"Arkadij i Borys Strugaccy. Piknik na Skraju Drogi " - читать интересную книгу автора

maszynowymi, dranie, no i rzecz jasna obok bohaterowie w bіЄkitnych heіmach,
caі± ulicЄ zakorkowali, przepchn±¦ siЄ nie moїna. IdЄ, oczy spu¶ciіem,
lepiej, їebym teraz ich nie widziaі, lepiej, їebym w ogгle na nich nie
patrzyі, zwіaszcza w dzieб - s± tam miЄdzy nimi dwa, trzy typki i bojЄ siЄ,
їe mi siЄ teraz napatocz±, straszna chryja wyniknie, je¶li mi siЄ napatocz±.
Mieli szczЄ¶cie, przysiЄgam na Boga, їe Kiryі mnie ¶ci±gn±і do instytutu, bo
tych drani wtedy wіa¶nie szukaіem i rЄka by mi nie zadrїaіa.
Przedzieram siЄ przez ten tіum bokiem, juї siЄ prawie przedarіem, kiedy
nagle sіyszЄ: "Ej, stalker!" No, mnie to nie dotyczy, idЄ sobie dalej,
wyci±gam z paczki papierosa. Kto¶ mnie dogania z tyіu i іapie za rЄkaw.
Strzasn±іem tЄ rЄkЄ z siebie, odwracam gіowЄ i bardzo grzecznie pytam: - Po
kiego diabіa pan siЄ czepiasz?
- Poczekaj, stalker - mгwi tamten. - Dwa pytania.
Podniosіem oczy - kapitan Quarterblood. Stary znajomy. Wysechі na wiгr,
zїгіkі.
- A - mгwiЄ - wszystkiego najlepszego, panie kapitanie. Jak tam
w±troba?
- Ty mnie nie zagaduj - mгwi kapitan gniewnie i ¶widruje mnie
spojrzeniem na wylot. - Lepiej mi powiedz, dlaczego nie zatrzymujesz siЄ,
kiedy ciЄ woіaj±?
I juї dwa bіЄkitne heіmy stoj± za jego plecami, іapy na kaburach, oczu
nie wida¦ tylko szczЄki chodz± pod heіmami. I gdzie w tej ich Kanadzie
takich wygrzebuj±? Na zarybek ich do nas przysyіaj±, czy co? W dzieб w ogгle
siЄ nie bojЄ patroli, ale zrewidowa¦ kanalie mog±, a to mi bardzo nie na
rЄkЄ w tej chwili.
- A czy to mnie pan wolaі, panie kapitanie? - mгwiЄ. - Sіyszaіem, їe
jakiego¶ stalkera.
- A ty, jak siЄ okazuje, juї nie jeste¶ stalkerem?
- Od czasu, jak z paбskiej lekkiej rЄki odsiedziaіem swoje - skoбczyіem
z tym. Na amen. DziЄki panu, panie kapitanie, otworzyіy mi siЄ wtedy oczy.
Gdyby nie pan...
- Co robiіe¶ koіo Strefy?
- Jak to co? Przecieї pracujЄ w instytucie. Juї ze dwa lata.
I їeby zakoбczy¦ tЄ niemiі± rozmowЄ, wyjmujЄ swoj± legitymacjЄ i
okazujЄ j± kapitanowi. Quarterblood wzi±і moj± legitymacjЄ, przekartkowaі,
kaїdy stempelek, kaїd± stroniczkЄ dosіownie obw±chaі, omal nie oblizaі.
Zwraca mi legitymacjЄ, zadowolony niewypowiedzianie, oczy mu pіon±, nawet
porгїowiaі.
- Przepraszam ciЄ - mгwi - Shoehart. Tego siЄ nie spodziewaіem. To
znaczy, їe nienadaremnie sіuchaіe¶ moich rad. No cгї, bardzo siЄ cieszЄ.
Chcesz, moїesz mi wierzy¦ lub nie, ale juї wtedy przypuszczaіem, їe jeszcze
bЄd± z ciebie ludzie. Nie mogіem dopu¶ci¦ do siebie my¶li, їe taki chіopak
jak ty...
I zaczЄіo siЄ. No, my¶lЄ sobie, wyleczyіem jeszcze jednego melancholika
na swoje nieszczЄ¶cie, a sam oczywi¶cie sіucham, oczy spu¶ciіem, potakujЄ,
rozkіadam rЄce i nawet, o ile pamiЄtam, tak nie¶miaіo, noskiem buta rysujЄ
esy floresy na trotuarze. Bojгwkarze za plecami kapitana posіuchali czas
jaki¶, zemdliіo ich wida¦, bo patrzЄ, pomaszerowali w weselsze miejsce. A
kapitan teraz mi o radosnych perspektywach opowiada - nauka to wielka rzecz,
na naukЄ, okazuje siЄ, nigdy nie jest za pгјno. Pan Bгg powiada, lubi i ceni