"Arkadij i Borys Strugaccy. Piknik na Skraju Drogi " - читать интересную книгу автораtysi±ca, a Ernie pіaci wszystkiego czterysta. Za "bateryjkЄ" moїna tam
wyci±gn±¦ co najmniej setkЄ, a my dostajemy w najlepszym razie dwie dychy. Da pewno z caі± reszt± sprawa wygl±da podobnie. Co prawda przeszmuglowanie towaru do Europy rгwnieї co¶ nieco¶ musi kosztowa¦. Temu w іapЄ, tamtemu w іapЄ, komendant stacji teї jest na pewno na ich utrzymaniu... Tak їe je¶li siЄ zastanowi¦, Ernest nie tak wiele wyci±ga - okoіo piЄ¦dziesiЄciu procent, nie wiЄcej, jeїeli wpadnie, to dziesiЄ¦ lat katorgi ma jak w banku... W tym momencie moje bogobojne rozwaїania przerywa jaki¶ ugrzeczniony typek, nawet nie usіyszaіem, kiedy wszedі. Wykwitі obok mojego prawego іokcia i pyta: - Czy moїna? - Co za pytanie! - mгwiЄ. - Oczywi¶cie! Taki nieduїy, szczuplutki, z zadartym noskiem i w czarnej muszce. Jakbym go gdzie¶ widziaі, ale gdzie - pojЄcia nie mam. Wіazi na stoіek obok mnie i mгwi do Ernesta: - PoproszЄ whisky! - I od razu do mnie: - Przepraszam, ale my siЄ chyba znamy. Pan pracuje w Instytucie MiЄdzynarodowym, prawda? - Tak - mгwiЄ - A pan? Typek zrЄcznie wyci±ga z kieszeni wizytгwkЄ i kіadzie przede mn±. Czytam: "Alois Machno, agent Biura Emigracyjnego". Oczywi¶cie, їe go znam. Czepia siЄ ludzi, їeby wyjeїdїali z miasta. Widzicie ich, nas i tak ledwie poіowa zostaіa w Harmont, a oni chc±, їeby¶my wszyscy siЄ wynie¶li. Odsun±іem wizytгwkЄ paznokciem. - Nie - mгwiЄ - serdeczne dziЄki. To nie dla mnie. MarzЄ, wie pan, їeby - A dlaczego? - pyta z oїywieniem. - ProszЄ mi wybaczy¦ niedyskrecjЄ, ale co pana tu trzyma? Juї siЄ rozpЄdziіem, їeby mu powiedzie¦, co mnie tu trzyma. - Gіupie pytanie! - odpowiadam. Sіodkie wspomnienia dzieciбstwa. Pierwszy pocaіunek w miejskim parku. Tatu¶, mamusia. Jak pierwszy raz urїn±іem siЄ w trupa w tym oto barze. Drogi sercu komisariat policji... - Tu wyjmujЄ z kieszeni zasmarkan± chusteczkЄ i ocieram oczy - nie - mгwiЄ. - Za nic! Alois po¶miaі siЄ, wypiі іyczek whisky i z zadum± powiada: - Nie mogЄ zrozumie¦ was, mieszkaбcгw Harmont. Їycie w mie¶cie jest bardzo ciЄїkie. Wіadza naleїy do armii. Zaopatrzenie paskudne. Pod bokiem Strefa, їyjecie jak na wulkanie. W kaїdej chwili moїe wybuchn±¦ epidemia albo co¶ jeszcze gorszego. Jeszcze rozumiem starszych ludzi. Na stare lata trudno siЄ ruszy¦ z miejsca. Ale pan... Ile pan ma lat? Dwadzie¶cia dwa, dwadzie¶cia trzy, nie wiЄcej... niechїe pan zrozumie, їe nasze biuro jest organizacj± filantropijn±, nasza dziaіalno¶¦ nie przynosi nam їadnego zysku. Po prostu chcemy, їeby ludzie opu¶cili to przeklЄte miasto i zaczЄli їy¦ normalnie. Przecieї dajemy pewn± sumЄ na pocz±tek, zapewniamy pracЄ na nowym miejscu... mіodym, takim jak pan, umoїliwiamy naukЄ... Nie, nie rozumiem! - A co? - pytam - nikt nie chce wyjeїdїa¦? - Nie tak znowu, їeby nikt... niektгrzy daj± siЄ namгwi¦, zwіaszcza jeїeli moj± rodziny. Ale mіodzieї i starcy... No co was trzyma w Harmont? To przecieї dziura, prowincja... Teraz pokazalem mu na co mnie sta¦. |
|
|