżał na kozetce, przykryty zerwaną z okna zasłoną, i niezrozumiale bredził. Stół był przewrócony, zobaczyłem rozbitą butelkę w kałuży alkoholu i porozrzucane wszędzie zwinięte w kłębek części garderoby. Podszedłem do Rimeiera i usiadłem tak, żeby nie spuszczać wzroku z Oscara, który stanął przy oknie i oparł się o parapet. Rimeier miał otwarte oczy. Pochyliłem się nad nim.

— Rimeier — powiedziałem. — To ja, Iwan. Poznajesz mnie?

Patrzył mi tępo w twarz. Na jego podbródku pod szczeciną widniał świeży siniak.

— Ty już tam… — mamrotał. — Rybaków… żeby długo… nie bywa… nie gniewaj się… bardzo przeszkadzał… nie znoszę…

Bredził. Spojrzałem na Oscara. Słuchał chciwie, wyciągając szyję.

— Niedobrze jest, jak się budzisz… — mamrotał Rimeier. — Nikomu… budzić się. Zaczynają… wtedy się nie budzić…

Oscar nie podobał mi się coraz bardziej. Nie podobało mi się, że słucha bredzenia Rimeiera. Nie podobało mi się, że znalazł się tu przede mną. A najbardziej nie podobał mi się świeży siniak na podbródku Rimeiera. Ruda mordo, myślałem, patrząc na Oscara, jak się ciebie pozbyć?

— Trzeba wezwać lekarza — powiedziałem. — Dlaczego nie wezwał pan lekarza, Oscarze? Moim zdaniem to delirium tremens…

Od razu pożałowałem tych słów. Ku mojemu niemałemu zdumieniu, od Rimeiera wcale nie pachniało alkoholem. Oscar widocznie doskonale o tym wiedział. Uśmiechnął się:

— Delirium tremens? Jest pan pewien?

— Trzeba natychmiast wezwać lekarza — powtórzyłem. -1 pielęgniarki.

Sięgnąłem do słuchawki. Momentalnie podskoczył do mnie i położył dłoń na mojej ręce.

— Dlaczego pan? — powiedział. — Lepiej ja wezwę. Pan jest tu nowy, a ja znam wspaniałego lekarza.

— Jakiego pan może znać lekarza… — zaprotestowałem, patrząc na obite kostki jego palców. To też był świeży ślad.

— Doskonały lekarz. Specjalista od białej gorączki.

— No widzi pan! — powiedziałem. — A może Rimeier wcale nie ma białej gorączki.:

Nagle odezwał się Rimeier:

— Tak kazałem… also spracht Rimeier… sam na sam ze światem…

Obejrzeliśmy się na niego. Mówił z wyższością, ale oczy miał zamknięte. Twarz w fałdach obwisłej szarej skóry sprawiała żałosne wrażenie. Bydlę, pomyślałem o Oscarze, i jeszcze ma czelność tu sterczeć. Nagle pojawił się w mojej głowie dziki pomysł, który w tym momencie wydał mi się najbardziej odpowiedni: powalić Oscara ciosem w splot słoneczny, związać i wyciągnąć z niego wszystko, co wie. A pewnie wie niejedno. Może nawet wszystko. Patrzył na mnie, a w jego bladych oczach były strach i nienawiść.

— Dobrze — powiedziałem. — Niech lekarza wezwie portier.

Oscar puścił moją rękę i zadzwoniłem do portiera. W oczekiwaniu na lekarza siedziałem przy Rimeierze, a Oscar chodził z kąta w kąt, przechodząc nad kałużą alkoholu. Obserwowałem go kątem oka. Nagle pochylił się i podniósł coś z podłogi. Coś małego i kolorowego.

— Co to jest? — spytałem obojętnie.

Zawahał się, ale rzucił mi na kolana płaskie opakowanie z kolorową etykietką.

— Aha. — Popatrzyłem na Oscara. — Devon.

— Devon — potaknął. — Dziwne, że tu, a nie w łazience, prawda?

Cholera, pomyślałem. Jestem chyba zbyt zielony, żeby grać z nim w otwarte karty. Za mało wiedziałem.

— Nic w tym dziwnego — palnąłem na chybił trafił — przecież pan, zdaje się, rozpowszechnia to lekarstwo. To pewnie próbka, która wypadła z pańskiej kieszeni.

— Z mojej kieszeni? — zdziwił się. — A, ma pan na myśli, że ja… ale ja już dawno wypełniłem wszystkie polecenia i teraz po prostu wypoczywam — zamilkł na chwilę. — Niemniej, jeśli jest pan zainteresowany, mógłbym pomóc.

— To bardzo interesujące — powiedziałem. — Zasięgnę rady…

Niestety, w tym momencie drzwi się otworzyły i wszedł lekarz w towarzystwie dwóch pielęgniarek.

Lekarz okazał się bardzo zdecydowanym człowiekiem. Gestem odsunął mnie z kozetki i odrzucił zasłonę, którą był przykryty Rimeier. Jak się okazało — zupełnie nagi.

— No jasne — powiedział lekarz. — Znowu. — Uniósł Rimeierowi powieki, odsunął dolną wargę, pomacał puls. — Siostro, kordeina… i wezwijcie pokojówki, niech wyliżą tę stajnię do błysku… — Wyprostował się i popatrzył na nas. — Krewni?

— Tak — odparłem. Oscar milczał.

— Znaleźliście go nieprzytomnego?

— Leżał i bredził — rzekł Oscar.

— To pan go tu przeniósł?

Oscar zawahał się.

— Tylko przykryłem go zasłoną. Jak przyszedłem, on już leżał tak jak teraz. Bałem się, że się przeziębi.

Lekarz przyglądał mu się dłuższą chwilę.

— To bez znaczenia. Możecie iść. Obaj. Zostanie przy nim pielęgniarka. Wieczorem będziecie mogli zadzwonić. Wszystkiego dobrego.

— Co z nim, doktorze? — zapytałem.

Lekarz wzruszył ramionami.

— Nic szczególnego. Przemęczenie, wyczerpanie nerwowe… prócz tego najwyraźniej za dużo pali. Jutro będziecie mogli go zawieźć do domu. Pozostawanie u nas jest dla niego niewskazane. Tu jest zbyt rozrywkowo. Do widzenia.

Wyszliśmy na korytarz.

— Może pójdziemy się napić? — zaproponowałem.

— Zapomniał pan, że ja nie piję.

— Szkoda. Cała ta historia tak mnie zdenerwowała, że mam ochotę się napić. Rimeier zawsze był taki zdrowy.

— No, w ostatnim czasie bardzo się posunął — rzucił ostrożnie Oscar.

— To prawda, wczoraj z trudem go poznałem…

— Ja też — odparł Oscar. Nie wierzył ani jednemu mojemu słowu. Ja również mu nie wierzyłem.

— Gdzie się pan zatrzymał? — spytałem.

— Tutaj. Piętro niżej, pokój osiemset siedemnaście.

— Szkoda, że pan nie pije. Moglibyśmy posiedzieć u pana i porozmawiać.

— Tak, to byłby niezły pomysł. Niestety, bardzo się spieszę… Wie pan co, niech mi pan da swój adres, jutro rano wrócę i wstąpię do pana. Około dziesiątej. Odpowiada panu? Albo niech pan zadzwoni…

— Zadzwonię — powiedziałem i dałem mu swój adres. — Szczerze mówiąc, bardzo interesuje mnie devon.

Zbiegł po schodach. Chyba rzeczywiście się spieszył. A ja zjechałem windą i wysłałem telegram do Marii. „Z bratem bardzo źle czuję się samotny trzymam się iwan”. Naprawdę czułem się samotny. Rimeier wypadł z gry — przynajmniej na dobę. Jedyna aluzja, jaką mi dał, to ta o rybakach. Nic konkretnego nie miałem. Byli rybacy w jakimś Starym Metrze, był devon, który, być może, jakimś bokiem przystawał do mojego zadania, ale równie dobrze mógł nie mieć z nim nic wspólnego, był Oscar, wyraźnie związany z devonem i Rimeierem, postać nieprzyjemna i złowieszcza, ale bez wątpienia zaledwie jedna z wielu nieprzyjemnych i złowieszczych postaci na tutejszych bezchmurnych horyzontach, był jakiś Buba, który wyposażył w devon porowaty nos… w końcu jestem tu dopiero dobę. Mam czas. Na Rimeiera jeszcze będzie można liczyć i może Pecka uda się odnaleźć… Przypomniałem sobie wczorajszą noc i posłałem telegram Zygmuntowi — „Koncert twórców amatorów dwudziestego ósmego szczegółów nie znam iwan”. Potem zawołałem portiera i zapytałem, jak najszybciej dojść do Starego Metra.