"Impresjonista" - читать интересную книгу автора (Kunzru Hari)

CZĘŚĆ VI. BRIDGEMAN J.P. (BARAB.)

٭

„Jego ojciec był… Zdaje mi się, że urzędnikiem kolonialnym. On ma chyba zamiar pójść w jego ślady, chociaż to jego wygłupianie się… Nie chce źle mówić o amatorskich przedstawieniach, ale trudno Snem nocy letniej budować imperium, prawda? Jasne, wiem, że się ze mną nie zgadzasz. Jak mógłbym… Tak, oczywiście, angielski charakter, oczywiście, tak, tak, dc tego zmierzałem. Ale przecież nie Szekspirem cywilizowaliśmy nieoświeconych Hindusów. W pewnym sensie może tak. Nie, no nie! Naprawdę, Willoughby, specjalnie udajesz tępego…

Harold twierdzi, że jest świetny. Tak, ma w sobie coś włoskiego. Taki marmurowy. Uhm. Gdzie? Na Christ Church Meadow. Harold wyglądał przez okno w dekoracjach, a gość przechodził obok. Jakby unosił się w powietrzu. Harold mówi, że to było jak sen…

Rozsądny? Dosyć rozsądny, ale znikąd. Kto ci powiedział? Ludzie Beaumonta pochodzą z te) części świata. Jesteś z okolic Lechladc, prawda, Boomer? Gdyby był kimś, Boomer by go znał. A nie zna, prawda? Jestem przeciw. Na wszelki wypadek. Myślę, że to fair. Nie, szczerze mówiąc, nie uważam, żeby był w typie „Satiriconu”. Mimo wszystko te obiadki są raczej… No właśnie. Kiedy ktoś jest wstawiony, byle co go nie zadowala. Jeśli to się będzie powtarzać…

Gdyby mnie ktoś pytał, musiałbym powiedzieć, że to rozwiązły młody człowiek, choć trzeba mu oddać sprawiedliwość, że całkiem czysty. Nie jak reszta jego koleżków z tego budynku. Zupełnie jakby wychowali się w chlewie. Palcem nie kiwną, żeby coś koło siebie zrobić, nic powieszą marynarki, nie odstawią filiżanki na tacę. Bałagan, jaki robi ten młody dżentelmen – nie twierdzę, że jest nieuprzejmy, o nic; ma maniery anioła – ale wchodzę tam raz i… Rozwiązły? Cóż, nie pracujesz dla młodych panów tak długo jak ja, mnie wystarczy rzut oka. Powinieneś spytać tę małą rudą figlarkę, która pomaga pani Parker w kuchni. Skąd wiem? Zapach pościeli… A kiedyś…

Całkiem dobry z historii. Tak, myślę, że to będzie jego specjalizacja. Choć muszę przyznać, że ma skłonności do romantyzowania. l osobliwe poglądy na temat cywilizacji. Rasistowskie, Willoughby, skoro o to pytasz. I podasz mi wreszcie tę maderę, czy mam przypuścić szturm na karafkę? Naprawdę tego chcesz?…

F.-G. twierdzi, że w collegeu nie był nawet w trzeciej jedenastce. Ani w piętnastce. Nie widzę najmniejszego powodu, żeby Jock miał go ściągać do Vincents. On nawet nie wiosłuje. Właśnie. O czym z takim rozmawiać?

Był wielki. Taaaki wielki. Zamknij się, Ethel. Przecież mówię. Ogromny. Nie wierzysz mi, Ethel Srnith, ale ja go naprawdę widziałam…

Tak, moje serce, je vous jurę. Cyril i Harold siedzieli cala noc nad ostatnimi zwrotkami sonetu czy czegoś podobnego – wszystko o nim. Tak, widziałam. Zgadzam się całkowicie. Czarujący. Cyril zaprosi go na herbatę. Uhm? Och, bardzo zabawny. Jest jeszcze kwestia nowych spodni Harolda. La-la mówi, że są śmieszne, ale według Harolda w semestrze letnim będzie na nie szal. Uszyli je błyskawicznie przy Turl…

Proszę pana? Proszę pana!”

Zamknąć oczy. Jak ciepło. Odpłynąć jeszcze na trochę.

– Proszę pana?

Słoneczny blask na żółtym kamieniu. Blade światło przenikające przez szkło. Zielona sylwetka araukarii w oknie.

– Proszę pana! Dwadzieścia pięć po siódmej.

– Wyjdź, Willis.

Zapach przepoconego ciała unosi się z pościeli. W ustach lekki metaliczny posmak. Czerwone wino. Przejście do pozycji pionowej nie będzie przyjemne. Dezaprobata Willisa sączy się pod koc niczym krople zimnej wody.

– Niech mi będzie wolno przypomnieć, że dziś rano urządza pan śniadanie. Młodzi panowie niedługo przyjdą.

– Śniadanie? Niech to diabli!

Mimo wczesnego lata poranki w Oksfordzie są wilgotne. Nic dziwnego, że wychowanemu w tropikach panu Bridgemanowi dokucza chłód. Willis rozpalił mały ogień na kominku. Jego podopieczny wlecze się tam w szlafroku i staje obok z założonymi rękami. Służący szczęka miednicą i dzbankami z wodą, dając jasno do zrozumienia, że czas na mycie i golenie. Za pięć ósma pan Bridgeman siedzi już przy starym okrągłym stole nakrytym białym lnianym obrusem, na którym czekają filiżanki, wysoki srebrny dzbanek z kawą i stojak z przegródkami na grzanki.

Dziesięć minut później pokój zasnuwa się błękitnym dymem z fajek. Willis nakłada bekon, jajka, siekaną jagnięcinę, kiełbaski i pieczone ziemniaki na talerze stadka młodych dżentelmenów pogrążonych w burzliwej dyskusji o wartości Middletona i Marlowe’a jako tragedio-pisarzy. Wszyscy ubrani są w spodnie z szarej flaneli, jasne koszule, kamizelki i marynarki z lekkiego szkockiego tweedu. Wszyscy krzyżują elegancko nogi. Od czasu do czasu pykają z fajek z korzeni wrzośca i używają ich dla podkreślenia co ważniejszych argumentów. Przypadkowemu obserwatorowi trudno byłoby ich rozróżnić.

Znawca dostrzegłby pewne charakterystyczne cechy wyróżniające tę grupę na tle ekosystemu uniwersytetu. Przewaga zamszowych butów. Jaskrawość krawatów, często jedwabnych. Rzadko spotykana długość włosów, które w kilku przypadkach niebezpiecznie (skandal!) sięgają kołnierzyka. To atrybuty Estety. Okazy tego gatunku obecne na śniadaniu nie są jeszcze w pełni opierzone. To studenci pierwszego roku, ale za jakiś czas ci bardziej zdeklarowani porosną pierzem sportowych kapeluszy z szerokim rondem, powiewającymi spodniami i marynarkami o niecodziennym kroju i pochodzeniu. Statystycznie rzecz biorąc, przynajmniej jeden z nich zacznie używać perfum.

Większość (jeśli będzie upierać się przy swoich upodobaniach) przeżyje zdemolowanie pokoju i zagrabienie szerokich spodni przez Atletów. Atleta jest naturalnym wrogiem Estety. Postrzega Estetyzm jako chorobę, oznakę moralnej i umysłowej degeneracji. Zdarcie spodni z Estety i szturm na jego pokój jest uzasadnioną reakcją na tak oczywisty przejaw upadku, rodzajem okazania Estecie społecznej dezaprobaty i ostrzeżeniem, by więcej czasu spędzał na boisku rugby, a mniej nad dziełami Huysmansa. Jak dotąd, spośród przyjaciół Bridgemana tylko Levine doświadczył podobnego losu (za szkicownik i prowokacyjnie żółte skarpetki w refektorium), choć pierwsza ósemka wyraźnie dała do zrozumienia, że ma chęć potraktować tak każdego studenta Barabbas College, który zagalopuje się na drodze ku artyzmowi. W otoczeniu panuje powszechna zgoda na agresję wobec Skrajnego Estetyzmu, z którym utożsamia się wszystko: i czarne msze, i japońskie tkaniny, i pornograficzne sztychy czy fragmenty dziel Katullusa nie włączone do podręczników. Pokój nauczycielski milcząco popiera ten proceder.

Bridgeman wie o tym i żyje w paranoicznym niemal strachu przed pozbawieniem go modnych spodni. Mimo zamszowych butów, nosi krótkie włosy i krawat w możliwym do przyjęcia dyskretnym odcieniu burgunda. Przyjaciele Esteci stanowią zaledwie jedną z kilku grup, z którymi utrzymuje kontakt. A zakres kontaktów Bridgemana jest niebywały. Dzisiaj wydaje śniadanie dla Levine’a i reszty członków Komitetu Aktorów Barabbas College. Został wybrany do roli Jagona w przygotowywanej inscenizacji „Otella”, w której Levine z usmarowaną na czarno twarzą zagra tytułowego Maura. Wieczorem je kolację w siedzibie studenckiego klubu dyskusyjnego, a jutro w Carlton Club z torysowskimi partyjniakami. Wczoraj był na pokazie działania radia, a w zeszłym tygodniu wysłuchał prelekcji pana Emila Coue o autosugestii i był w ratuszu miejskim na lekcji kapitana McLaglana z dżiudżitsu (polecanej przez komisarza policji okręgu Oxfordshire).

Urozmaiconej działalności Bridgemana przyświeca hasło „konwenans”. W miejscu, gdzie każdy głośno domaga się zauważenia, on robi dokładnie tyle hałasu, ile potrzeba, by się wpasować w otoczenie, i ani odrobiny więcej. W najnowszym wydaniu siebie samego postanowił kłaść nacisk na wszystko, co w jego rozumieniu słuszne, prawdziwe i angielskie. Krzywo patrzy na wszelkie nowinki, boleje nad zanikiem norm społecznych. Ceni poezję z czasów Jerzego V, jest zwolennikiem torysów. O swojej rodzinie mówi niewiele, dając jedynie do zrozumienia, że pochodzi ze starego rodu dzierżawców z Gloucestershire. Pod każdym względem jest przeciętnym studentem.

Mimo to niektóre drzwi pozostają dla niego zamknięte. Większość jego kolegów oplata od chwili narodzin sieć symboli i powiązań tak gęsta i rozległa, że prawie niezauważalna. Bridgeman nie zna nikogo. I nikt nie zna Bridgemana. Niespotykane, nawet karygodne. W przeciwieństwie do Bycia Znanym, co (przynajmniej w Gloucestershire) jest a priori jedyną możliwą formą egzystencji, Bycie Nieznanym wzbudza podejrzenia o fałsz, nakazuje zachowanie rezerwy i komplikuje związki z otoczeniem. Zawsze istnieje możliwość, że Bycie Nieznanym to nie przypadek. Mieszkańcy hrabstwa i ich synowie intuicyjnie wyczuwają poważny problem, coś mrocznego i potencjalnie groźnego na poziomie pozawerbalnym, co budzi w nich rodzaj pierwotnego lęku. Wolą unikać człowieka, który tak na nich działa. Miłośnicy polowań z Bullington Club uznają Bridgemana za niegodnego zaufania. Nie dane mu też będzie nosić różowego fraka Bollinger Club czy błękitnego fraka „Satiriconu”. Jego wyobcowanie, pojawienie się w Oksfordzie bez stosunków towarzyskich i widomy brak zakorzenienia każe wielu ludziom dobrze się zastanowić. Nawet ci, którzy jak on pochodzą z kolonii i wiedzą coś o Indiach, oddaleniu i samotności, czasem wyczuwają w Bridgemanie podwójne dno. Co gorsza, mimo lata poświęconego heroicznym wysiłkom nauczenia się gry w tenisa (a także francuskiego, Nowego Testamentu, palenia fajki i nazw angielskich ptaków), Bridgeman nie przybył do Oksfordu jako Atleta i doprawdy niewiele zrobił, żeby się nim stać.

To poważne zaniedbanie. Choć w powszechnym rozumieniu uniwersytet ma być instytucją gwarantującą świetne wykształcenie, tak naprawdę jest machiną, która formuje ludzkie charaktery. Różnica jest bardzo subtelna. Charakter to nie inteligencja. Sport prawie zawsze przynosi lepsze rezultaty w kształtowaniu młodych ludzi, a sportowcy (którzy potrafią siedzieć na koniu, stanąć przy karabinie maszynowym i pokazać tubylcom, gdzie ich miejsce) mają wyższą pozycję społeczną niż ci, którzy cytują poezję albo obliczają wartość współczynnika x. Za kredensem Bridgemana leży wymięty egzemplarz najnowszego numeru uniwersyteckiego czasopisma „The Isis”. W rubryce „Idol” jak zwykle sylwetka sportowca. „Spędziwszy lata chłopięce na chodzeniu po drzewach i przepędzaniu kłusowników w pagórkowatym Shropshire, niezłomny Gerald Fender-Greene przybył do nas ze szkoły Chopham Hali, wylęgarni akademickich talentów… znany wszystkim jako F.-G… Jego nienaganna prezencja… rzucająca się w oczy waleczność… dzielna postawa w meczach krykieta…” etc., etc. Oto charakter z prawdziwego zdarzenia. W tym samym numerze znajduje się krótkie sprawozdanie z ubiegło tygodniowej debaty w studenckim klubie dyskusyjnym, poświęconej Amerykanom. Autor parokrotnie wspomina o pierwszym publicznym wystąpieniu J. P. Bridgemana (Barab.), który w reakcji na wzmiankę pana Barkera o znaczeniu Ligi Narodów uraczył zgromadzenie przydługim i cokolwiek zbytecznym expose o misji białego człowieka, polegającej na „czynieniu sobie ziemi poddanej”. W przyszłości pan Bridgeman powinien reagować mniej histerycznie i dbać, by jego wypowiedzi miały związek z tematem dyskusji.

Tak, w Jonathanie Bridgemanie jest jakaś zajadłość. Jakieś wewnętrzne napięcie. W trakcie spotkania, gdy z wyschniętymi ustami i palcami nieświadomie błądzącymi wokół ciasnego kołnierzyka wstał i zaczął mówić o Ameryce, wkrótce przeszedł na temat Zachodu w ogólności, by zaraz potem skupić się na zderzeniu kolorów skóry, fali ruchów rasowych na obrzeżach ludzkości i bieli bieli bieli, póki nie uświadomił sobie, co wyprawia, i nie usiadł. Czasem t o wychodzi z niego nieświadomie. Poczucie winy. Musi się pilnować.

Rozmowa przy śniadaniu u Bridgemana obraca się wokół teatru, propozycji uniwersyteckiego cenzora, by zakazać gramofonów nad rzeką, wiecznego dylematu: Turkish czy Virginian, i ostatniego figla spłatanego studentkom (uwiązanie świni przy tylnym wejściu do jednego z żeńskich college’ów). Bridgeman jako gospodarz jest cennym elementem dyskusji, lecz kiedy goście wychodzą, siedzi wpatrzony w powalane talerze i puste filiżanki z martwym wyrazem twarzy.

W ciągu kilku minut pozostających do nadejścia Willisa, który zajmie się sprzątaniem, Bridgemana ogarnia poczucie pustki. Jakby istniał tylko wtedy, gdy ktoś na niego patrzy. Maska jego znieruchomiałej twarzy może kryć coś innego, lecz nikt nie ma do tego przystępu.

Taki stan trwa zaledwie chwilę.

Postać, która pojawia się na dziedzińcu, jest wesoła i beztroska. Z rękami głęboko w kieszeniach, fajką nonszalancko zwisającą z lewego kącika ust, zmierza ku portierni, gdzie przegląda swoją pocztę. Nic ważnego. Przypomnienie o niezapłaconych rachunkach uczelnianych, reklama nowo powstałego towarzystwa miłośników wspinaczki górskiej. Jedyna interesująca rzecz to liścik od duce oksfordzkich faszystów, który słyszał wystąpienie na spotkaniu w klubie i zaprasza mówcę na herbatę. Próżność mówcy zostaje mile połechtana. Kiedy wędruje po Broad Street na wykład, jego myśli zaprząta problem, czy faszyzm należy do tutejszej konwencji. Czasem widuje wieczorami oksfordzkich faszystów, jak idą na spotkanie w nienagannych czarnych mundurach. Levine twierdzi, że to spisek przeciw pralni. Czarny kołnierzyk można nosić przez wiele dni.

– Patrz, gdzie leziesz, do cholery!

Zamyślony Jonathan wpadł na wymizerowanego młodego mężczyznę, który kuśtykając o lasce, wychodził z Trinity College. Mruczy pod nosem przeprosiny i pospiesznie odchodzi. Zjawa. W Oksfordzie roi się od nich. Walczyli na wojnie i wrócili. Mieszkają tak daleko od centrum, na ile pozwala regulamin. Z resztą studentów niewiele mają wspólnego. Tworzą rodzaj równoległego uniwersytetu – posępnego, pogrążonego w mrocznych rozmyślaniach. Oba światy zajmują tę samą przestrzeń, prawie się nie stykając. Z jednej strony psikusy, jazz i koktajle. Z drugiej błoto i rozkładające się ciała. Całkowita nieprzystawalność.

– Kudłacz!

Duch rozpłynął się w powietrzu. Otyły mężczyzna z bujną brodą toczy wokół gniewnym spojrzeniem. Grupka rozchichotanych studentów znika za rogiem.


Uśmiechnięty Jonathan przechodzi przez St Giles. Tam spotyka go coś niezwykłego. Niczym jedno z pomniejszych ciał niebieskich, których trajektorię oblicza się za pomocą suwaka logarytmicznego i tablic matematycznych, Jonathan – zabłąkana drobinka – wchodzi w kolizję z inną cząsteczką. To wydarzenie zmienia wszystko. Na zawsze.

Zaczyna się od dzwonka i skrzypienia łańcucha wołającego o naoliwienie. Zza gmachu Muzeum Ashmoleańskiego wyłania się rower, a na nim dziewczyna. Bridgeman uskakuje na bok. Przez chwilę ich spojrzenia się krzyżują. Jonathan widzi niebieskie oczy. Jego świat staje w miejscu. Rowerzystka ma na sobie akademicką togę, spod której wyziera biała letnia sukienka. Na głowie słomkowy kapelusz z szerokim rondem, przystrojony kwiatami z żółtego jedwabiu. Gdy kołysząc się miarowo, zmierza w stronę Cornmarket, Jonathan umacnia się w przekonaniu, że jest piękna. W jego mózgu rozbrzmiewa muzyka, towarzysząca narastaniu płomiennego uczucia. Policzki dziewczyny pałają z. wysiłku rumieńcem, a kiedy naciska pedały, pod białym płótnem jej sukienki wyraźnie zarysowują się uda. Na przemian prawe i lewe, prawe i lewe. Jej piękna, owalna twarz przypomina buzię lalki o cudownie subtelnych rysach. Jedwabisty blond lok opada na jedno oko. Bridgeman przystaje i bezceremonialnie wlepia w nią oczy. Istna muza. Róża herbaciana. Zielone wzgórze poprzecinane kamiennymi murkami, wierzba, puchar pełen owoców, zachód słońca… Na Bridgemana spływa kaskada metafor. Pyka zawzięcie fajkę, oczarowany estetyzmem chwili. Ma przed oczami wzorzec, ideał, kwintesencję angielskiej dziewczyny.

Myśli o rowerzystce wygrywają z burzliwymi dziejami Półwyspu Apenińskiego. Treść wykładu wchodzi jednym uchem, a wychodzi drugim. Sojusze tworzą się i rozpadają, najeźdźcy plądrują miasta, co nie robi najmniejszego wrażenia na Bridgemanie, pochłoniętym myślami o blond puklach i białej sukience, pod którą rysowały się uda, na przemian prawe i lewe, prawe i lewe. Zastanawia się, czy nie zacząć jej szukać. W Oksfordzie jest zaledwie kilka żeńskich college’ów. Poszukiwania nie trwałyby długo. Ale pomysł budzi niemiłe wspomnienia o wyczekiwaniu w ukryciu, kłanianiu się zza krzaków. Bridgeman tłumaczy sobie, że Oksford nie jest wielkim miastem i prędzej czy później znowu ją spotka. Na pewno.

Spotyka ją prędzej, niż się spodziewał. Wieczorem, po ostatnim przedstawieniu „Otella”. Od tygodnia udaje przyjaciela Levine’a, a potem patrzy, jak ten zmienia się w zielonookiego demona zazdrości, by wreszcie zadusić Percy’ego Twigga, wzruszającą (choć barczystą) Desdemonę. Mimo iż kierownictwo college’u nie zezwoliło, by rolę Desdemony odegrała kobieta, paru studentkom udało się wślizgnąć na przyjęcie urządzane przez aktorów, co przydało mu posmaku zakazanego owocu. Wszystko odbywa się w pokoju Levine’a, udekorowanym na modłę wenecką. Nastrój stwarzają głównie zwoje muślinu udrapowanego na podniszczonych meblach i ogromne misy z owocami stojące na kredensie. Sam Levine, by uwydatnić tragizm swojego bohatera, chodzi między uczestnikami przyjęcia w kostiumie. Jego ra-pier obija się o uda zebranych, którzy wystraszeni gubią krople cennych drinków. Odurzony szampanem i artystycznym sukcesem, Levi-ne całuje wszystkich z francuska w oba policzki. Po tych pocałunkach zostają im na twarzy wielkie czarne plamy. Jakiś mądrala z Balliol przekrzykuje niewenecki gramofon, dzieląc się z Jonathanem uwagami na temat roli. „Świetnie zagrałeś tę obłudę; aż ciarki chodziły po plecach”. I wtedy w drzwiach staje ona. Gdy zaczyna rozglądać się po pokoju, w Jonathanie budzi się na moment irracjonalna nadzieja, że dziewczyna szuka właśnie jego. Ale ona szybkim krokiem podchodzi do Levine’a i rzuca mu się na szyję.

– Kochanie!

– Kochanie!

– Byłeś…

– Wiem.

Jonathan uwalnia się od towarzystwa przemądrzałego cymbała i idzie w ich kierunku z zamiarem wymuszenia prezentacji.

– Naprawdę – mówi głośno dziewczyna. – Ta barbarzyńska szlachetność. Z samych trzewi.

Levine uśmiecha się głupawo i manipuluje przy gałce na rękojeści szpady.

– Jesteś dla mnie zbyt łaskawa, Star.

Jonathan staje u boku przyjaciela. Dziewczyna nie przestaje mówić o grze Levine’a. Ma na sobie jasnozieloną suknię i kilka rzeźbionych drewnianych bransoletek, które klekoczą przy każdym geście. Rozwodząc się nad „sugestywnością” Levine’a i jego „zrozumieniem czarnej duszy”, brzmi jak liczydło, co w oczach Jonathana tylko przydaje jej wdzięku. Mimo ciężkich od tuszu rzęs i powiek umalowanych pistacjowym cieniem nadal wygląda jak kwintesencja angielskości. Gruba warstwa białego pudru skrywa zdrową, zaróżowioną cerę. Jasne włosy nie są spłowiałe. Pulsują żółtym życiem niczym wrześniowe pole kukurydzy, rozkołysane pole widziane w ciepłym świetle wieczoru, gdy znużeni żniwiarze mozolnym krokiem zmierzają do domów z kosami na plecach, pogwizdując. Tak, wiejskie powietrze… Jonathan siłą woli nakazuje sobie powrót z mentalnej wycieczki do Wessex i próbuje się skoncentrować. Levine pławi się w pochwałach i nie zwraca najmniejszej uwagi na przyjaciela. W końcu staje się jasne, że Jonathan sam musi zadbać o prezentację. Wyciąga więc rękę i mówi „dobry wieczór”.

Levine wygląda na poirytowanego.

– Co za brak kultury, Veenie – beszta go dziewczyna.

– Wybacz, Star. Jonathan Bridgeman – Astarte Chapel.

Oboje wymieniają uprzejme słowa powitania. Jonathan zdobywa się na pytanie.

– Astarte?

Dziewczyna wzdycha i odwraca się do Levine’a.

– Czemu oni zawsze to robią? Levine potrząsa głową.

– Każdy niesie jakiś krzyż.

Jonathan orientuje się, że zrobił coś złego, nie ma jednak pojęcia, na czym polegał jego błąd.

– Słuchaj, Veenie – zaczyna niespodziewanie Astarte – muszę pędzić. Wpadłam tylko na chwilę. Na pewno zaraz będzie tu portier i wpakujemy się w niezłą kabałę.

– Jasne, Star. Musisz uciekać. Jeśli nie, Jonathan zacznie nastawać na twoją cześć. Prawdziwy z niego demon.

– Czyżby?

Astarte filuternie unosi jedną brew, całuje Levine’a na pożegnanie i wychodzi. Oblany rumieńcem Jonathan roziskrzonym wzrokiem odprowadza postać o pistacjowych powiekach, ze smugami sadzy na białym policzku.

– To było nie fair, Levine.

– Naprawdę? Wybacz.

– Nigdy nie mówiłeś, że znasz taką dziewczynę.

– Znam mnóstwo ludzi. Tak czy siak, ty też ją poznałeś. I powiedziałbym, że dałeś plamę.

– Co zrobiłem nie tak? Levine wzrusza ramionami.

– Jest bardzo drażliwa na punkcie swojego imienia. Każdy o to pyta. Ma tego dosyć.

– Bardzo dziwne imię.

– Uhm. To wina jej ojca. Profesor na wydziale antropologii. Nieźle stuknięty. Tak nazwać córkę…

– Ale co to znaczy?

– Astarte? Och, coś związanego ze starożytnością i antropologią. Czemu sam nie sprawdzisz?


٭

Astarte – semickie bóstwo. Fenicka bogini miłości i płodności. Utożsamiana z babilońską Isztar oraz grecką Afrodytą. Jedna ze starożytnych Bogiń-Matek obok Kybele, Demeter i Ceres (ząb.). W niektórych formach kultu oddaje się również cześć jej ukochanemu – męskiemu bóstwu. Ofiarna śmierć i wskrzeszenie jej męskiego partnera symbolizuje cykliczność odradzania się przyrody.

Encyklopedia zamyka się z trzaskiem. Jonathan odkłada ją na biblioteczną półkę. Z nastaniem pory egzaminów pokazało się słońce. Wszystkie miejsca przy długich rzędach stołów są zajęte. Studenci ostatniego roku pocą się nad korektą swoich prac dyplomowych. Bibliotekarz wspaniałomyślnie zezwolił na otwarcie okien. Z zewnątrz dochodzą fragmenty ożywionych rozmów. Każdy wybuch niepohamowanego śmiechu wzmaga ból na twarzach przykutych do krzeseł więźniów, Jonathan cieszy się, że może zejść po kamiennych schodach i wyjść na powietrze. Kiedy stoi na dziedzińcu biblioteki i pobrzękując monetami w kieszeniach, zastanawia się, jak spędzić popołudnie, widzi zgraję studentów pędzących w stronę Sheldonian Theatre. W przypływie fantazji rusza za rozbawionym tłumkiem.

Zrobili kawał. W Sheldonian właśnie skończył się wykład. Słuchacze wychodzą z gmachu i przekonują się, że ktoś starannie wyłuskał rowery wszystkich studentek, okręcił drut wokół każdej ramy, przez co dodał kobiecym pojazdom brutalne męskie poprzeczki. Zgromadzony tłum ma darmowy spektakl z tuzinem zażenowanych kobiet usiłujących rozplatać rowery i jak najszybciej odjechać. Studenci gwiżdżą i urządzają kocią muzykę. Gdy jedna z kobiet poddaje się i odjeżdża („po męsku”), wiwatują na jej cześć. „Dalej, panowie!” – wrzeszczy stado chłopców w blezerach i białych strojach do krykieta, trącając się z radości, że kawał się udał. Jonathan się uśmiecha. W tej samej chwili widzi, że jedną z ofiar jest Astarte Chapel. Schylona, mocuje się z rowerem (tym rowerem). Na jej twarzy wypisana jest bezsilna złość. Los chce, że Astarte podnosi wzrok. Na widok głupawego uśmieszku Jonathana posyła mu druzgoczące spojrzenie, które mówi, że z największą rozkoszą uśmierciłaby go i użyźniła nim glebę, by zapewnić światu kontynuację pór roku.

Jonathan czym prędzej narzuca sobie zmianę wyrazu twarzy. Rozbawienie musi przejść w potępienie. Jego wysiłki kończą się na otwartych i dziwacznie wykręconych ustach. Przypomina ukąszonego przez węża nieszczęśnika, któremu jad sparaliżował mięśnie. Macha ręką, chcąc dać do zrozumienia, że nie ma nic wspólnego z tym, co się dzieje, że potępia wszystko i wszystkich zamieszanych w majstrowanie przy rowerach. Kiedy uświadamia sobie, że musi wyglądać jak pomyleniec, robi mu się nieswojo. Przepycha się przez tłum, żeby jej pomóc.

– Na pewno uważasz, że jesteś strasznie dowcipny – prycha

Astarte.

– Ja naprawdę… – bełkocze Jonathan w podnieceniu. – Nie mam z tym… To straszne, okropne. Naprawdę. To nie ja.

– Ach tak – szydzi dziewczyna. – Rozumiem, że cię wrobili.

– Ale, Astarte…

Astarte Chapel nie interesują jego wyjaśnienia. Szarpnąwszy drut po raz ostatni, wyniośle przekłada nogę przez siodełko i odjeżdża. Jonathan patrzy, jak jej sukienka fałduje się na udach. Targają nim sprzeczne uczucia. Wie, że to koniec, że Astarte nigdy mu nie wybaczy, że rozwiały się wszystkie jego nadzieje. Ale ta świadomość sprawia, że widok jej wściekle pedałującej postaci robi jeszcze większe wrażenie. Jakby odjeżdżała po Broad Street do innego świata, już na zawsze stracona, na zawsze nieosiągalna.

Sparaliżowany gwałtownymi uczuciami, nie zauważa, że z kieszeni wypadł mu egzemplarz Kwiatów zła (pożyczony od Levine’a).

– A co my tu mamy?

Jonathan odwraca się gwałtownie. A wydawałoby się, że gorzej już dzisiaj być nie może… Przed nim, na czele krykietowej zgrai, stoi

Gerald Fender-Greene. Między kciukiem i palcem wskazującym trzyma jego książkę w taki sposób, jakby miał do czynienia z cuchnącym łachmanem.

– Cześć, F.-G. – mówi Jonathan niepewnie.

– Zagraniczna szmira – rzuca Fender-Greene. Reszta drużyny usiłuje dojrzeć, co znalazł.

– Baudelaire – czyta jeden z nich na głos. Następuje przerwa. Informacja zostaje poddana analizie. Werdykt brzmi:

– Gorszyciel.

Atmosfera gęstnieje. Choć Atleci nie przywiązują wielkiej wagi do książek, zwłaszcza tych wywrotowych i dwuznacznych moralnie, które preferują Esteci, nazwisko Baudelaire’a jest okryte wystarczającą niesławą, by zrobić wrażenie. Jonathan zaczyna żałować, że na dzisiejszą popołudniową herbatkę w gronie Estetów nie wybrał czegoś innego.

– I jeszcze nadskakiwałeś – mówi Fender-Greene, jakby ogłaszał wyrok śmierci.

– Nadskakiwałem?

– Tej dziewczynie.

W tonie Fender-Greene’a jest cała zjadliwość, na jaką potrafi się zdobyć mężczyzna, prawdziwy mężczyzna o udach zawsze opiętych spodniami, wobec istoty, do której gołych nóg powietrze ma swobodny dostęp. Zapada milczenie. I nagle tuzin par oczu kieruje się ku wąskiemu, skórzanemu paskowi podtrzymującemu dolną część garderoby Jonathana na jego pożałowania godnym, czytającym poezję ciele o niepewnej orientacji seksualnej. W głowach miotacza i łapacza kiełkuje ta sama myśl: jeśli ten zniewieściały gość upiera się przy książkach francuzików i ślicznych przyjaciółeczkach, to jakim prawem nosi flanelowy symbol męskości? Doszło do zachwiania równowagi. Trzeba to ukrócić.

– Ściągnąć mu spodnie!

Trudno powiedzieć, czy okrzyk rozbrzmiewa pierwszy, czy też Jonathan go uprzedza. Jedno jest pewne. Jonathan Bridgeman daje popis umiejętności sprinterskich godzien reprezentanta uczelni w lekkiej atletyce. Zanim pierwsza jedenastka spostrzega, co się święci, Jonathan mknie już po Broad Street. Zaczyna się pościg. Goniący wydają nieartykułowane wrzaski, wymachując kijami i ochraniaczami niczym pułkowym sztandarem. Przechodnie pierzchają na boki jak przed oddziałem szturmowym. Jonathan mknie teraz po Turl, klucząc między przestraszonymi ludźmi. Łokciem wgniata zgrzybiałego wykładowcę filologii klasycznej w drzwi pracowni krawieckiej. Zaledwie staruszkowi, który miota soczyste łacińskie przekleństwa, udaje się odzyskać równowagę, traci ją znów za sprawą hordy krykiecistów. Teczka z tłumaczeniami uczniów i rower z hukiem lądują na bruku. Po chwili w pogoń za łobuzami rzucają się dwaj rozwścieczeni ekswojskowi w melonikach, z każdym krokiem coraz bardziej zdyszani i coraz bardziej pąsowi na twarzy. Tuż za nimi biegnie stadko studentów żądnych widoku krwi. Nie zwalniając tempa, Jonathan przebiega przez High Street. Ledwo unika kolizji z taksówką i wozem z mlekiem. Ogląda się przez ramię i widzi, że krykieciści, którzy trenują w pocie czoła specjalnie na takie okazje, regularnie odrabiają straty. Z policzkami czerwonymi od biegu i krzyku wyglądają jak banda wielkich, oszalałych dzieciaków. Ich twarze wyrażają tylko jedno – żądzę pozbawienia Jonathana spodni. Jonathan wie, że niedługo go złapią. Nie umknie ostatecznemu upokorzeniu. Nie ma szans.

Ale los, który dzisiaj jest wyjątkowo niezdecydowany, znów płata mu figla. Jonathan ma przed sobą fatamorganę. Na rowerze uwolnionym już od drutu (z pomocą pospieszył przechodzący pastor) siedzi Astarte Chapel.

– Prędzej, Johnny! Wskakuj!

Jonathan nie wierzy własnym oczom. Ale jeśli życie go czegoś nauczyło, to tylko jednego – że wiara nie jest konieczna. Siada więc okrakiem na tylnym kole i umyka swoim prześladowcom, w euforii otaczając ramionami obiekt swoich pragnień, który uwozi go w dół High Street.

Gdy Jonathan lepiej poznaje pannę Astarte Chapel, wydarzenia tego dnia układają się w logiczną całość. Pozornie kombinacja zjadliwości i wspaniałomyślności wymyka się jednoznacznej interpretacji. Jest zła? Wyrozumiała? Obojętna? Trudno odpowiedzieć na te pytania i wydaje się, że sedno rzeczy tkwi w owej trudności. Przynajmniej jeśli chodzi o samą Astarte, która uważa, że chłopców powinno się trzymać w niepewności. Kontakty z nią stanowią ciąg wzlotów i upadków, nieustającą szamotaninę od rozpaczy do nadziei, tak jakby nieznana siła ustawiała je zawsze w dwubiegunowym porządku. Jeśli Astarte pozwoli ci się trzymać za rękę, dwie godziny później wymierzy policzek. Jeśli przysięga, że nigdy więcej się do ciebie nie odezwie, jutro po południu na pewno stanie w twoich drzwiach gotowa na piknik. Skoro Jonathan się z niej śmiał, w naturalny sposób postanowiła go uratować i pozwolić się zabrać na herbatę.

Jak wszystkie dobrze wychowane angielskie panienki, Astarte nauczono przedkładać aktywa płynne i maniery nad urok osobisty. Ale wygląd Jonathana jest jej miły. Jego estetyzm też. Astarte jest owym niemal mistycznym tworem, o którym marzy w bezsenne noce każdy student-malarz czy poeta – pięknością o artystycznej duszy. Jonathan przekonuje się o tym przy herbacie. W trakcie herbacianego rytuału Astarte (jak przy wielu innych okazjach) łączy cechy cyganerii z absolutną angielskością. Musi mieć stolik z ładnym widokiem. Nie bierze mleka. Nie ściszając głosu, oświadcza, że wolałaby pić teraz aromatyczną herbatę w Paryżu. Wkłada do ust smakowite ciasteczko i gdy mówi: „Świetne”, wygląda jak mała dziewczynka z reklamy mydła Pears. Rozmawiają z Jonathanem o ważnych sprawach, a raczej to ona mówi, a on patrzy na jej poruszające się usta. Przez prawie godzinę podpiera brodę rękami i bez słów zgadza się ze wszystkimi stwierdzeniami Astarte, walcząc z pokusą oddania się fantazjom inspirowanym jej oczami, włosami czy okruszkiem w kąciku ust.

Paryż mocno zaznacza się w monologu Astarte. Jej ojciec chciałby zrobić z niej kosmopolitkę, na co w tradycyjnym angielskim systemie edukacji nie ma miejsca. A dla kosmopolitów Paryż jest centrum świata. W tym roku Astarte spędzi tam całe lato. Oczywiście, była już w Paryżu, ale nigdy tak długo. Paryż, jak dowiaduje się Jonathan, to miejsce, gdzie panuje elan, esprit i parę innych rzeczy mających coś wspólnego z żywiołowością i siłą witalną. By żyć pełnią życia, nie można istnieć w oderwaniu od tej siły, którą współczesność trwoni i marnuje. Dzisiejszy człowiek jest zdegenerowany (wszystko przez podróże koleją i ilustrowane czasopisma), w związku z czym przywrócenie siły witalnej stało się zadaniem najwyższej rangi. W świetle tych faktów lato w Paryżu wydaje się szczególnie potrzebne. Astarte nazywa to swoją estetyką. Jonathan nigdy przedtem nie spotkał dziewczyny z estetyką stworzoną na własny użytek.

Wszyscy nazywają ją Star. Jonathan też nazywa ją Star. Star lubi szokować. Ale Jonathana nie szokuje pistacjowy cień na powiekach czy bransoletki (zrobione przez lud Fotse w Afryce; prezent od ojca), lecz jej idee o degeneracji Europy. Nie pojmuje, jak ktoś o takim wyglądzie może mieć takie przekonania.

– Nie uważasz, że twoja… nasza cywilizacja ma wpływ na inne rasy?

– Och, Johnny, ty głuptasie! To właśnie cywilizacja stanowi problem! Tłamsi nas! Zapomnieliśmy, jak czuć. Straciliśmy kontakt z ziemią. Powinniśmy się wyzwolić z ograniczeń, wrócić do naszej pierwotnej jaźni i biegać nago po piaskach życia!

Okazuje się, że jest pewne miejsce na Cóte d’Azur, gdzie można to robić. Star nigdy nie była na Cóte d’Azur, ale Freddie, starszy brat Edie, mieszka tam w chłopskiej chacie. Tak naprawdę jest tam parę chat przekształconych w wille, w rustykalnym i prymitywnym stylu. Edie pojechała tam zeszłego lata i biegała nago z jednym z przyjaciół Freddiego. Jonathan musi obiecać, że nie powie rodzicom Edie, u których prymitywizm budzi ostry sprzeciw. Jonathan obiecuje, co mu przychodzi tym łatwiej, że nie zna nikogo, o kim opowiada Astarte.

Star odchodzi równie nagle, jak się pojawiła. Jonathan próbuje powiedzieć, jak mu przykro w związku z tą historią z rowerami, a wtedy Star całuje go w oba policzki, życzy miłego lata i wybiega z herbaciarni. Dzwoneczek nad wejściem dźwięczy jeszcze po zamknięciu drzwi. Jonathan zastanawia się, czy zrobił coś nie tak, ale nic mu nie przychodzi do głowy. Star nie wyglądała na urażoną. Wydawała się zadowolona. Jonathan wraca do college’u. Oszołomiony i radośnie podniecony. W połowie drogi przypomina sobie o krykiecistach i przyspiesza kroku. Dopiero w swojej kwaterze czuje się bezpiecznie.

Nazajutrz idzie do college’u Star, by zostawić dla niej liścik. Od portiera dowiaduje się, że panna Chapel wyjechała na wakacje i wróci do Oksfordu dopiero we wrześniu. Wiadomość wywołuje wstrząs. Jonathan czuje się dotknięty i oszukany. Star dała mu przedsmak czegoś i natychmiast to odebrała. Ciężkim krokiem wraca do Barabbas College i siada niepocieszony w ogrodzie. Patrzy, jak uczelniany żółw majestatycznie wędruje po trawniku. Tej nocy ma koszmarny sen. Prześladują go zawodnicy krykieta. Setki, legiony młodych mężczyzn w białych flanelach ścigają go po ulicach. Wizja jest wyjątkowo sugestywna i wraca w ciągu kolejnych nocy niczym wyświetlany na okrągło film grozy, który straszy i za dnia. Jonathan przestaje wychodzić na ulicę z obawy przed spotkaniem z Fender-Greene’em. Kiedy czuje, że stare kamienne mury zaczynają go przygniatać, wsiada w pociąg do Londynu i spędza weekend na wędrówce między pubami i nocnymi klubami w oparach alkoholu. Choć rozpoczyna na West Endzie, jakaś siła pcha go coraz bardziej na wschód i południe, tak że kończy wieczór pod stołem w mordowni Fishy Mitten niedaleko nabrzeża wschodnioindyjskiego. Tam wreszcie zaznaje błogosławieństwa kamiennego snu.


Tydzień później waliza Jonathana zostaje umieszczona w pociągu do Londynu. Zaczyna się nuda letnich wakacji. Pan Spavin interesuje się planami Jonathana na przyszłość. Uważa, że jego podopieczny powinien rozbudzić w sobie zamiłowanie do pracy. Pracę w Paryżu (propozycja Jonathana) odrzuca jako niepraktyczną. Argumenty o walce z postępującą degeneracją Europejczyków zupełnie go nie przekonują. Co chłopiec ma zamiar robić? Oświadczył, że już nie chce pracować w koloniach. Do armii raczej się nie nadaje. Zostaje prawo. To oczywiste. Jonathan powinien zdobyć doświadczenie na tym polu, a tak się składa, że firma Spavin amp;_ Muskett potrzebuje w biurze pomocnika. A skoro tak, rozwiązanie nasuwa się samo.

Pogrzebanemu za życia w księgach i rejestrach Jonathanowi dni płyną niemiłosiernie wolno. Kiedy nosi akta z pokoju do pokoju, w wyobraźni biega nago na Cóte d’Azur. Wzdryga się na samą myśl, czego Star dopatrzyłaby się w kancelarii Spavin amp; Muskett: cywilizacji w najgorszym wydaniu. Podwładni to blade cienie ludzi, mówiące tylko o futbolu i pieniądzach. Obaj wspólnicy, rumiani i skostniali w rutynie, wydają się pozbawieni żaru emocji. Jonathan pilnie ich obserwuje z nadzieją, że uda mu się odkryć choć jeden ukryty impuls. Nie znajduje żadnego. Pan Muskett od czasu do czasu pokrzykuje na maszynistki, ale to raczej objaw przejedzenia i braku ruchu niż żywiołowej manifestacji nordyckiej duszy. Nadchodzi sierpień. Tłuste trzmiele obijają się o brudne okna, a prawo stopniowo wysysa z Jonathana życie, aż jego skóra staje się żółtawa, przybierając odcień aktów prawnych i testamentów.

Pewnego popołudnia wpada do biura młody Muskett, ubrany jak zwykle w strój do tenisa. Stanąwszy tak, by jego profil wyglądał jak najkorzystniej, kołysze się na piętach i opowiada o cudownych wakacjach na czterech kółkach. „Gazowanie po Kornwalii”, jak to ujmuje. Gazowanie po Kornwalii w wolseleyu przyjaciela. Jest w Londynie przejazdem. W czasie upałów nie daje się tu wytrzymać. Zupełnie nie wie, jak Bridgeman to znosi. Sam na szczęście nie musi długo się tu męczyć, ponieważ jutro wyjeżdża do wiejskiej rezydencji na Cóte d’Azur. Znękana mina Jonathana mówi sama za siebie. „Biedny Bridgeman! – śmieje się Muskett. – Biedny Bridgeman z powalanymi atramentem palcami. Całe lato tyrać dla mojego tatusia! Więcej szczęścia następnym razem, stary”.

Po tej wizycie biura firmy Spavin amp; Muskett stają się piekłem. Jonathana zżera zazdrość, dręczą obrazy podsuwane przez wyobraźnię:

Star i Muskett dochodzą do porozumienia ze swoją pierwotną jaźnią w drugiej co do ważności części Francji. Jedna z maszynistek próbuje mu ulżyć. Przy szafie z materiałami piśmiennymi tłumaczy, że nawet nie wiadomo, czy tych dwoje się zna. Mimo jej szczerych wysiłków Jonathan jest niepocieszony Do chwili rozpoczęcia nowego semestru z podejrzeń rodzi się wizja o wyrazistości filmowego obrazu: Star i Muskett są kochankami, których romans i namiętność kwitną w romantycznej scenerii francuskich plaż.


٭

Po powrocie do Oksfordu Jonathan ma wrażenie, że wszystko wygląda inaczej. A może nic się nie zmieniło. Trudno powiedzieć… W kinie przy George Street ciągle można oglądać Rudolfa Valentino, tyle że w innym filmie. Szaleństwo na punkcie „kudłacza” minęło i brodaci mężczyźni znowu mogą spokojnie chodzić po ulicach bez obawy przed kpinami. Ktoś zapoczątkował modę na swetry wkładane przez głowę. Jakiś przedsiębiorczy obywatel wynajął autobus, który jeździ po centrum z jego nazwiskiem wymalowanym na boku. Pojawiły się nowe twarze. Przejęci młodzieńcy pytają o drogę do miejsc, na które właśnie patrzą, przed którymi stoją. Choć nowi, wyglądają zupełnie jak ci, których zastąpili.

Jonathan słucha opowieści o pieszych wycieczkach w okolicach Berna, o zwiedzaniu kościołów we Włoszech. Ktoś żeglował po Morzu Karaibskim. Ktoś był w Nowym Jorku. Jonathan nie przyznaje się, że pracował w biurze. Woli dawać do zrozumienia, że wciągnął go wir modnych i owianych mgiełką tajemnicy londyńskich przyjęć. Chyba jednak nie brzmi przekonująco. Trzeciego dnia po rozpoczęciu semestru, gdy wraca z księgarni z przewodnikiem do gry w mahjonga pod pachą, dostrzega Astarte Chapel, pedałującą po High Street, całą w jasnych żółciach. Woła za nią. Astarte ogląda się i macha mu z pewnym wahaniem.

– Star, wróciłaś!

– Oczywiście, cheri. Jak widzisz.

W ciągu lata dorobiła się dziwacznego akcentu. W miejsce burzy włosów pojawiła się surowa, geometryczna fryzurka. Star jest doskonale zharmonizowana. Nawet jej buty są bladożółte.

– Cudownie! Dobrze się bawiłaś?

Star wzdycha i przewraca oczami, jakby chciała pokazać niemożliwość wyrażenia słowami radości trzech ostatnich miesięcy. Wyobraźnia podsuwa Jonathanowi przykry obraz młodego Musketta.

– Byłaś w Paryżu?

– Oni, clieri – Star śmieje się melodyjnie. – Przepraszam. Odzwyczaiłam się od mówienia po angielsku. Byłam. Było bosko.

– Nie pojechałaś na południe?

– Och, pojechałam. Na parę tygodni. Zatrzymałam się u Freddiego.

– Ach tak. – Wyobraźnia Jonathana podsuwa mu pastelową impresję jej nagiej sylwetki nad brzegiem morza, lecz on natychmiast odsuwa od siebie ten obraz. Star rozgląda się wokół niecierpliwie, jakby szukała znajomych, z którymi jeszcze się nie witała. Potem wzdycha.

– Więc jak, cheri, przyjdziesz?

– Gdzie?

– Na wykład mojego ojca. Będzie mówił o swoich Afrykanach.

Oczywiście, że Jonathan przyjdzie. Star idzie obok niego, prowadząc rower po chodniku. Rozmawiają o pracy profesora Chapela z ludem Fotse, który zamieszkuje odległe i trudno dostępne rejony Afryki Zachodniej.

– Muszą być cudownie prymitywni.

– Tak, co za wstyd. Biedacy. Większość z nich nawet nie nosi ubrań, chyba że gdzieś się wybierają. Tylko mnóstwo koralików i te cudowne bransoletki. – Star porusza rękami. Bransoletki wydają dźwięk, który tak kocha.

– A ja myślałem, że lubisz prymitywizm.

– Dziwny z ciebie chłopak! Fotse to dzikusy! W życiu nie widzieli wanny. Tata musi brać składaną, gdy do nich jedzie. Traktują go jak wielkiego wodza. Widocznie robi na nich wrażenie…

Przez resztę drogi do auli rozmawiają o szczególnej roli Fotse w życiu profesora Chapela. Profesor musi być popularnym wykładowcą. Sala jest nabita młodymi antropologami. Ci, dla których nie starczyło miejsc, obsiedli przejścia i parapety. Star ma efektowne wejście. Ze wszystkich stron spada na nią deszcz powitań, a na Jonathana grad zazdrosnych spojrzeń. Jonathan siada obok niej w pierwszym rzędzie na krześle, które ze smętnym uśmiechem zwalnia dla niego jakiś młody wykładowca. Przez chwilę czuje, że życie wynagradza mu lato spędzone w firmie Spavin amp; Muskett. Sadowiąc się wygodnie, zakłada nogę na nogę i wyrównuje szwy spodni, po czym rzuca ukradkowe spojrzenia na Star. jej oczy obrysowane są czarną obwódką jak u Tutenchamona. Star prezentuje jeszcze większy estetyzm, niż to Jonathan zapamiętał; bardziej wyrafinowany i świadomy. Jonathan opędza się od natrętnych myśli o południu Francji.

Gdy Jonathan pogrąża się w bolesnej zadumie o Cap d’Antibes, drzwi się otwierają i do auli wpada profesor Chapel. Klucząc między słuchaczami, zmierza ku podium dla mówcy. Star macha ręką i szepcze: „Cześć, tato”. Profesor okazuje się człowiekiem o imponującej posturze. Nie jest wysoki, lecz masywny, z szeroką klatką piersiową i wydatnym brzuchem, rozsadzającym wygniecioną tweedową marynarkę. Całość wieńczy potężna głowa o wyrazistych rysach i zdecydowanej minie. Profesor wita córkę ojcowskim uśmiechem i rzuca Jonathanowi groźne spojrzenie, usiłując go sobie przypomnieć. Potem grzebie w teczce w poszukiwaniu notatek, wydaje z siebie głośne: „Aha!”, gdy je wreszcie znajduje, wyciąga grzebień, wyczesuje parę jasnych włosów z łysiejącej czaszki, bębni palcami w pulpit i zaczyna.

Społeczne zwyczaje ludu Fotse są złożone i niejasne. Fotse hodują kozy w suchym i górzystym regionie, a ponieważ ich ziemia leży z dala od tradycyjnych szlaków handlowych, prawie nie mają kontaktu ze światem zewnętrznym. Zachowali, co profesor podkreśla z niekłamaną satysfakcją, niemal całą swoją pierwotność. Fotse żyją w osobnych domostwach składających się ze stożkowatych chat. Każde z podwórek otaczają małe spichlerze i spiżarnie. Nagromadzenie spiczastych dachów czyni z siedzib Fotse glinianą, krytą strzechą afrykańską wersję zamków nad Loarą. Profesor odbył trzy podróże do kraju Fotse i za każdym razem ten widok sprawiał mu wiele przyjemności. Wokół domostw rozciągają się najpierw pola prosa, za nimi o wiele rozleglejsze tereny pastwisk i zagrody, do których zagania się na noc kozy, główne źródło bogactwa Fotse.

U Fotse panuje matriarchat. Miody wojownik dziedziczy po braciach matki. W zależności od tego, do której z czterech męskich społeczności należy spokrewniony mężczyzna (pełnią one ważną, choć nie do końca jasną rolę w kulturze Fotse), ziemia lub kozy mogą być przekazywane między mężczyznami nie połączonymi więzami krwi. Czasem Fotse dziedziczą po młodszej siostrze ojca, choć nadal nie wiadomo, w jakich okolicznościach. Możliwe, że ta informacja jest przykładem poczucia humoru Fotse, którzy zabawili się kosztem badacza zbierającego dane.

Profesor raz po raz podkreśla, że jego opis jest dalece uproszczony. Mimo intensywnych studiów nad systemem dziedziczenia u Fotse, ciągle nie daje się go rozszyfrować. Sedno problemu tkwi w pojęciu „Fo”, kluczowym dla zrozumienia sposobu, w jaki Fotse postrzegają świat. Samo słowo „Fotse” jest połączeniem „Fo” i „Tse” i oznacza: „ludzie, którzy mówią/praktykują Fo”. Choć Fotse używają słowa „Fo” dla określenia swojego języka, powszechnie odnosi się ono do handlu wymiennego i negocjacji, odbywających się po śmierci jednego z członków społeczności.

Zgodnie ze zwyczajem, kozy, ziemię i dobytek zmarłego Fotse rozdziela się między dwunastu bliskich krewnych. Podział traktowany jest z najwyższą powagą. Część przypadającą każdemu spadkobiercy wylicza się bardzo dokładnie (przodkowie Fotse zostawili wskazówki co do wielkości udziałów). Przy obowiązujących zasadach zdarza się, że beneficjanci otrzymują abstrakcyjne ilości dóbr, na przykład trzy czwarte byka albo jedną trzecią żony. Przez wieki ziemia Fotse, zwłaszcza ta, na której stoją ich domostwa, była dzielona tyle razy, że pojedyncze parcele zajmują nie więcej niż dwie-trzy stopy kwadratowe. To samo dotyczy innych dóbr. Zwyczaj Fo nakazuje łączyć te maleńkie cząstki w rozmiary bardziej użyteczne: całe żony, pola, które da się orać, i tak dalej, na drodze negocjacji. Ponieważ na spadkobiercach zmarłego Fotse mogą ciążyć zobowiązania podzielenia się zyskiem z własnymi krewnymi, którzy również mają jakieś zobowiązania, negocjacje stają się piekielnie skomplikowane. Dodatkową komplikacją jest zamiłowanie Fotse do spekulacji.

W trakcie Fo (które w praktyce trwa nieprzerwanie, gdyż większość spraw spadkowych ciągnie się ponad rok, a poszczególni Fotse są zazwyczaj uwikłani w kilka równoległych negocjacji) dopuszczalne jest wszczęcie „Gofo” – „przyszłego Fo”. To system zakładów opartych na spodziewanych efektach przyszłych Fo i składanie obietnic zamiany jakiegoś kawałka ziemi czy określonej liczby kóz. Jeśli jakiś Fotse przypuszcza, że po upływie trzech pór deszczowych jego sąsiad odziedziczy kawałek ziemi, którym on sam jest zainteresowany, w zamian za nią może zaoferować określoną lub nieokreśloną liczbę kóz (abstrakcyjne części kóz bądź ich ekwiwalent w towarach również wchodzi w rachubę), w zależności od wysokości plonów prosa lub z zastrzeżeniem, że na mocy innej transakcji Fo nie będzie musiał pozbywać się kawałka ziemi, do którego zamierza przyłączyć grunt będący przedmiotem transakcji Gofo.

Same przyrzeczenia Gofo również podlegają wymianie. Zazwyczaj fortuny Fotse powstają raczej na drodze łączenia obietnic niż gromadzenia samych dóbr. W legendzie Fotse naciągacz o imieniu Lifi wykazuje tyle sprytu w manipulowaniu transakcjami Gofo, że często wchodzi w posiadanie wszystkich stad Fotse i całej ich ziemi, choć zazwyczaj traci je znów z powodu słabości do piwa z prosa. Treścią najważniejszego cyklu pieśni Fotse (wykonanie go w całości zajmuje plemiennym bardom około trzech tygodni) jest wyliczanie kolejnych transakcji, dzięki którym Lifi zdobywa rękę księżniczki niebios imieniem Neshdaqa, mając minimalne udziały w ukochanej łaciatej jałówce jej wuja. Zobowiązania Fo i stadia negocjacji znajdują dokładne odbicie w układzie paciorków w naszyjnikach Fotse, w ich kolorach i kształtach. Między poszczególnymi rejonami istnieją drobne różnice we wzornictwie. W efekcie Fotse tworzą barwne widowisko, zwłaszcza podczas pogrzebów.

Profesor Chapel uważa, że Fo jest przyczyną, dla której prymitywni Fotse zrobili tak niewielki postęp technologiczny i społeczny. Negocjacje Fo pochłaniają tyle czasu, że wszystko inne schodzi na dalszy plan. Całkowity brak pojęcia praktyczności w kulturze Fotse skazuje ich lud na niechybne wyginięcie. Kiedy profesor zaczyna opisywać ceremonię zaślubin (Fotse uznają małżeństwo za jedną z form Gofo), Jonathan ukradkiem spogląda na Star. Star ma zamknięte oczy. Zasnęła.


Myśli profesora też błądzą gdzie indziej. Tyle już razy powtarzał „Wprowadzenie do organizacji życia społecznego ludu Fotse”, że kiedy odczytuje słowa z pożółkłego maszynopisu, w wyobraźni oddaje się przyjemnym skojarzeniom, które prowadzą go w czasy młodości, heroiczne czasy, gdy antropologia jako dyscyplina naukowa była jeszcze w powijakach. Pojawiające się myśli i obrazy nie mają nic wspólnego z Fotse czy ich zwyczajami. To wspomnienia i wrażenia wywołane z zakamarków pamięci powtarzaniem znajomych słów. Tak jakby ktoś uwolnił ładunek zgromadzony w baterii. Są żywe, natychmiastowe i machinalne. Kiedy przychodzą, profesor czuje osobliwe skręcanie w żołądku. Nawet lubi to uczucie.

Psychologia nigdy nie leżała w sferze zainteresowań Henry’ego Chapela. Gdyby się nią interesował, na pewno pokusiłby się o szukanie w dzieciństwie przyczyn swoich zachowań. Jako dziecko wyrzucał grzechotkę z wózka sto razy z rzędu i za każdym razem czuł taką samą radość, gdy niania podnosiła ją i dawała mu do rączki. Powrót grzechotki wyzwalał euforię, dreszcz wywołany przewidywalnością tego, co nastąpi, i panowaniem nad sytuacją. Później były przyborniki do szycia, których zawartość wyrzucał i układał na nowo po swojemu: niebieskie guziki w jednej przegródce, naparstki w drugiej. Jeszcze później nastał czas kolekcjonowania monet, znaczków, motyli i bardziej oryginalnych rzeczy w rodzaju odcinków biletów czy pestek czereśni. W przeciwieństwie do innych dzieci, mały Henry nie emocjonował się samym gromadzeniem, nie dążył do skompletowania zbioru. Największą przyjemność sprawiały mu powtarzalne czynności, układanie znaczków czy obracanie srebrnej dolarówki, by zalśniła w świetle. Zawsze odczuwał tę samą przyjemność. Zawsze wracało do niego to samo szczęście i podniecenie, jakie towarzyszyło mu za pierwszym razem. Zanieść kasetkę z monetami do salonu. Wyjąć jednodolarówkę lewą ręką, nie prawą… Jak pięknie błyszczy! Jak miło ze strony wuja Alfreda, że ją przywiózł! W wieku dziesięciu lat Henry wypracował już sobie setki rytuałów. Każdy z myślą o wzbudzeniu tego dreszczyku, każdy odprawiany z jednakowym religijnym oddaniem.

Okoliczności (w głównej mierze brak głowy do matematyki) przeszkodziły dorastającemu Henry’emu w realizacji planów. Nie został fizykiem. Zainteresował się różnymi kulturami i ludami. Wobec społeczeństw stosował tę samą zasadę sztywnej klasyfikacji, jaką miał nadzieję stosować w badaniach gwiazd albo cząstek elementarnych. Właściwie nie robiło mu to różnicy. Przyjemność dopasowywania bogactwa przejawów życia do jasno sformułowanych teorii była taka sama bez względu na obiekt badań.

Srebrna dolarówka… Pestka czereśni… Solenoid… Mieszkaniec Andamanów…

Aha!

Wezwał go Oksford, a potem wezwała Afryka, choć nabrała znaczenia dopiero wtedy, gdy wyeksploatował Oksford. Umysły takie jak profesor Chapel szybko zaczynają się dusić, żyjąc w jakimś miejscu przez dłuższy czas. Kiedy gdzieś coś się przypomina i wystarczy ruch, zapach, słowo lub strzęp melodii, by minione doznania wróciły w pełni, często ulega się pokusie wykonania jakiegoś gestu, wymówienia jakiegoś słowa albo noszenia w kieszeni starej, stęchłej chusteczki, by to wszystko przywołać. Jeśli trzykrotne stuknięcie laską w krawężnik przed Worcester College daje człowiekowi poczucie szczęścia, bo przypomina mu popołudnie, kiedy otrzymał posadę stałego wykładowcy, naturalną tendencją jest stukanie laską w krawężnik za każdym razem, gdy się mija ten gmach. A jeśli od takich skojarzeń gęsto na każdym kroku, przejście Beaumont Street może trwać godziny.

Poetyczni Francuzi w takim stanie nie wstawali z łóżka, ale Cha-pel jest twardszy od nich. Potrafi się kontrolować, chyba że działa na niego wyjątkowo silna podnieta. Zazwyczaj rytuały profesora umykają uwadze innych. Nieliczni dostrzegli, że w sklepie z serami profesor za każdym razem pogwizduje „Odę do radości” (erotyzm, zapach cheddara, intymne chwile, 1899) albo że zanim przejdzie przez ulicę przed Christ Church, zawsze czeka, aż przejadą trzy samochody (ulga, straszny wypadek, nieuważny mężczyzna, 1908). Ale tylko nieliczni. Są jednak mniej dyskretne miny pamięci zakopane w różnych częściach miasta. Ile razy wchodzi do budynku Barabbas College, czuje nieodpartą chęć pieszczot (inaczej tego nazwać nie można) z pierwszą z brzegu ciemnowłosą osobą, ponieważ to miejsce przypomina mu coś, co zaszło podczas zjazdu studentów w 1902 roku. Jest taki zakątek w parku uniwersyteckim, gdzie w 1897 trafił na migdalącą się parkę. Odkrywszy w sobie niezdrową fascynację tym miejscem, teraz nie chodzi tam w ogóle.

To był ciężki okres w jego życiu. Kiedy policjant omal go nie przyłapał ze spuszczonymi spodniami, Henry Chapel wiedział, że musi coś z tym zrobić. Oksford stał się dla niego swego rodzaju palimpsestem. Za każdym razem, gdy szedł ulicami, jakaś siła kazała mu odczytywać przebieg wszystkich poprzednich wędrówek, co układało się w ciąg drobnych rytuałów, kaskadę tików, pomrukiwań i nagłych gestów, które skłoniły pokój nauczycielski do postawienia diagnozy o przepracowaniu. Chapel czuł się jak w potrzasku i zaczął marzyć o ucieczce do nie zapisanego niczym miejsca, wobec którego odczuwałby błogosławioną i doskonałą obojętność.

Afryka!

Pomysł odwiedzenia ludów, których zwyczaje zgłębiał, nigdy nie przyszedł mu do głowy. Ale badania terenowe stawały się modne, a żadne miejsce nie wydawało się równie białą kartą, jak pustynne obszary na północ od Oil Rivers w Brytyjskiej Afryce Zachodniej.

O Fotse wzmiankował kiedyś francuski misjonarz, poza tym był to lud całkowicie nieznany nauce. Ślęcząc nad mapą, Chapel odkrył (ku swej niezmiernej radości), że ziemia Fotse absolutnie z niczym mu się nie kojarzy. Większą część mapy pokrywały białe plamy. Z nadejściem letnich wakacji Chapel wyruszył w podróż.

To było wiele lat temu. Mimo surowości życia Fotse, Chapel odnalazł w Afryce to, czego szukał. Wszystko było nowe. Wszystko było kojąco nieznane. Tubylcy powitali go tłumnie pod rozłożystym drzewem rosnącym w środku wioski. W niczym nie przypominali wykładowców zaludniających pokój nauczycielski, studentów wypełniających sale wykładowe, bywalców herbatek, parafian czy publiczności teatralnej. Ich ziemia rozciągała się aż po horyzont. Czerwonawa i obca. Po powrocie do Oksfordu na semestr jesienny czuł się odświeżony. A raczej Oksford nabrał świeżości. Efekt oczyszczenia trwał kilka lat. Kiedy Chapelowi znów się pogorszyło, wrócił do badań w terenie. I tak ustalił się pewien rytm, który tylko raz zakłóciła wojna. Co kilka lat profesor spędzał wakacje na ziemi Fotse, sporządzając notatki i unikając picia niegotowanej wody, którą z uporem maniaka mu oferowano, mimo jego tłumaczeń, że może się od niej rozchorować.

Podczas czwartej wizyty doznał olśnienia, które przyniosło mu sławę oraz opinię jednego z najwybitniejszych afrykanistów jego pokolenia. Chodziło o wodę. Sprawa urosła do rangi absurdu. Gdziekolwiek się zjawiał, Fotse pędzili do niego z tykwami i przekrzykując się, namawiali, by wziął, wypił, zaspokoił pragnienie. Przy pierwszej wizycie profesor uznał to za przejaw tradycyjnej gościnności. Odmówił wtedy uprzejmie, co kosztowało go wiele trudu. Stopniowo odkrywał, że płyn w podsuwanych mu tykwach i pucharach był jeszcze brudniejszy niż woda, której używali Fotse. Tak jakby wieśniacy specjalnie ją zanieczyszczali. Na jakiś czas popadł w paranoję. Dopiero za czwartym razem, gdy podsunięto mu dzban z zielonkawo-brunatnym szlamem z niezidentyfikowaną substancją pływającą na powierzchni, zapytał przez tłumacza o powód takiego zachowania.

Odpowiedź brzmiała: „Gofo”.

Długie godziny trwało przepytywanie, zanim do profesora dotarło znaczenie tego słowa. Stopniowo, tydzień po tygodniu poznawał prawdę. Okazuje się, że kiedy przyjechał po raz pierwszy i jego obecność została zaakceptowana, plemię bardzo nisko oceniło szansę jego przeżycia. Starszyzna Fotse uznała, że choroba, gorąco albo atak lamparta zabiją białego człowieka w ciągu kilku tygodni. Co do tego panowała całkowita zgoda, tym bardziej że w przeszłości zawsze takie było zakończenie. Na tej podstawie i w obliczu faktu, że przybysz najwyraźniej nie należy do żadnego klanu i z nikim nie łączą go żadne więzi (przybył bez kóz, bez kobiet i synów, na czele kolumny tragarzy Hausa), Fotse oszacowali wartość jego ubrań i reszty dobytku, po czym przeliczyli wszystko na symboliczne ilości kóz, żon i prosa. W oczekiwaniu na rychłą śmierć gościa Fotse rozdzielili Fo między znaczniejszych członków starszyzny plemiennej i czym prędzej przystąpili do zakładów Gofo.

Doznali rozczarowania, kiedy Chapel wyjechał żywy. Gofo (jak to zawsze z Gofo bywa) rozrosło się w masę przyrzeczeń, które objęły znaczną część ich ziemi i mienia. W grę wchodziły ogromne bogactwa, a że na dodatek doszło do zatargu między przywódcami dwóch konkurujących klanów, którzy inaczej oszacowali wartość butów z cholewami należących do Chapela, sprawa nabrała politycznego wydźwięku. I póki profesor pozostawał przy życiu, nie dawała się rozwiązać. Kiedy wrócił po dwóch latach, Fotse zgotowali mu entuzjastyczne przyjęcie. Nie był to wcale (jak twierdzi profesor w popularnych wspomnieniach Parę miesięcy w chacie bez kanalizacji, napisanych po dwóch pierwszych podróżach) spontaniczny wybuch radości wywołanej powrotem wielkiego wodza, lecz ulga, że sporne transakcje, które stały się jątrzącą raną w społeczności Fotse, wreszcie mają szansę na ostateczne rozstrzygnięcie. I znów Fotse doznali rozczarowania. Przez kilka kolejnych lat napięcie między klanami z południa i północy narastało. Doszło do rozłamów, a tym samym wzrosła liczba potencjalnych beneficjantów. W rezultacie (co ujawnił zakłopotany informator) prawie każdy na ziemi Fotse nabył prawo do niewielkiej, jednorazowej korzyści materialnej po śmierci Chapela. Na tym nie koniec. Transakcje wiązane dotyczące pastwisk nad rzeką w południowej części krainy Fotse dodatkowo skomplikowały sprawę. Wyczekiwana z utęsknieniem masowa dystrybucja dóbr mogła dojść do skutku pod warunkiem, że Chapel umrze na jedną z licznych lokalnych chorób przenoszących się przez wodę (zawiłości transakcji pastwiskowej dotyczyły oszacowania liczby kóz padłych od takich chorób f powiązania jej z kontrowersyjną wartością butów. Za punkt odniesienia przyjęto rozmiary kawałka skóry potrzebnej do zrobienia takich butów, co wyraziło się jedną szesnastą krowy).

Odkrycie, że wszyscy usiłują zarazić go bilharcjozą z powodu butów z cholewami, podziałało deprymująco. Profesor nie był pewien, czy dobrze zrozumiał. Większość niuansów Gofo jakoś mu umknęła. Przez jakiś czas dręczyła go myśl, że zostanie zamordowany. Spał z rewolwerem pod poduszką. Zastanawiał się, czy nie wyjechać, ale tłumacz odradził. Przekonał profesora, że nikt nie żywi do niego urazy. W gruncie rzeczy jest wśród Fotse popularnym człowiekiem, a pragnienie, by zmarł powalony gorączką, to wyłącznie sprawa transakcji między nimi i nie ma najmniejszego wpływu na wzajemne stosunki. Tłumacz przypomniał mu, że dla Fotse zabicie go byłoby czynem niehonorowym. To uspokoiło profesora. Trochę.

Choć morderstwo nie wchodziło w rachubę, tłumacz przyznał, że częstowanie brudną wodą uznano za dopuszczalną formę naciągania reguł. Nikt tak naprawdę nie spodziewał się śmierci profesora. Przez lata nieświadomie pochłonął w jedzeniu mnóstwo zanieczyszczonej wody, a nic mu nie było. Chodziły słuchy, że pewni spekulanci z Klanu Jaszczurek robią świetne interesy na zakładach, że profesor przeżyje długie lata w doskonałym zdrowiu. Wystarczy pilnie baczyć na różne znaki. Ofiarowanie mu na obiad siekanych organów rozrodczych samca wielbłąda oznacza pozytywną zmianę. Gdzie kiedyś była woda, wkrótce będą gruczoły, które dadzą mu siłę prokreacji. Profesor Chapel, flegmatyk z natury, rozumiał zasadę oddzielania interesów od emocji. Przetrwał więc burzę i wrócił do Oksfordu pod koniec lata, by przemyśleć swoje odkrycie.

Najbardziej uderzyło go nie samo Gofo, które uważał za stratę czasu, lecz fakt, że Fotse byli świadomi przenoszenia chorób przez wodę. W rezultacie powstała Magia i medycyna u Fotse, praca zaliczana do klasycznych dzieł wczesnej antropologii. Do czasu kolejnej podróży profesor był już akademicką legendą, komplementowaną przez kolegów po fachu, otaczaną przez studentów i uhonorowaną Medalem Pargettera za Zasługi nad Badaniem Ludów Prymitywnych.

Nieco upiększony obraz wspaniałej kariery zawsze zbiega się w czasie z ostatnim fragmentem wykładu o organizacji życia społecznego Fotse i przypomina profesorowi, że pora kończyć. Kończy tym samym co zawsze akcentem (podniosły ton, kilka śmiałych gestów zapożyczonych od Europejczyków z południa). Otrzymuje uprzejme, ale entuzjastyczne oklaski, co wśród antropologów uchodzi za przejaw najwyższego zachwytu. Potem, jak zwykle, otacza go wianuszek zapaleńców żądnych odpowiedzi na szczegółowe pytania. Córka ściska go i pragnie przedstawić jednego z kolegów. Kolega, o którego chodzi, ma całkiem niezłą prezencję. Przynajmniej nie wygląda na Żyda i nie używa różu jak większość wysoce nieodpowiednich dla Astarte okazów, które ona bez przerwy ciąga za sobą.

– Tatusiu – zaczyna Astarte serdecznie – to Jonathan Bridgeman. Jest bardzo, ale to bardzo zainteresowany twoją pracą.

– Naprawdę? – pyta młody człowiek, który jak większość kolegów Astarte okazuje się nieco roztargniony. – Tak, naturalnie. Jestem zainteresowany.

Chapel wyciąga rękę. Wymienia z Bridgemanem mocny uścisk. W przypływie dobroduszności zaprasza córkę i jej przyjaciela na lunch.


Jonathan nie pamięta, żeby kiedykolwiek był tak szczęśliwy. Star i ojciec rozmawiają, a raczej mówią jedno do drugiego. Ich myśli biegną oddzielnymi, choć zadziwiająco podobnymi torami. Restauracja obraca się wokół ich konwersacji. Pozostałe stolilci zataczają kręgi niczym pomniejsze satelity w planetarium. Rozmowa jest pełna imion i nazw. Nazwy miast; imiona ludzi, których spotkała Astarte, i tytuły książek, które przeczytał jej ojciec; mozaika porażająca rozmiarem i złożonością. Tyle zrobili, tyle zobaczyli, tyle wiedzą. Tyle mają do powiedzenia przy stole.

Kelner pędzi do stolika z bułkami i kompletem sztućców. Odsyłają go z powrotem bez przerywania potoku słów. Jonathan czuje, że znalazł się w sanktuarium, w którym wszystko jest jasne i proste, a jego mieszkańcy żyją z dala od reszty sąsiadów. Z Chapelami wszystko wydaje się proste. Chcesz listę win? Jest lista win. Chcesz przyjęcie? Jest przyjęcie. Chcesz jechać do Francji? Przed tobą otwiera się ścieżka, na której wszystko odbywa się automatycznie.

Jonathan stwierdza, że antropologia jest najwyższym przejawem cywilizacji. Wykład profesora Chapela, łatwość porównywania zwyczajów Fotse ze zwyczajami Trobriandczyków, Indian Hopi, Inuitów i plemion z gór Karen w Birmie reprezentuje kres długiej podróży, trudnej drogi ku niebotycznym wysokościom, z których można wreszcie obserwować świat i zamieszkujących go ludzi. Wtedy ma się do dyspozycji całą ziemię. Czy jest coś lepszego niż spoglądanie z wysokości na pierwotne doliny? Czy jest lepsze świadectwo własnej pozycji w świecie, dotarcia do końca własnej podróży?

Słuchając Chapelów, naśladuje ich pozy, rozkoszuje się ich swobodą. Słyszy swój angielski głos, proszący Star o podanie sosu chrzanowego, i z niejakim zdziwieniem śledzi ruch jej palców zaciskających się na niewielkiej miseczce i unoszących ją ku niemu.

Lunch kończy się zdecydowanie za szybko. Zostają puste talerze, filiżanki po kawie i zużyte serwetki. Jonathan żegna się z profesorem ceremonialnym „do widzenia”. „Do widzenia” skierowane do Star trwa dłużej i trudniej je powiedzieć. Star całuje go w policzek i obiecuje odezwać się za dzień-dwa. Jonathan wraca do Barabbas College niczym zwycięski książę. Świętuje sukces, spijając Levine’a w barku. Wieczorem obsługa prosi, żeby wyszli. Inaczej zapłacą grzywnę.

Nazajutrz rano skacowany Jonathan czeka na kolejny odcinek swojego nowego życia. Ale Star nie dzwoni. Następnego dnia też nie. Nie dzwoni do końca tygodnia. Wreszcie Jonathan idzie do jej college’u, gdzie dowiaduje się, że panny Chapel już tu nie ma. Postanowiła przerwać studia i założyć w Londynie firmę projektującą wnętrza.

Jonathan stoi osłupiały. Znowu mu to zrobiła. Projektowanie wnętrz? W trakcie lunchu nie wspomniała o tym ani słowem. Taka ważna decyzja – zostawić uniwersytet, zostawić jego… Całkowita odmiana. I nic nie powiedziała. Jonathan daremnie odgrzebuje wspomnienia z restauracji. Daremnie szuka w pamięci jakiejś wzmianki o dywanach czy podgrzewanych wieszakach na ręczniki, czegokolwiek, co mogłoby zapowiadać to wydarzenie. Mówiła dużo o paleniu, które właśnie rzuciła, i o wibracyjnym pasie odchudzającym, na który namawiała ją przyjaciółka. O projektowaniu wnętrz ani słowa. Jonathan zachodzi w głowę, czy bliskość odczuwana podczas lunchu była tylko złudzeniem.

Nie widzi Star przez prawie pięć miesięcy. Bez niej czuje pustkę. Jego życie biegnie utartym torem: wykłady, picie, spotkania w klubie dyskusyjnym i obiady, ale jest jałowe, pozbawione sensu. Aż pewnego popołudnia Star staje w drzwiach jak gdyby nigdy nic, jakby rozstali się zaledwie wczoraj czy przedwczoraj. Nadstawia policzek do pocałowania i pyta, czy Jonathan ma zamiar stać tu przez cały dzień, czy też włoży kapelusz i zabierze ją na herbatę.

Jonathan wkłada kapelusz.

Na pierwszy rzut oka widać, że Londyn jej służy. Star ma na sobie komplet, który przypomina dzieło precyzyjnej maszyny, a nie krawca. Sztywna ciemnoszara materia tworzy formę o nienagannych kantach i nienagannej gładkości dokładnie tam, gdzie trzeba. Piękna, znudzona twarz Star, wyrastająca znad kołnierza, przybrała charakterystyczny londyński wyraz, uzyskiwany jedynie dzięki ekspresji ust. Tę londyńską minę naśladuje większość nadążających za modą studentów (z Jonathanem włącznie), ale rzadko kiedy widać ją w tak doskonałym wydaniu, Jonathan wie, że Star obracała się w najlepszym towarzystwie.

Sprawdzają się najgorsze obawy Jonathana. Kawiarnia nie spełnia oczekiwań Star. Choć to ta sama kawiarnia, do której zabrała go w zeszłym roku i której wystrój ani trochę się nie zmienił, teraz wydaje się zagracona niepotrzebnymi dekoracjami w złym guście, a na domiar złego nieznośnie zatłoczona „motłochem”. Słowa „motłoch” Star używa, czyniąc je przeciwieństwem „ludzi”. Na to miano zasługują jedynie osoby z jej najbliższego otoczenia. O ludziach mówi, wymieniając ich tylko z imienia, szczególnie jeśli są znani. Jonathan słucha z namaszczeniem o Davidzie – przedsiębiorczym dramaturgu, Johnie – dowcipnym młodym polityku i Pameli – cudownej aktorce z teatru muzycznego. Nie pyta, czemu Star wyjechała z Oksfordu. Przynajmniej to jest dla niego oczywiste.

Nagle Star przerywa potok imion. Z udawaną obojętnością pyta Jonathana, jak układa mu się z jej tatą. Jonathan zachodzi w głowę, czy Star interesuje się jego życiem bardziej, niż daje po sobie poznać. Na samą myśl przepełnia go szczęście. Pozbawiony jej towarzystwa, dokonał mądrego posunięcia. Przykleił się do profesora Chapela. Jest stałym słuchaczem jego wykładów, siada z przodu, zadaje szczegółowe pytania, materializuje się po wykładzie przy pulpicie, by sprawdzić pisownię albo wyjaśnić wątpliwości dotyczące bibliografii. Trud się opłacił. Najpierw przyszła nagroda w postaci krótkiej rozmowy, potem przechadzki po Parks Road.

Sporą część wolnego czasu spędzał w Uniwersyteckim Muzeum Przyrodniczym nad kolekcją Pitta-Riversa, skarbnicą eksponatów zgromadzonych przez antropologów, archeologów i podróżników. Mahoniowe gabloty pękają w szwach od natłoku przedmiotów o rozmaitym przeznaczeniu. Jonathan zapełnił notes tasiemcowatą listą, na której znalazły się: nasiona o magicznej mocy, narzędzia chirurgiczne, chińskie żetony do gry, rogate czaszki Nagów, bawoli róg, wisiorek ladacznicy, hełm ze skóry jeżówki, zrobiony przez tubylców z Wysp Gilberta, wiedźma w butelce z Gloucestershire, kościany gwizdek Arapahów, komplet sikhijskich czakr z metalu, marokańskie kafle, norweska pułapka-samostrzał na wilki, maczuga do polowań na foki z penisa morsa, kupieckie ozdoby, odważniki, bransoletki, bumerangi, naszyjniki, peruwiańskie węzełki, kości do gry, talia kart z liści palmowych, kolczyki, kanoe, wojenna flaga z Beninu, taboret z Ashanti, kaduceusz, ochraniacz na penis, tabakierki, przybrudzone pióra, imbryczki, kadzielnice, koronki, szpulki, chińskie pałeczki do jedzenia, łyżki, wachlarze, maty, maski, mandoliny, cytry i trzonki do siekiery, azerskie kilimy, perskie kobierce, turkmeńskie szkatułki, dagestańskie samowary, garnki z Anatolii, kapelusze z Astrachania, gruziński krzyż, laotański Budda, linga, różaniec, naparstki, dzwonki, kule do muszkietu, raki, słupy totemiczne i astrolabium, maoryska maczuga wojenna i grzechotka syberyjskiego szamana. Aby ułatwić porównanie, wszystkie przedmioty ułożono według kryterium przeznaczenia, co pozwala prześledzić wzajemne wpływy, rodzime cechy, przebieg szlaków handlowych i dziedziczenie tradycji. Cały świat stłoczony w jednym pomieszczeniu. Cały świat czekający, aż Jonathan odnajdzie w nim ład i usytuuje siebie samego.

– Twój ojciec i ja świetnie się rozumiemy – mówi Jonathan. – Antropologia to fascynująca dziedzina.

– Cieszę się. Powinieneś się tego trzymać. Pasuje ci to.

– Dziękuję. Co to znaczy, że mi pasuje?

– Tatuś mówi, że jesteś do niego podobny. Poważnie podchodzisz do ras, pochodzenia i przedmiotów.

– Naprawdę?

– A tak nie jest?

– No, jest. Ale wcale nie musi.

– Co masz na myśli?

– Jeśli tobie się to nie podoba.

– Oczywiście, że mi się podoba. Tatuś wychował mnie tak, żeby mi się podobało. Zwyczaje i tak dalej – uwielbiam to.

Jonathan uśmiecha się. Co za ulga! Coś w ich rozmowie naprowadza Star na temat Wystawy Imperium zorganizowanej w Wembley (to część Londynu). Star zamierza ją zwiedzić w ten weekend z przyjacielem poetą. Przyjaciel ma ochotę poobserwować motłoch. Jonathan nie chce dać po sobie poznać zazdrości o poetę i z ożywieniem opowiada o morfologii kultury i roli prymitywnych praktyk w zrozumieniu współczesnej cywilizacji. Star rewanżuje się opisem mieszkania w Mayfair, które udekorowała na modłę wschodnioafrykańskiego domku myśliwskiego, pełnego bambusa i skór zebr. Jonathan rozwodzi się nad ważnością dziedziczenia w formowaniu narodowego charakteru, a potem myśli głośno, czy Wystawa Imperium nie byłaby dobrą okazją do zgłębienia tego problemu. Kiedy Star się tam wybiera? Star marszczy brwi i mówi, że nie wie. To zależy od Selvyna, tego poety. Mieszkanie należy do jego matki. Tak się poznali. Wembley to dziwne miejsce. Nigdy tam nie była. Nikt z jej znajomych też nie. Jonathan znów deklaruje zainteresowanie wystawą. I znów Star go nie zaprasza. Jonathanowi pozostaje tylko prowadzić z samym sobą debatę o ewolucji cech kulturowych i roztrząsać dylemat, czy rozwinęły się niezależnie od siebie, czy też pochodzą z jednego źródła. Zdążył zdefiniować zaledwie kilka podstawowych pojęć, kiedy Star przypomina sobie, że ma wizytę u fryzjera, i wstaje od stolika. Na widok jego przygnębionej miny ciężko wzdycha.

– Och, Jonathan, jaka szkoda, że jesteś taki nudny. To psuje twoją urodę.

Na ulicy Star przywołuje taksówkę i każe kierowcy wieźć się na stację.

– Zobaczymy się za parę dni – mówi.

Jonathan markotnie kiwa głową, pogrążony w smętnych rozważaniach o poniesionej klęsce. I wtedy Star całuje go w usta. Szybko, jakby w roztargnieniu. Zanim Jonathan zdołał wydusić z siebie słowo czy oddać jej pocałunek, Star siedzi już w taksówce. Kiedy odjeżdża, Jonathan nie wie, czy się cieszyć, czy smucić. Pocałowała -go-. Tej nocy nie może spać. Jest nudny czy ładny? A może i jedno, i drugie?

Czy to jakiś problem? Czy powinien się zmienić? Wczesnym rankiem w sobotę, ciągle zdezorientowany, wsiada w pociąg do Paddington. Ma. nadzieję, że na wystawie natknie się niby przypadkiem na Star.

Wembley okazuje się cichym przedmieściem niskich domków z cegły, ciągnących się wzdłuż torów Metropolitan Railway. Rzeka zwiedzających płynie ze stacji w stronę nowego stadionu, współczesnej wersji rzymskiej areny, gdzie mogłyby się odbywać wyścigi zmotoryzowanych rydwanów czy pojedynki gladiatorów na pistolety maszynowe. Wokół rozciąga się betonowa kraina fantazji. Rodziny popijają herbatę przy betonowych kioskach, siedzą na betonowych ławkach, ich psy obsikują betonowe podstawy lamp ustawionych po obu stronach szerokich betonowych deptaków. Tłum, przytłoczony wszechobecnością surowej, bezpostaciowej szarości, niezbyt chętnie zażywa relaksu w tak surowym otoczeniu. Strzałki wskazują drogę do Pałacu Techniki, Pałaców Sztuki i Przemysłu oraz Gmachu tego Królewskiej Mości, potężnych hangarów górujących nad mniejszymi pawilonami, z których każdy poświęcony jest jednej kolonii Imperium. Jonathan spędza przedpołudnie na oglądaniu poszczególnych wystaw. Zatrzymuje się na dłużej przy Chinkach wyrabiających wachlarze i kanadyjskim Inuicie udającym patroszenie wypchanego renifera. W końcu, wsparty o ogrodzenie, przygląda się grupie posępnych Murzynów w szortach khaki, skupionych wokół ogniska przed chatą o stożkowatym dachu. Napis głosi:


WIOSKA FOTSE

ZIEMIA FOTSE

BRYTYJSKA AFRYKA ZACHODNIA


Jonathan patrzy zakłopotany na przykucniętych mężczyzn, na ich obojętne twarze i podarowane przez rząd Jego Królewskiej Mości szorty. Więc to oni są obiektem badań profesora Chapela? Zawsze myślał o Fotse jak o czymś nieokreślonym. Stanowili zbiór pewnych cech, zwyczajów i przedmiotów oderwanych od rzeczywistych ciał. Jako tacy wydawali się nawet godni podziwu: strażnicy przeszłości, kultywujący starożytną mądrość. A tu nagle przerażająca czerń. Jeden z mężczyzn daje mu ręką znak (na pewno wbrew regulaminowi). Reszta odwraca się w jego stronę. Jonathan widzi zaczerwienione gałki oczne, zmatowiałą skórę, czarną jak sadza, mamroczące usta pełne żółtawych zębów, rysy twarzy ordynarne i odrażające. Wykręca się na pięcie i czym prędzej odchodzi, zadowolony z kołnierzyka pijącego w szyję i błysku wypolerowanych butów na chodniku. Jest zły na Star. To przez nią się tu znalazł. Plemiona i geneza człowieka? Kiepski żart. Dlaczego musi tyle czasu spędzać na myśleniu o dzikusach, żeby ją zadowolić? Zupełnie jakby po wypróżnieniu analizował zawartość muszli klozetowej.

W tym nastroju dołącza do ludzi zdążających na stadion, by obejrzeć Pochód Imperium. Na trybunach pustki. Jonathan siedzi sam, od najbliższego widza oddziela go długi betonowy łuk. Na arenie orkiestra wojskowa gra marsza, potem do mikrofonu podchodzi mężczyzna w czarnym krawacie. Jego zwielokrotniony echem głos niesie się po stadionie. „Oto rodzinne przyjęcie Imperium Brytyjskiego! – zaczyna. – Pierwsze rodzinne przyjęcie od czasów Wielkiej Wojny, kiedy to świat otwierał w zdumieniu oczy, że Imperium z setkami języków i ras ma jedno serce i duszę. Witajcie!” Odpowiadają mu skąpe oklaski.

Spiker schodzi z podium. Żołnierze i skauci przedstawiają narodziny Imperium, ciągnąc na środek areny ogromną platformę z postacią Britannii. Potem obrazują rozrost Imperium w asyście prawdziwych mieszkańców nowo zdobywanych terytoriów. Maoryscy wojownicy odprawiają rytualne haka, by za chwilę poddać się skautom przebranym za oficerów marynarki. Zulusi biegają wkoło z dzidami i tarczami, potem padają na ziemię, pokonani przez sławną kawalerię królowej Wiktorii. Kawaleria zatacza koła wokół stadionu i strzela ślepymi nabojami niczym uczestnicy rodeo na Dzikim Zachodzie.

Zbliża się finałowy numer pokazu. Parada obrazująca dzisiejsze oblicze Imperium. I nagle z bijącym sercem Jonathan dostrzega Star.

Siedzi w loży w pewnej odległości przed nim w towarzystwie szczupłego ciemnowłosego mężczyzny, który opiera rękę o tył jej krzesełka. Jonathan nie widzi ich twarzy Kiedy poddani Imperium defilują, pozdrawiając widzów (każda grupa niesie symbole umożliwiające jej zidentyfikowanie), przechodzą dokładnie u stóp obserwowanej pary. Jonathan ma wrażenie, jakby cały spektakl był przeznaczony wyłącznie dla tych dwojga, jakby składano im hołd, który mogą przyjąć lub odrzucić wedle uznania. Wyobraźnia Jonathana zmienia niewidoczną twarz Star w jedną olbrzymią gałkę oczną, chciwie pochłaniającą barwne obrazy. Kiedy pojawia się kontyngent indyjski, Jonathan opuszcza stadion.

Po powrocie do Oksfordu dręczą go wspomnienia wieśniaków Fotse. Chce się od nich uwolnić, broni im dostępu do własnego życia. Dlaczego nie dają mu spokoju? Nadal chodzi na wykłady profesora Chapela, ale teraz czuje się tam nieswojo. Kiedy profesor mówi o tabu i zwyczajach małżeńskich, Jonathan rozgląda się po sali w strachu, że napotka wzrok albo uśmiech kogoś, kto w i e, kto dobrze wie, że jego skażoną krew przywołuje czerń i dzikość. Star go nie odwiedza. Jedynym łącznikiem z nią jest ojciec. Stopniowo Chapel wprowadza Jonathana w krąg swoich najzagorzalszych wielbicieli. To młodzi zapaleńcy, którzy odwiedzają jego przestronny dom w północnym Oksfordzie, by w ogrodzie toczyć burzliwe dyskusje przy kieliszku sherry. Mimo uczestnictwa w antropologicznych dysputach Jonathan czuje, że powinien zrobić coś więcej. Udowodnić swoją lojalność.

W brytyjskiej polityce wrze. Kraj przeżywa pierwszy rok pod rządami socjalistów. Przyjaciele Jonathana są wstrząśnięci. Macdonald i jego szajka już podpisują traktaty z Sowietami. To jawne narzędzia w rękach bolszewików. Tylko patrzeć, jak obalą podstawy brytyjskiej demokracji. W najbliższych miesiącach rozwiążą armię, zmuszą przemysł do przyznania wysokich podwyżek, przeprowadzą czystkę wśród urzędników państwowych i doprowadzą do upadku Imperium. Prawomyślni Anglicy muszą położyć temu kres. Jonathan włącza się do walki. Gardłuje w świetlicy dla studentów pierwszych lat, bierze udział w głośnych wiecach w miejskim ratuszu. Związek Obywateli obwiesza salę flagami. Z gramofonu płyną dźwięki hymnu „Jeruzalem” * [przyp.: Hymn oparty na poemacie Williama Blake’a, często śpiewany przez Brytyjczyków przy okazji patriotycznych zgromadzeń (przyp. tłum.).], zagłuszając odgłosy bijatyki gospodarzy spotkania z wichrzycielami. Jonathan śpiewa na cały głos. Teraz nikt nie weźmie go za kogoś innego niż za Brytyjczyka z krwi i kości.

Pewnego ranka profesor mówi mu, że Star wyjechała do Paryża i że zastanawia się nad przeprowadzką do Francji na stałe. Jonathan popada w przygnębienie. Kiedy jeden ze znajomych z kręgów politycznych proponuje mu wspólny wyjazd do Londynu na mityng, Jonathan wyraża zgodę w nadziei, że to odwróci jego myśli od Star. Wsiada do pociągu z barwną grupą studentów, wiklinowym koszem z prowiantem i wielkim Union Jackiem, pożyczonym ze studium wojskowego w rodzimym college’u. Kiedy dojeżdżają do Paddington, prowiantu już nie ma, a po korytarzu przed ich przedziałem walają się puste butelki po szampanie. Część towarzystwa intonuje pieśni żeglarskie, co wyprowadza z równowagi konduktora, który grozi, że spisze ich nazwiska.

Ze stacji jadą taksówką na East End. Czynszowe kamienice przy Marylebone Road i Regent’s Park przechodzą w czarne od sadzy kamienice w Islington. Stopniowo domy stają się coraz nędzniejsze, a ulice coraz węższe. Wreszcie docierają do Whitechapel – dzielnicy żydowskiej. Naprzeciw szpitala przy Mile End Road zgromadził się tłum złożony z paruset osób. Wokół prowizorycznego podium wiszą flagi. Z podium przemawia kobieta z zadartym nosem. Trzyma w górze zdjęcie premiera i demaskuje go jako Szczurołapa* [przyp.: Aluzja do bohatera starej niemieckiej bajki, który uwolnił mieszkańców Hameln od inwazji szczurów. Oczarowane dźwiękami fletu gryzonie wyszły za nim z miasta, wskoczyły do rzeki i utopiły się (przyp. tłum.).] narzędzie żydowsko-bolszewickiego spisku. Przyjaciele Jonathana klaszczą i wiwatują. Jonathan też klaszcze i wiwatuje, a potem patrzy na nazwy sklepów za podium: „Silver – koszerne delikatesy”, „Piekarnia u Blooma”, i wyobraża sobie mędrców Syjonu spiskujących między kiełbasami i workami z mąką. Na podium wchodzi teraz starsza kobieta w takim samym mundurze jak jej poprzedniczka. Mówi o potrzebie odbudowania marynarki wojennej oraz konieczności solidarnego przeciwstawienia się wpływom międzynarodowej finansjery żydowskiej. Wygraża pięścią. W jednym z okien na piętrze pojawia się jakaś twarz i natychmiast znika. Aktywiści partii faszystowskiej rozdają ulotki reklamujące wieczornicę z tańcami, a członkowie ugrupowania o nazwie Liga Brytyjskich Robotników sprzedają książki na straganie. Na obrzeżach tłumu nieliczni policjanci bez przekonania próbują powstrzymać demonstrantów przed blokowaniem ulicy. Nim kobieta dochodzi do konkluzji, już ich nie widać.

Gdy trzeci mówca, weteran wojenny z rzędem medali na piersi, nawołuje tłum do obrony narodu przed zagraniczną konkurencją, nagła fala ludzka popycha Jonathana ku podium. Słychać krzyk. Nad jego głową zatacza łuk butelka. Z tylu wybuchła bijatyka. Podczas gdy niektórzy próbują się wycofać, inni na nich napierają, by się przyłączyć do rozróby. Jeden z przyjaciół Jonathana w przerażeniu szarpie go za rękaw. Drugą ręką przyciska rozciętą skroń. Przez krótką chwilę tylko oni dwaj są jedynym nieruchomym punktem w całej kotłowaninie. Odepchnięci przez czarne koszule z kijami i pałkami, torują sobie drogę w stronę podium. Mówców otacza zgraja mężczyzn. Część w mundurach, część z opaskami na ramieniu z napisem „Siły porządkowe”. Jonathan wydostaje się z tłumu. Kiedy odwraca głowę, widzi czerwoną flagę powiewającą nad samym centrum bitwy. Szturm przypuszcza kolejna grupa – młodzi mężczyźni w czapkach, samych koszulach i czerwonych krawatach.

Jonathan czmycha w boczną uliczkę. Przestraszony chłopiec z Oksfordu pędzi za nim. Zgiełk i zamęt nikną nagle jak ucięte nożem. Obaj biegną, aż demonstracja zostaje daleko za nimi. Nikt ich nie ściga.

Godzinę później członkowie oksfordzkiej wyprawy piją piwo w zaciszu pubu Bloomsbury i opowiadają niestworzone historie o zamieszkach oraz liczbie agitatorów, którym dali odpór. Powoli piszą na nowo swoje role, zmieniają się w kogoś innego. Kiedy docierają do college’u, są już bohaterami, niezłomnymi łucznikami o walecznym sercu. Tylko Jonathan milczy. Paraliżuje go wspomnienie tego, co zobaczył, nurkując w boczną uliczkę. Na czele szturmującej grupy stał Paul Gertler.

Długi i powolny proces zdrady zapoczątkowanej w dniu wyrzucenia Paula ze szkoły znalazł dziś kulminację. Jonathan chce biec z powrotem, wyjaśnić Paulowi, że wcale tego nie chciał, że nie czuje do niego nienawiści, nie chce, żeby zginął czy zniknął. „To tylko pozory, Paul; to tylko gra”. Ciągle ma przed oczami twarz przyjaciela, jego przerażenie na swój widok, a potem ból, gniew i odrazę błyskawicznie po sobie następujące. Samotność przytłacza go niczym rzeczywisty ciężar.


Po demonstracji Jonathan zarzuca politykę. Za trudno się w tym wszystkim połapać. W październiku, obrzucona błotem plotek o szpiegach i moskiewskim złocie, Partia Pracy przegrywa wybory. Oksford wydaje westchnienie ulgi. Zdecydowane zwycięstwo konserwatystów przywróciło niebiosom Boga, a światu właściwą hierarchię. Pewnego ranka, krótko po rozpoczęciu nowego semestru, obok dzbanka z kawą Willis kładzie zaproszenie. Selwyn Tredgold ma przyjemność prosić Jonathana Bridgemana na cocktail party i czytanie poezji w mieszkaniu lady Tredgold w Mayfair. Na odwrocie jest kilka pospiesznie nabazgranych słów: „Przyjdź, kochany – A.”. W tej samej chwili wszystkie postanowienia Jonathana – zapomnieć o niej, skoncentrować się na nauce – ulegają przedawnieniu.

Wieczorem w dniu przyjęcia Jonathan zjawia się pod wskazanym adresem. Szef domowej służby prowadzi go przez chromowany korytarz, który zdobią imponujące trofea myśliwskie. Z błyszczących ścian zwieszają się rogi, kły, poroża jeleni i cale zwierzęce łby. Nad drzwiami zatłoczonego salonu szczerzy zębiska goryl. Jonathan oddaje lokajowi płaszcz i wchodzi do środka. Powietrze jest szare od dymu papierosowego. Zwierzęce motywy zdobnicze i figurki (wszystko według pomysłu Star) widać jak przez mgłę. Jakby się patrzyło na kadr z filmu grozy. Od gości bije wyszukana elegancja. Jest wiele twarzy znanych z kronik filmowych i plotkarskich rubryk w ilustrowanych tygodnikach. Jedyną osobą, którą Jonathan zna osobiście, jest Levine. Wciśnięty między wypchane żyrafiątko a kompozycję karłowatych palm, usiłuje przekonać sławnego dyrektora teatru do wystawienia jego sztuki. Jonathan przystaje na chwilę obok nich. „Lekka komedia idealnie pasuje do naszych czasów – klaruje Levine. – Napisałem coś w rodzaju jeu d’esprit. Akcja rozgrywa się w akademii dobrych manier dla dziewcząt. Są dwie pary bliźniaczek…”. Dyrektor teatru jest pod wrażeniem. Przeczuwając sukces, Levine ciągnie swoją opowieść, kwitując obecność Jonathana machnięciem ręki.

Nagle Jonathan widzi Star. Pędząc ku niemu, omal nie przewraca kelnera z tacą pustych szklaneczek po whisky z wodą sodową.

– Bogu dzięki, że jesteś! – syczy. – Umieram z nudów. Selwyn będzie czytał swoją elegię. Zaprosił mnóstwo krytyków, wydawców i ludzi. A może to eulogia? Mniejsza z tym. Marzy o spotkaniu z tobą. Idziemy do niego. Gdzie twój drink?

Jonathan nie ma drinka, więc Star wręcza mu koktajl, coś nowego, amerykańskiego, z mnóstwem dżinu. Nie pytając, co u niego, nie zdradzając ani słowem, jak minęło jej ostatnie pół roku, holuje Jo-nathana w stronę Selwyna, który wsparty o wielki fetysz z kości słoniowej rozmawia z grupką literackich znakomitości. Gdy Star i Jonathan stają obok, Selwyn robi kwaśną minę. Nie sprawia wrażenia, że marzy o spotkaniu z Jonathanem. Star przedstawia ich sobie. Selwyn rzuca zdawkowe: „Jak się masz” i lekko dotyka palców Jonathana swoimi palcami.

– Ważne – podejmuje przerwany wątek, zwracając się znów do kobiety o haczykowatym nosie, przystrojonej w jedwabny turban monstrualnych rozmiarów – by wyzbyć się nadziei. Jeśli tego nie zrobimy, negujemy czasy, w jakich przyszło nam żyć. Doświadczamy fatalnych następstw przeszłości. Czy jest dla nas jakaś nadzieja?

Słuchacze wydają z siebie pomruk aprobaty. Selwyn zagłębia się w temat. Mówi o potrzebie nowego modelu człowieka, nowego modelu społeczeństwa i nowego modelu sztuki, oferując siebie i swoją poezję jako „prototyp”, Jonathan po raz pierwszy ma okazję przyjrzeć się rywalowi z bliska. Selwyn jest niski i śniady. Przypomina dzikusa. Kiedy mówi, pomaga sobie wolnymi gestami chudych rąk. Braki w prezencji nadrabia wyjątkową pewnością siebie. Promieniując nią na cały salon, urabia słuchaczy, jak chce. Wszystkim wydaje się oczywiste, że jest wielkim pisarzem.

Star nie przejawia zainteresowania przemową Selwyna. Sączy drinka i roztargnionym spojrzeniem ogarnia salon. Jonathanowi wydaje się piękniejsza niż kiedykolwiek. Ma upudrowaną twarz i ponętnie umalowane usta. Odsłaniająca plecy suknia z tkaniny imitującej tygrysią skórę zaskakująco kontrastuje z angielskim różem jej własnej skóry. Efekt przyprawia o zawrót głowy. Wygląda jak dziewica atakowana przez dzikie bestie. Po jakimś czasie Star odciąga Jonathana od literatów i wreszcie pyta, co porabiał „w starym nudnym Oksfordzie”. Selwyn zdaje się nie zauważać, że zniknęli. Jonathan uświadamia sobie, że nie odezwał się do Star ani słowem, prawie na nią nie patrzył, kiedy stali obok. W nagłym przypływie entuzjazmu raczy ją opowieściami o przyjaciołach z college’u. Skupia się na rzeczach zabawnych i interesujących, naśladując jej zwyczaj nazywania ludzi tylko z imienia i starając się unikać tematów, które mogłyby ją nudzić. Przez jakiś czas nawet mu się udaje, ale imiona jego kolegów nie dorównują imionom jej przyjaciół. Wkrótce Star zaczyna nerwowo manipulować przy naszyjniku i zwracać tęskny wzrok ku pustej szklaneczce.

Na środek salonu wychodzi szykowna kobieta i dzwoni małym, srebrnym dzwoneczkiem. To lady Tredgold prosi swoich gości o uwagę i ogłasza nadejście głównego wydarzenia wieczoru. Jej syn przeczyta teraz fragment utworu „Zmierzch kontynentu”, który niebawem ukaże się w druku. Selwyn wchodzi na rzeźbiony podnóżek z drewna. Teatralnym gestem wyciera okulary w metalowej oprawie i zakłada na nos. Z kieszeni marynarki wyjmuje notes, chrząka i zaczyna deklamować donośnym, nosowym głosem:

Hej! Hej! Złowróżbny Mars Przesłania Sierp Księżyca Uzbrojeni, okrutni Ludzie Nowej epoki Wykujmy Nasze miecze Na nowo Hej!

W salonie panuje nastrój powagi. Kilku młodych mężczyzn przybrało pozę najwyższego skupienia. Zasłonili oczy, kostkami palców wwiercają się w skronie. Selwyn wczuwa się w rolę coraz bardziej, jego głos drży z emocji.

Ludzie epoki Elektryczności Les heaux, les dynamistes Wyszydźmy Wyśmiejmy Kołtuńskich Tradycjonalistów Krytyków Niech zapłaczą Hej!

Po odważnej wzmiance o krytykach Selwyn zawiesza głos i omiata salon bacznym spojrzeniem. Star jest nieporuszona.

– Zawsze ich upchnie w swoich wierszach – szepcze do Jonathana. – Ponoć lubią wiedzieć, że o nich myśli. – W miarę jak Selwyn łaje i wyśmiewa następne grupy społeczeństwa, Star zaczyna się niecierpliwić.

– Wiesz – mówi teraz głośno – on ma świetny wzrok. Okulary nosi, żeby robić wrażenie.

Parę osób odwraca głowy. Jonathan zauważa, że Star zaczęła nieco bełkotać. Kiedy Selwyn diagnozuje niepoetyczne klasy społeczeństwa, które nie są godne „Lizać butów/ synom jutra/ świetlistym/ i nowym”, Star wzdycha ciężko i przestępuje z nogi na nogę. Wreszcie wychodzi z salonu. Wraca w towarzystwie kelnera, usiłującego otworzyć nową butelkę szampana. Przy ostatniej zwrotce: „Nadchodzi zmierzch Europy/ rozbijmy nasze liry/ Hej!”, Star strzela korkiem, który przelatuje tuż obok głowy recytatora i trafia w ścianę. Selwyn robi nagły unik, traci równowagę i spadając z podnóżka, potrąca matkę. Lady Tredgold posyła Star mordercze spojrzenie.]ej policzki i czoło płoną wszystkimi barwami świętego oburzenia, od ciemnego fioletu po karmazyn.

– Mój Boże! – woła Star.

W salonie panuje martwa cisza. Poeci georgiańscy którzy na znak protestu wobec użycia wolnego wiersza ruszyli do wyjścia, wracają, by sprawdzić, co się dzieje. Ktoś zaczyna klaskać i przerywa, wystraszony miną lady Tredgold. Star podaje Jonathanowi butelkę i zakłada obie ręce do tyłu.

– Jonathan – mówi z przyganą w głosie – nie powinieneś dawać mi takich rzeczy do otwierania. Strzelają bez ostrzeżenia.

Lady Tredgold przenosi bazyliszkowy wzrok ze Star na Jonathana. Potem znów na Star. Niełatwo ją wyprowadzić w pole. Domyśliwszy się, że fortel zawiódł, Star wyrywa Jonathanowi szampana. Potem łapie płaszcz, łapie Jonathana za rękę i rusza ku wyjściu. Gdyby Jonathan był odrobinę mniej skonfundowany, ich odwrót przebiegłby bez zakłóceń. Ale on nie jest pewien, dlaczego wychodzą, i trochę się ociąga. Selwyn pojawia się na frontowych schodach, gdy oboje usiłują złapać taksówkę. Star rzuca w niego butem.

– Wynoś się! – krzyczy.

Selwyn schodzi niżej. Jest wściekły.

– Dlaczego to zrobiłaś? Nie mogę w to uwierzyć. Widziałaś, że ludzie wychodzą? To była moja chwila. To miał być mój succes de scandale, a ty mi go zabrałaś. Teraz wszyscy mówią o tobie, ty… ty… suko!

Jonathan robi krok naprzód.

– Nie mów tak do niej.

– Mogę mówić, jak mi się podoba.

– Żądam przeprosin.

– Nic z tego.

Jonathan rzuca spojrzenie na Star. Dziewczyna nie zwraca na nich uwagi. Stoi na ulicy i macha na przejeżdżające samochody butem, który jej został. Kiedy Jonathan odwraca się do Selwyna, ten uśmiecha się szyderczo.

– Rozczarujesz się.

– Nie rozumiem.

– Rozczarujesz się nią.

– Zamknij się, Selwyn! – wrzeszczy Star. Obok niej zatrzymuje się taksówka. – Świnia z ciebie – dodaje i wsiada. Jonathan chce do niej dołączyć.

– No, dalej! – woła za nim Selwyn. – Leć za nią! Obieca wszystko, a potem nie pozwoli się dotknąć.

– Jak śmiesz! – krzyczy Star i wysiada.

– Nie mów tak do niej – powtarza Jonathan.

– Nie zrobi tego z tobą, Bridgeman. Jest zimna. Nie pozwoli ci się tknąć.

– Świnia! – krzyczy Star.

– Cholerna cnotka. Nawet ręką…

– Świnia!

– Suka!

– Świnia!

Dopiero pojawienie się na schodach czwartej osoby kładzie kres awanturze.

– Selwynie Arthurze Tredgold, wracaj natychmiast!

Wstyd, jaki przynosi jej syn, awanturując się na ulicy niczym członek klasy robotniczej, wywołuje na twarzy lady Tredgold fioletowy rumieniec, który ociera się o granice widzialności. Jej posągowa sylwetka budzi lęk. Selwyn wygląda, jakby uszło z niego powietrze.

– Dobrze, mamo.

Korzystając ze sposobności, Star i Jonathan wskakują do taksówki i krzyczą na kierowcę, by jechał najszybciej, jak może. Kiedy są już bezpieczni, wybuchają śmiechem. Co za ulga! Star całuje go w policzek.

– Naprawdę, Jonathan, nie mogę cię zabrać. Jego serce wzlatuje ponad dach taksówki.

Po tym wydarzeniu Jonathan widuje ją prawie codziennie. Star przyjechała do Oksfordu pomieszkać trochę z ojcem. Twierdzi, że Londyn ją zmęczył. Według Levine’a Londyn też ma jej trochę dosyć. „Sprawa Tredgolda” to zaledwie jedno ogniwo w łańcuchu podobnych incydentów. Londyński świat sztuki nie przepada za bohemą, chyba że czyta o niej i że bawią się w nią cudzoziemcy.

– Wiesz, Johnny – mówi Levine – to nie jest dziewczyna dla ciebie. Za swobodna. Zobacz, co zrobiła z biednym Treddersem. To cień człowieka, zrozpaczony cień. Usycha z tęsknoty, nie może pracować.

Porządny z ciebie facet. Czemu nie znajdziesz sobie skromnej i przyzwoitej dziewczyny, która jeździ konno i może ci partnerować w brydżu? Zapomnij o Astarte Chapel. Fakt, jest niezła, ale skończy u boku jakiegoś cudzoziemca. Zapamiętaj moje słowa.

Jonathan mówi Levine’owi, żeby pilnował swojego nosa. Rozstają się w gniewie.

Według Jonathana Star jest idealną dziewczyną dla niego. Na dodatek pierwszy raz wydaje mu się, że ona czuje to samo. Pomaga jej załatwiać sprawunki na Cornmarket, gdzie ścigają go zazdrosne spojrzenia młodych mężczyzn. Wspaniała nagroda! W kolejce po bilety przed kinem przy George Street Star pozwala mu trzymać się za rękę. Siedząc w ostatnim rzędzie, całują się. Na urodziny daje mu lakierowane spinki do mankietów w kształcie murzyńskich jazzmanów – saksofonisty i trębacza.

To ważne urodziny. Jonathan kończy dwadzieścia jeden lat. Jest pełnoletni. Pan Spavin podejmuje ostatnią próbę namówienia go do zajęcia się prawem, ale ostatecznie przyznaje, że przegrał. W trakcie rzeczowej rozmowy w kancelarii wygłasza kazanie o roztropności, przezorności, zapobiegliwości i spodziewanych wysokich notowaniach akcji pewnej kanadyjskiej firmy pozyskującej drewno. Potem przekazuje Jonathanowi odziedziczoną sumę – kilkaset funtów. Kiedy wymieniają uścisk dłoni, Jonathan unika jego spojrzenia. Czuje się winny z powodu tamtego Bridgemana, który anonimowo stracił życie w Bombaju.

Poczucie winy nie trwa długo. Znika bez śladu w drodze powrotnej do Oksfordu. Jonathan urządza urodzinową kolację w apartamencie w hotelu Randolph. Astarte Chapel jest honorowym gościem. Otoczona nadskakującymi jej studentami, bryluje w towarzystwie, jakby to były jej urodziny. Po przyjęciu pijany Jonathan odprowadza ją do domu. Manewruje tak, by znaleźli się w strefie bezpiecznego cienia. Początkowo Star opiera się jego pocałunkom, potem zarumieniona i zdyszana odsuwa jego rękę. Ale między jednym a drugim jest chwila, o którą Selwyn Tredgold byłby dziko zazdrosny.

W tym semestrze Jonathan jest zwycięskim bohaterem. Świat leży u jego stóp. Widzi swoją przyszłość jako złotą nić ciągnącą się aż po horyzont. Popołudniami, kiedy powinien przygotowywać się do egzaminów końcowych, wypełnia czas i przestrzeń obrazami pełnych zachwytu twarzy interesująco urządzonych wnętrz i Astarte Chapel, dumnej, lecz uległej u jego boku. Bardzo dobrze sypia. Kiedy Chapelowie zapraszają go do siebie na Boże Narodzenie, uważa to za znak.


٭

W wiejskim kościele Jonathan gorliwie śpiewa kolędy. W ustach czuje jeszcze słodki smak najlepszego porto profesora. „Myyy trzej królowie…”. W środku świece i witraże, na zewnątrz rześkie powietrze wigilii Bożego Narodzenia w Cotswold. Przed nim jeszcze trzy dni raju. Nieskazitelnie biały skrzypiący śnieg okrywa łagodne zbocza wzgórz, te same, które oglądały dziesiątki pokoleń angielskich kobiet i mężczyzn ściskających dłoń swojego pastora. Star, „Gwiazda cudowna”, idzie obok niego ścieżką. Z jej ust buchają kłęby pary. Przez wilgotną rękawiczkę Jonathan czuje ciepło jej ręki. Kiedy profesor zasypia przy kominku, oboje wślizgują się do pogrążonego w ciemnościach lodowatego hangaru, rozpalają koks w koszu, zestawiają wiklinowe krzesła i wsłuchują się w szemranie rzeki po drugiej stronie drzwi. Potem rozsuwają poły płaszczy, rozpinają guziki, uwalniają rozgrzaną skórę spod warstw ubrań. Ręce Star sięgają do wnętrza spodni Jonathana. Jonathan zadziera jej halkę, całuje jej twarz, ucho, szyję. Star ociera się o niego coraz mocniej, ściska udami jego udo, wije się i jęczy. „O tak – dyszy, gdy czubki palców Jonathana zagłębiają się w nią – tak, wielki ogierze, zrób to, zrób ze mną rożka z dżemem, kochanie!”. Jonathan, z twarzą zanurzoną w jej piersiach, nie słyszy nic prócz szumu krwi. „Hm?” – sapie, nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Star gubi rytm. „Nic takiego. Nie przestawaj. To jak… jak piosenka – jęczy. – Nie przestawaj, proszę”. Jonathan nie przestaje. Podnosi wzrok i patrzy na jej twarz, która w słabym świetle mieni się czerwienią i złotem. Star ma zaciśnięte powieki. To go niepokoi. Jakby nie była z nim, jakby wyobrażała sobie… Ale Jonathanowi nie jest dane dokończyć tej myśli. Nagle zamknięte oczy otwierają się szeroko. Star nieruchomieje w jego ramionach. „O Boże – mówi – to mój ojciec”. Ma rację. Ojciec wola ją w ogrodzie. Jego głos słychać coraz bliżej.

Reakcja Jonathana i Star jest błyskawiczna. Kilka chwil później już kompletnie ubrani znajdują się w połowie drogi do domu. Na ich twarzach doszukać się można jedynie anielskiej niewinności. Profesor chyba niczego nie zauważył.

– Tu jesteś, Astarte. Co, u licha, robiłaś w hangarze? Przykro mi, ale porywam pana Bridgemana. Musimy omówić parę spraw.

– Myślałam, że śpisz, tato.

– Spałem. Ale teraz przyszedł czas na interesy. Idziemy, chłopcze.

Jonathan niechętnie daje się prowadzić do gabinetu. Profesor chodzi tam i z powrotem z udręczoną miną. W tych dniach trudno nawet o spokojną drzemkę. Ostatnio znów jest gorzej. Świat zapełnia się analogiami, łańcuchem podobieństw i znaczeń, które uniemożliwiają wykonanie najprostszej czynności bez rozpraszania uwagi. Chęć zajęcia miejsca za biurkiem wywołuje kaskadę skojarzeń i zmusza do serii na wpół bezwiednych rytuałów. Jonathan patrzy osłupiały, jak profesor, mamrocząc coś pod nosem, wprawia w ruch stary drewniany globus w kącie gabinetu. Ściąga z półki oprawione roczniki „Puncha”, czyta na głos trzy polityczne dowcipy, rozgarnia płonące drwa w kominku, podejmuje zawstydzająco nieudaną próbę dotknięcia palców u nóg, zakręca globusem przeciwnie do ruchu wskazówek zegara i pospiesznie, jakby w poczuciu winy, opada na krzesło. Po paru minutach ustawiania przedmiotów na biurku w rzędy i odkładania ich na poprzednie miejsce, podnosi wzrok i przyciska palce do skroni.

– Co to ja chciałem powiedzieć?

– Nie wiem, panie profesorze. Profesor Chapel marszczy brwi.

– Masz rozpięty rozporek. Jonathan pąsowieje i zapina, co trzeba. Mars na czole profesora jeszcze się pogłębia.

– Myślałem o czymś, Bridgeman. Uważam cię za wyjątkowo inteligentnego i pojętnego młodzieńca.

– Dziękuję panu.

– Jesteś nam bliski. Nie tylko mnie, ale i mojej córce.

Serce Jonathana zaczyna walić jak oszalałe. Czyżby chodziło o jego zamiary wobec Star?

– Czuję, że rozumiesz sens mojej pracy i że byłbyś doskonałym…

– Tak, panie profesorze?

– …towarzyszem w długiej podróży. Bridgeman, nadszedł czas kolejnego wyjazdu do krainy Fotse. Mam zamiar wyjechać latem, po zakończeniu semestru. To będzie długa wyprawa, ponad pół roku. Chciałbym, żebyś był moim asystentem.

– Pańskim asystentem?

– Zgadza się. To jest, jeśli Astarte mi cię użyczy.

Profesor wybucha śmiechem. Jonathan mu wtóruje, pokrywając nagły przypływ lęku. Kraina Fotse? Przypominają mu się mężczyźni o zaczerwienionych oczach, przycupnięci przed chatą na Wystawie Imperium. Nagle gabinet wydaje mu się wilgotny i chłodny.

– I co ty na to, mój chłopcze?

Co on na to? Nic mu nie przychodzi do głowy.

– Dziękuję, panie profesorze.

– W takim razie jesteśmy umówieni. Wracaj do tego, co wam przerwałem. Na pewno nie zamierzaliście pływać łódką, prawda? Nie teraz. Jest środek nocy.

Jonathan wychodzi z gabinetu w stanie kompletnego oszołomienia. Kraina Fotse? Tak jakby ziemia przechylała się na boki, by strącić go w miejsce, do którego (czuje to wyraźnie) nie może jechać. Rozgląda się za Star. Chce jej powiedzieć, co się stało. Ale Star już śpi. Przez ponad godzinę Jonathan siedzi samotnie w hangarze, wsłuchany w plusk rzeki ginącej w czerni nocy.


W ostatnim dniu roku siedzą oboje na ławce w ogrodzie Barabbas College. Warden zaprosił ich na przyjęcie. Kwartet smyczkowy gra Haydna. Jonathan się uśmiecha. Star macha nogą. Precyzja muzyki trafia do nich obojga. Wkoło goście z kieliszkami szampana w rękach toczą optymistyczne rozmowy. Profesor jest gdzieś w środku, w bezpośredniej bliskości bufetu. Wszyscy z niecierpliwością czekają, aż wybije północ, kiedy to słudzy odpalą pierwsze fajerwerki i zacznie się pokaz sztucznych ogni. Od tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego dzieli ich niespełna minuta.

– Och, Star – mówi Jonathan.

– Och, Johnny – mówi Star.

– Jestem taki szczęśliwy.

– Naprawdę?

– Czemu pytasz? Ty nie jesteś?

– Oczywiście, że jestem. Słuchaj. Zbliża się.

Ludzie zaczynają odliczać: „Trzydzieści… dwadzieścia…”. Wrzawa rośnie, gdy goście wysypują się z budynku. Szef służby przyklęka niezgrabnie na jedno kolano i osłania dłonią zapałkę. Po chóralnym: „Zero!” odpala. Rakieta strzela w górę i eksploduje białą kaskadą ognia nad kaplicą. Słychać wiwaty i brawa. Jonathan bierze Star w ramiona. Wokół nich goście poklepują się po plecach i wymieniają energiczne uściski dłoni. Star nigdy nie była równie piękna.

– Kocham cię – mówi Jonathan i całuje ją. – Kochanie, to cudownie – mruczy Star.

– Tak? Naprawdę tak myślisz?

– Oczywiście, Johnny. Myślę, że to absolutnie cudowne.

– Więc zgadzasz się?

– Na co?

– Ale idiota ze mnie. Wszystko mi się poplątało. Wyjść za mnie. Wyjdziesz za mnie?

– Och, Johnny, najdroższy.

– Więc wyjdziesz za mnie?

Star patrzy na fajerwerki, które wzlatują w niebo, patriotycznie rozpryskując się na czerwone, białe i niebieskie rozety.

– To chwila bliska doskonałości, nie sądzisz? My w ogrodzie, fajerwerki, przyjęcie i wszystko wokoło.

– Powiedz tak, Star. Po prostu powiedz tak.

– Cóż, Johnny… Chodzi o to, że znowu wyjeżdżam.

Jonathan jest zdruzgotany.

– Wyjeżdżasz?

– Nie patrz tak na mnie. Wracam do Paryża. Jest tam pewna wspaniała Amerykanka, pani Amelia DeForrest z Chicago. Zakładamy wspólny interes. Ona ma mnóstwo pieniędzy i bardzo chwali moje projekty. Powiedziałam, że pozwolę jej zająć się tkaninami, reszta będzie należała do mnie.

– Interes?

– Tak, zgadza się. Interes. Naprawdę, Johnny chciałabym, żebyś nie mówił tego takim tonem, jakby chodziło o coś nieprzyzwoitego. Mnóstwo dziewcząt się tym zajmuje.

– Wybacz. Kiedy… Kiedy jedziesz?

– Niedługo. Za miesiąc, może za dwa. Ty i tata możecie odwiedzić mnie w drodze do Fotse.

– Jak możesz… Po tym wszystkim… Myślałem… Mówiłaś, że…

– Jakiś ty słodki. Taki nadąsany i zawiedziony. To, że będę w Paryżu, wcale nie oznacza, że o tobie zapomnę. Przecież jesteś taki śliczny. I taki grzeczny.

– Ale ja chcę być z tobą.

– Możesz być ze mną po powrocie z Afryki. Kiedy skończysz pomagać tacie, powinieneś przyjechać do Paryża. I zostać. Tam jest o wiele lepiej niż w Londynie. Ludzie mają wyśmienity gust. No i te cudowne nocne kluby… Nie musisz kłaść się spać, jeśli nie masz ochoty.

– Zastanowisz się nad tym, co ci powiedziałem?

– Jasne, Johnny. Jestem wzruszona. A teraz musimy poszukać taty. Rano Jonathanowi pęka głowa, a wspomnienia z przyjęcia są tak niewyraźne, że nie pamięta, czy powinien się cieszyć, czy smucić. Powiedziała, że go kocha, czyż nie? Tak czy siak, są po słowie. On i Astarte Chapel są praktycznie zaręczeni. To chyba tajemnica. W takich sprawach dyskrecja jest tradycją. Ale to wcale nie znaczy, że nie może podzielić się tą informacją z przyjacielem. Kilka dni po Nowym Roku Jonathan je lunch z Levine’em.

Na początku nowego semestru cały uniwersytet już wie: Bridgeman jest zaręczony z panną Chapel. To nie wszystko. Będzie asystentem jej sławnego ojca na następnej wyprawie. Zwykły student! Trudno powiedzieć, co budzi większą zazdrość wśród koterii młodych naukowców z otoczenia profesora: praca czy dziewczyna. W bibliotece słyszy się kąśliwe uwagi. Ludzie, których Jonathan uważał za swoich przyjaciół, traktują go jak powietrze. „To cena sukcesu, stary – twierdzi Levine. – Nie możesz oczekiwać, że innych uszczęśliwi coś takiego”. Mówi tonem człowieka doświadczonego. Jego sztuka będzie wystawiona w Londynie. Uniwersyteckie sfery teatralne jawnie okazują piekącą zazdrość.

Kiedy czasopismo studenckie drukuje karykaturę Jonathana w wielkim kotle, otoczonego zgrają szczerzących zęby kanibali, jego obawy znikają. Jest sławny. „Elegancik” Bridgeman Afrykański. Kochanek i odkrywca. Wycina rysunek i posyła Star, która odpisuje, że narysowali mu za duży nos. Nadchodzi dzień, w którym Jonathan odprowadza ją na dworzec Waterloo. Całują się cnotliwie. Jonathan obiecuje, że zobaczą się w czerwcu, kiedy z jej ojcem będą przejeżdżać przez Paryż w drodze na statek płynący z Marsylii. Smagany wiatrem, ale dumny, stoi na peronie jeszcze długo po odjeździe pociągu. Inni ludzie musieli zauważyć, że miota nim wielka namiętność, że jest bohaterem gorącego romansu. Ku jego rozczarowaniu, pasażerowie szukający swoich wagonów okazują całkowitą nieczułość wobec jego przeżyć.

Po wyjeździe Star trzeba zabrać się do pracy. Przygotowania do końcowych egzaminów walczą o pierwszeństwo z nauką hausa, języka Fotse. Jonathan uczy się podstawowych, użytecznych zwrotów („Gdzie jest konsulat?”, „Chciałbym na obiad jagnięcinę”) i spędza kilka wieczorów nad jedynym znanym słownikiem języka Fotse (własnością profesora Chapela), skompilowanym przez ojca Antoine’a Bertranda, dziewiętnastowiecznego francuskiego jezuitę, ściętego później przez jednego z miejscowych emirów. Wygląd manuskryptu każe przypuszczać, że już w trakcie pisania Bertrand obawiał się o swoje

bezpieczeństwo. Charakter pisma jest trudny do odczytania, a dobór przykładów tak cudaczny, że dla potrzeb nauki języka tekst wydaje się całkiem bezużyteczny. Zdania obracają się głównie wokół szans i możliwości, jedna strona dotyczy czarnej magii: „Opanował mnie zły duch / dobry duch/ duch nienarodzonego cielęcia / gza / akacji…”. Jest coś deprymującego w krainie, w której człowiek może zostać opanowany przez ducha jakiegoś krzewu. Jonathan przepisuje te wyrażenia do notesu, takiego samego, jakiego kiedyś używał do zapisywania obserwacji na temat istoty angielskości.

On i profesor Chapel nie będą jedynymi członkami ekspedycji. Pewnego wieczoru zostaje zaproszony przez nowych kolegów: doktora Morgana i doktora Gittensa na obiad przy stole dla wykładowców w Jesus College. Jego krótka studencka toga marnie prezentuje się na tle obfitych fałd szat starszych uczonych, którzy chylą głowy w trakcie dziękczynnej modlitwy. Siedząc między dwoma młodymi wykładowcami, Jonathan jest spięty. Patrzy na długie stoły refektarza i czuje na sobie spojrzenia studentów, którzy szepczą między sobą i pokazują go jeden drugiemu.

Morgan jest uprzejmy i przystępny. Rosły Walijczyk o zapadłych policzkach bardziej przypomina farmera niż naukowca, l nic dziwnego. Specjalizuje się w rolnictwie. Nalewa Jonathanowi szklaneczkę bordo i chwali urodę krów odmiany Herefordshire, wśród których upłynęło mu dzieciństwo: ich odporność, łagodne białe mordy, cudowną właściwość zamieniania zielonej trawy w chude czerwone mięso. To jego pierwsza podróż do Afryki, gdzie ma nadzieję z bliska przyjrzeć się bydłu krótkorogiemu i rolnictwu ludu Fotse. Gittens też będzie pierwszy raz w Afryce. Nie jest tak miłym towarzyszem jak Morgan. Specjalista w dziedzinie obrzędów inicjacyjnych, nieprzychylnie odnosi się do udziału Bridgemana w wyprawie. „Ile masz lat? – pyta. – Co opublikowałeś?”. Kiedy Jonathan odpowiada, że nic, Gittens prycha pogardliwie. „Pozwolisz, że spytam – mówi zgryźliwie – co właściwie będziesz robił w krainie Fotse?”. Jonathan nie ma gotowej odpowiedzi.

Tymczasem profesor Chapel ma jasną wizję roli swojego asystenta. Ekspedycje pełnią ważną funkcję. Są pretekstem do ucieczki z Oksfordu. Ale ich przygotowywanie jest męczące, dlatego powinno być komuś zlecone. Jonathan ma zorganizować podróż, sprzęt i zapasy. Profesor wysyła go do Walters amp; Co. przy Turl, by zamówił lampy sztormowe, namioty, wiklinowe kosze oraz przenośne umywalki. Jonathan kupuje łóżka polowe z zielonego brezentu, cynowe miednice, siekierki i składane stołki, mydło do prania, komplety sztućców, noże w pochwie i wyposażenie kuchni, które zajmuje cztery stalowe skrzynie. Do tego dochodzi jeszcze namiot kuchenny i wodoszczelna apteczka, pełna małych buteleczek z miksturami mającymi leczyć skutki niestrawności. Dla siebie Jonathan kupuje koszule khaki, krótkie spodnie i sztylpy, parę wysokich butów, dwa komplety bielizny z cieniutkiej wełny, korkowy hełm do noszenia w obozie i kapelusz z szerokim rondem na polowania. Na ladzie rośnie stos sprawunków. Sprzedawca wysyła swoich pomocników po następne arkusze papieru pakowego. Sugeruje Jonathanowi, że powinien zadbać o własne zdrowie. Za jego namową Jonathan dokupuje flanelowy pas przeciw cholerze, chroniący brzuch przed nadmierną wilgocią, i ochraniacz na grzbiet, zapobiegający szkodliwemu działaniu promieni słonecznych. Apteczka zostaje uzupełniona bandażami i termometrem. Na koniec Jonathan wybiera ciemne okulary w metalowej oprawce. Zakłada je i patrzy na swoje odbicie w lustrze. Wygląda groźnie i tajemniczo. Jak mucha.

Dzień przed egzaminem końcowym jedzie do Londynu, gdzie kupuje sportowe strzelby i amunicję. Patrząc, jak sprzedawca odlicza naboje na ladzie z drzewa tekowego, po raz pierwszy uświadamia sobie, co robi. Wszystko, czego chciał, to komfortowe życie w Anglii, życie przedstawione na kartkach pocztowych przypiętych nad umywalką w Bombaju. Teraz to porzuca. W imię czego? Powtarza sobie znowu – dla Astarte Chapel. Po omówieniu sprawy dostarczenia broni jedzie taksówką na Regent Street i kupuje pierścionek zaręczynowy. Skoro wyjeżdża do Afryki, będzie miał przynajmniej powód, żeby wrócić.

Egzaminy mijają nie wiedzieć jak. Jonathan nie potrafi skupić się na rekonkwiście czy splądrowaniu Rzymu. Za parę dni zobaczy Star! Gryzmoli odpowiedzi na kartkach, nie przejmując się zbytnio treścią ani tym, czy daty odpowiadają opisywanym wydarzeniom, czy też wymyślił je, pochłonięty studiowaniem cen biletów i rozkładu rejsów. Czasem zupełnie odpływa myślami. Wysokie sufity sal egzaminacyjnych przenoszą go daleko stąd, wyobraźnia podsuwa obrazy, o których sądził, że zniknęły na zawsze: mroczne pałacowe korytarze, zapach dżinu i soku z limonki. Oksford wydaje się tymczasowy i bardzo kruchy. Po ostatnim egzaminie porywa go tłum studentów obrzucających się mąką i popijających szampana wprost z butelki. Z uniwersytecką czapką w ręce Jonathan biegnie brukowanymi ulicami. Mijane budynki wydają mu się równie nierzeczywiste, co teatralne dekoracje.


٭

Pociąg sunie przez hrabstwo Kent, zielone i radosne jak hymn. Profesor siedzi z gazetą złożoną na kolanach i uśmiecha się szeroko jak uczniak.

– Jedziemy, co, Bridgeman? Nareszcie jedziemy!

Między Waterloo i Dover to jedyne słowa, które powtarza w regularnych odstępach czasu. „Jedziemy, Bridgeman. Jedziemy”. Za każdym razem zaciera wtedy ręce. Wreszcie Jonathan czuje, że powinien coś powiedzieć.

– Widać, że jest pan bardzo zadowolony z wyjazdu, panie profesorze.

Chapel posyła mu zgorszone spojrzenie.

– Zadowolony? – powtarza takim tonem, jakby było w tym coś zdrożnego.

W Dover czekają na nich Gittens i Morgan. Przez kilka godzin cała czwórka nadzoruje pakowanie bagaży ekspedycji do wielkich klatek. Morgan zaofiarował się, że odeskortuje ładunek do Marsylii, ale Gittens jedzie z nimi do Paryża, co skutecznie psuje Jonathanowi humor. Kiedy biega po składzie celnym ze spisem ładunków i konosamentem, Gittens śledzi każdy jego ruch z protekcjonalnym uśmieszkiem w kąciku ust. Na promie rozmawia tylko z profesorem Chapelem i rozmyślnie obcina Jonathana za każdym razem, gdy ten chce do nich dołączyć. Zanim dopływają do Calais, wyraźnie daje do zrozumienia, że uważa go za gorszego od siebie, bardziej za ordynansa profesora niż akademickiego kolegę.

W porcie znudzeni francuscy urzędnicy ledwo rzucają okiem na dokumenty. Przez wysoką halę odpraw kierują ich w stronę dworca, skąd odjeżdża ekspres do Paryża. Odnajdują wagon przesłonięty kłębami pary. Ledwo zajmują miejsca w przedziale, gdy rozlega się przeciągły gwizd. Wraca rytm przerwany na jakiś czas przez prom. Za oknami migają kobierce rozległych pól. Gittens rozprawia o architekturze Notre Damę, potem rzuca nazwisko antykwariusza sprzedającego książki przy rue Saint-Jacques. Najwyraźniej chce się pochwalić znajomością Paryża, miasta, w którym był „wiele, wiele razy”. Profesor Chapel słucha z zainteresowaniem. Zirytowany Jonathan idzie do wagonu restauracyjnego.

Zjawia się kelner, by przyjąć zamówienie. Gdy tylko Jonathan otwiera usta, gładko przechodzi na angielski. Whisky z wodą sodową podaje mu niemal natychmiast. Jest w jego twarzy coś niepokojącego. Jonathan potrząsa kostkami lodu w szklaneczce i słucha cichego gwaru rozmów. Za oknem przesuwają się pola. Jonathan sączy whisky. Pasażerowie rozmawiają. Od czasu do czasu Jonathan rzuca okiem na kelnera, w którego zachowaniu nie ma niczego dziwnego. A jednak Jonathan czuje się coraz bardziej nieswojo. Być może nie ma to nic wspólnego z kelnerem. Być może chodzi o coś więcej. Może to melodia francuskiej mowy, może nieznana francuska czcionka na karcie dań, wspartej o podstawkę na stole. Gdy dojeżdżają do Paryża, mijając na przedmieściach domy o szarych dachach, niepokój Jonathana przeradza się w paranoiczny strach.

Star nie witała ich na Gare du Nord. Dla Jonathana to nawet lepiej. Pochłonięty zmaganiami z atakiem paniki („wdech, wydech, wdech, wydech…”), nie poradziłby sobie z przywitaniem kobiety, którą chce poślubić. Biorą taksówkę na rue du Faubourg Saint-Honore i meldują się w hotelu Bristol. Mimo wysokich cen profesor zawsze się tu zatrzymuje. W recepcji czeka na nich wiadomość od Star. Będzie jutro na śniadaniu. Gdy Gittens i profesor podziwiają gobeliny w holu, Jonathan oświadcza, że źle się czuje i zje u siebie. Po dotarciu do pokoju zamyka drzwi na klucz i pada na łóżko.

Chce spać. Ale sen nie przychodzi. W pokoju panuje zaduch. Okazałe meble i bogato zdobione ściany działają przygnębiająco. Jonathan ochlapuje twarz w umywalce i otwiera okna, wpuszczając do środka odgłosy ulicy.

Pukanie do drzwi. Wchodzą dwaj kelnerzy. Nakrywają stół białym wykrochmalonym obrusem i podają późny obiad. Po ich wyjściu Jonathan zabiera się do zupy cebulowej i kawałka ryby w nieznanym tłustym sosie. Jedzenie jest dobre, ale jego doskonały smak wydaje się częścią problemu. Zdesperowany Jonathan wkłada marynarkę i wychodzi na zalaną światłem ulicę. Wokół żywego ducha. Tylko nieprzerwany strumień czarnych aut. W Haussmannowskich fasadach gmachów ministerstw i firm gdzieniegdzie widać oświetlone okna pracujących do późna urzędników, ale nawet ten milczący przejaw życia wydaje się bardzo odległy. Samochody i budynki są niczym pancerze czy tarcze separujące go od ludzkiego ciepła. Jonathan machinalnie idzie przed siebie wśród bezosobowych przestrzeni. Po drodze spotyka tylko dwóch żandarmów, którzy przyglądają mu się tak uważnie, że pod wpływem ich wzroku zawraca do hotelu.

Kiedy nazajutrz rano schodzi do restauracji, Star już tam siedzi. Jonathan spędził tyle czasu na myśleniu o niej, że jej obecność jest dla niego wstrząsem. Jest tak realistyczna, tak intensywnie cielesna, jak widok człowieka po amputacji lub kogoś bardzo sławnego. Obok niej siedzi ojciec pochłonięty lekturą porannej prasy. Star nadstawia policzek do pocałowania. Sprawdzają się przewidywania Jonathana. Stała się doskonałą paryżanką. Trzyma w dłoni maleńką filiżankę z kawą, pali jasnozielonego papierosa w długiej cygarniczce. Rozmowa się nie Idei. Definitywnie kończy ją pojawienie się Gittensa, który przysuwa krzesło z drugiej strony Star i momentalnie wdaje się z nią w pogawędkę. „Cudowny ranek. Masz szczęście, że tu mieszkasz”. Zaraz potem nachyla się ku niej i mówi poufałym tonem, że od czasu, gdy widział ją po raz ostatni, „wyrosła na zachwycającą młodą kobietę”.

– A kiedy to było? – pyta Jonathan przez zaciśnięte zęby. Gittens przybiera wesołkowaty ton lekkoducha.

– Dość dawno. Przynajmniej parę lat temu.

Profesor przytacza jakąś informację z „Le Monde”, co zmusza Gittensa do poświęcenia mu nieco uwagi. Ciągle jednak bombarduje Star uśmieszkami. Właściwie czemu nie mieliby spędzić dzisiejszego dnia na zwiedzaniu? Mogliby pochodzić po muzeach. „Świetna myśl” – mówi profesor.

I tak zaczyna się ranek poświęcony objaśnieniom. Gittens sprawia wrażenie, że przygotowywał się na to cale życie, że celem jego pojawienia się na ziemi było oprowadzenie towarzystwa po frapujących zakątkach Luwru. Idzie od wystawy do wystawy i deklamuje fragmenty bedekera z oczyma wyrażającymi zachwyt dla wspaniałości zachodniej cywilizacji. Informacje ubarwia osobistymi dygresjami, a wszystko po to, by dowieść, że jest nie tylko uczonym, ale i wrażliwą duszą, człowiekiem, który w innych okolicznościach równie dobrze mógłby zostać artystą. Renesansowa Madonna „promieniuje nadziemskim pięknem”. Wyobrażenie Męki Pańskiej „pozwala nawiązać kontakt z wyższym poziomem jaźni”.

Te erudycyjne popisy są oczywiście skierowane do Star. Ta wygląda, jakby wysiłki Gittensa bardzo jej schlebiały. Jonathan cierpi. Gdy mijają galerię za galerią, powraca wczorajsza panika. Jonathan wlecze się za Star i Gittensem, czując, że obrazy napierają na niego, a razem z nimi niekończąca się parada królów i bohaterów, upozowanych na ludzi świadomych własnej wielkości. Jonathan zaczyna rozumieć, skąd ta udręka od chwili postawienia stopy na francuskiej ziemi. Jest tu obcy. Nawet jako Bridgeman jest obcy. A dalej jest inny kraj i inna stolica z galerią, bibliotekami i alejami, przy których stoją domy o wysokich pokojach. Ta myśl powoduje zamęt w głowie, budzi przerażenie.

Sprawy przybierają zły obrót. Profesor porzuca ich dla eksponatów z Egiptu. Gittens bierze Star za łokieć i prowadzi ku wizerunkom nagości. Wygląda na to, że wszystko mu jedno, czyja to nagość, byle była. Umieszcza Star przed różnymi obrazami Wenus, dziewcząt z haremu, nimf spływających z niebios niczym deszcz kwiatów. Na dłużej zatrzymuje się przed wyjątkowo błahym obrazem Fragonarda, na którym grupka nagich dziewcząt o obfitych kształtach zażywa kąpieli w rzece. Wszystkie mają złociste włosy i różową skórę.

Zwróciwszy uwagę na ich „czarujące pozy” i „porażającą doskonałość techniki autora”, Gittens nachyla się do ucha Star i mówi coś półgłosem o wyuzdanej zmysłowości sztuki. Jonathan, który potrzebuje pretekstu, by wkroczyć do akcji, decyduje, że nadszedł odpowiedni moment.

– Słuchaj, Gittens, wystarczy tego dobrego.

– O co ci chodzi? – pyta Gittens.

– Chodzi o to, że dżentelmen się tak nie zachowuje.

– Och, Johnny – wtrąca Star – nie bądź taki angielski. Angielski? Angielski? Jonathan musi usiąść. Kręci mu się w głowie, sala wiruje coraz prędzej i prędzej, a on wraz z nią…

Kiedy otwiera oczy, w polu jego widzenia jest parę głów. Star, Gittens, strażnik w mundurze, jakiś mężczyzna o czarnych gładkich włosach i nabłyszczanych wąsach. Jonathan leży na zimnej marmurowej posadzce. Ktoś poluzował mu kołnierzyk. Star mówi coś szybko po francusku do kogoś niewidocznego dla Jonathana. Gittens patrzy na niego ze szczerą troską na twarzy.

– Już dobrze, stary? Straciłeś przytomność.


٭

Jonathan siedzi wsparty o wezgłowie łóżka obłożone poduszkami. Tak, czuje się już o wiele lepiej. Dziękuje. Lepsze samopoczucie zawdzięcza głównie Star, która przyszła go odwiedzić. Wyciągnięta w ciężkim, pozłacanym fotelu, pali papierosa i wypuszcza dym przez otwarte okno. Jonathanowi przywraca siły nie tyle jej obecność (choć bardzo miła sercu), ile sposób, w jaki Star mówi o Gittensie.

– Boże, Johnny, co to za nudziarz! Nawija i nawija jak belferka! Nic dziwnego, że zemdlałeś. Kusiło mnie, żeby zrobić to samo. A jaki jest przekonany o swoim znawstwie. A te jego muśnięcia i gorące oddechy na mojej szyi… Quelle hoireur!

– Przez moment myślałem, że…

– Jak mogłeś! On nie jest w moim typie! No widzisz! Uśmiechasz się. Nie jesteś aż taki chory. Prawdę powiedziawszy, wyglądasz już całkiem dobrze.

– Już mi lepiej. Nie wiem, co się stało.

– To przez tę podróż. Tak przypuszczam. Ja też nie znoszę podróży. Całe towarzystwo z Montparnasse nie znosi podróży. I z Saint-Germain. Chociaż jeśli jesteś Cole Porterem, Agą Khanem czy kimś takim, pewnie zawsze latasz samolotem. Powiedziałam tacie i doktorkowi Gittensowi, że ten wieczór jest tylko nasz. Twój i mój. Gittens był wstrząśnięty. Tłumaczył, że nie miał pojęcia, że jesteśmy przyjaciółmi; że gdyby wiedział… i takie tam. Wierzę mu. Paryż tak działa na wielu ludzi, którzy nie są do niego przyzwyczajeni. Nadmiernie pobudza.

Star zostawia Jonathana, żeby się ubrał. Gdy wiąże krawat, Gittens wsuwa głowę przez drzwi i pyta o samopoczucie. Trwa krótka wymiana zdań. Pod koniec rozmowy Jonathan jest przekonany, że zupełnie źle go ocenił. W gruncie rzeczy bardzo przyzwoity z niego człowiek. Pogwizdując, czyści szczotką marynarkę i ostrożnie wkłada pierścionek zaręczynowy do wewnętrznej kieszeni. Małe kwadratowe pudełeczko wyraźnie odznacza się na piersi, więc przekłada je do lewej kieszeni. Teraz doskonale. Jonathan jest pokrzepiony na duchu, spokojny i gotów na wszystko.

Star czeka w holu, ubrana w popielatą suknię wieczorową z lśniącej tkaniny. Na rękach pobrzękują bransoletki Fotse. Włosy okalają jej twarz z precyzją widywaną na ilustracjach do reklam. Kiedy mówi: „Dziś, drogi Johnny, ty i ja będziemy się świetnie bawić”, brzmi to jak gwarancja udzielana przez producenta. Taksówka wiezie ich w stronę Montmartre’u wzdłuż zatłoczonych kawiarenek na chodnikach. Paryż nagle się zaludnił. Na ulicach roi się od sprzedawców papierosów, mężczyzn na rowerach, elegantek z małymi pieskami na rękach, ludzi wszelkiego autoramentu spieszących dokądś, wylewających się z bogato dekorowanych stacji metra niczym nowo zbawione chrześcijańskie dusze. To miasto wydaje się zupełnie inne od sieci pustych ulic, którymi wędrował wczoraj wieczorem. Jest ludne, tętni życiem.

Star każe kierowcy zatrzymać się na rogu. Prowadzi Jonathana w boczną ulicę ku drzwiom obwieszonym latarniami z czerwonego papieru. Odchylają przesłonę z koralików i wchodzą do mrocznej, niskiej sali. Za kontuarem mężczyźni z warkoczykami siekają warzywa, wrzucają do rondli i od czasu do czasu mieszają. Wokół pełno pary. Rojno jak w ulu. W mroku widać stoliki ustawione ciasno jeden przy drugim. To pierwsza chińska restauracja, do jakiej Jonathan zawitał, i ani trochę mu się nie podoba.

– Naprawdę będziemy tu jeść? – pyta. To nie jest wymarzone miejsce na romantyczną kolację.

– Oczywiście. Smażone mięso z ryżem i cebulką. Czy to nie cudowne?

Jonathan nie jest tego pewien. Niewielka salka jest zatłoczona i zadymiona. W porównaniu z resztą gości on i Star są przesadnie wystrojeni. Kelner podaje im duże niebiesko-białe półmiski z potrawą, którą trudno włożyć do ust bez oblania się sosem. Zasuszony Chińczyk przy sąsiednim stoliku puszcza do Jonathana oko i unosi w górę kciuki. Star jest w swoim żywiole. Je z łokciami na blacie, rzucając Jonathanowi szerokie uśmiechy między jednym kęsem a drugim. Jonathan uśmiecha się do niej i raz po raz dotyka pudełeczka z pierścionkiem w kieszeni. Może teraz? Nie. Lepiej zaczekać na stosowniejszy moment.

– A teraz – anonsuje Star, gdy przez zasłonę z koralików wychodzą na ulicę – czas na prawdziwą zabawę.

Łapią taksówkę i jadą w stronę rue Pigalle, gdzie zaczyna się strefa niskich, sypiących się budynków. Wygląda na to, że prawie w każdym mieści się bar albo kabaret. W powietrzu unosi się zapach benzyny. Ulicą płynie żądny wrażeń tłum. Pijani wytaczają się z lokali na chodniki, krzykliwie ubrane prostytutki stoją zbite w gromadki. W autach siedzą napuszeni alfonsi w smokingach, z papierosem w zębach. Całe miejsce pulsuje życiem i światłem. Nieświadomie Jonathan powraca do młodszej wersji samego siebie. Poprawiając krawat, usiłuje odnaleźć w tej krzątaninie jakiś ład. Wśród białych twarzy trafiają się ciemne: zawodzący latynoscy grajkowie, pary dobrze ubranych Murzynów zachowują się tak, jakby chodnik należał tylko do nich. Jonathana przechodzi dreszcz. Usiłuje strząsnąć z siebie stare wspomnienia. Wzniósł się już ponad tamto. Pierścionek w kieszeni przypieczętuje ten fakt. Dlaczego Star przywiozła go między tych ludzi? Czarni mężczyźni z laseczkami i w jedwabnych koszulach to zły omen.

Taksówka zatrzymuje się naprzeciw małego baru Le Grand Duć. Nad wejściem lśni trójkątny znak z czerwonym napisem BRICKTOP!

– Jestem dumna z tego odkrycia – mówi Star. – Mało kto zna to miejsce. A Brick jest cudowna.

Odźwierny w uniformie wita ich, gdy wchodzą do środka. Lokal jest niewielki. Na sali stoi zaledwie tuzin, może trochę więcej stolików. Bar jest pod jedną ze ścian. Na środku śpiewa rudowłosa kobieta. Akompaniują jej dwaj mężczyźni, jeden na fortepianie, drugi na bębnach. Większość stolików jest zajęta, ale kelner prowadzi ich do wolnego stolika w kącie. Jonathan rozgląda się niepewnie. Wszyscy w Le Grand Duć – piosenkarka, muzycy, personel i goście – są czarni.

– Hm, Star – szepcze zdesperowany – to lokal dla Murzynów.

– Tak, kochanie. Chłopcy z Oksfordu są tacy spostrzegawczy. Halo, Brick! Brick, moja droga!

Star macha do pieśniarki, która posyła jej całusa.

– Co my tu właściwie robimy?

– Świętujemy, Johnny. Nie patrz tak na mnie.

Zamawiają szampana. Jonathan walczy z narastającą falą złego nastroju. Jakby na złość piosenkarka intonuje smutną pieśń:

Czemu ludzie wierzą w znaki? Czemu ludzie wierzą w znaki? Pohukiwanie sowy zwiastuje czyjąś śmierć…

Kobieta ma amerykański akcent. Wokół nich rozwlekły amerykański angielski miesza się z francuskim. Jonathan zastanawia się, skąd wzięli się ci ludzie, skąd jest wyniosły dyrektor czy młody pomocnik kelnera, którego głowa raz po raz pojawia się w drzwiach kuchni, Jonathan czuje się zagrożony, osaczony. Tak jakby Afryka już sięgała po niego, zanim na dobre zadomowił się w Europie.

Sen o mętnej wodzie to kłopoty u drzwi Sen o mętnej wodzie to kłopoty u drzwi Twój mężczyzna odejdzie i nigdy nie wróci…

Kobieta przy sąsiednim stoliku gwiżdże na znak aprobaty. Rzuca spojrzenie na Star i mówi coś do swojej przyjaciółki, która wybucha śmiechem. Jonathan piorunuje je wzrokiem, lecz Star • zahipnotyzowana muzyką – zdaje się niczego nie zauważać.

– Nie czujesz ukłucia w sercu? To takie smutne. Od razu wiadomo, ile wycierpieli.

– Kto?

– Murzyni, głuptasie. Nie to, co ty czy ja. Najgorsze, co nam się przytrafiło, to nie zagrzana woda do porannej kąpieli.

Kiedy twój mężczyzna wraca do domu zły i mówi, że się starzejesz Kiedy twój mężczyzna wraca do domu zły i mówi, że się starzejesz To znak, że już kto inny robi dla niego rożki z dżemem…

Co powiedziała? Rożki z dżemem? Wracają wspomnienia z hangaru, jęki Star w ciemnościach. Od jak dawna tu przychodzi? Gdy Jonathan zmaga się z jakąś myślą, z nagłym podejrzeniem, do środka wchodzi grupka eleganckich białych. Bricktop jak na zawołanie zmienia ton na lżejszy, w ślad za nią pianista. Atmosfera staje się pogodniejsza, Jonathan obserwuje białe towarzystwo. Rej wodzi para: drobna blondynka i jej dużo starszy mąż, który tocząc promiennym wzrokiem dokoła, zdaje się mówić: „Patrzcie na moją żonę, jaka czarująca, jaka oryginalna…”. Najwyraźniej pokazują Le Grand Duć przyjaciołom. Bricktop staje przy ich stoliku i śpiewa specjalnie dla nich.

– Mają w sobie coś, prawda? Coś, co my utraciliśmy.

Wygląda na to, że Star ma wielką ochotę na rozmowę o Murzynach. Jonathan kurczowo ściska pudełeczko z pierścionkiem w kieszeni. Teraz albo nigdy.

– Star, kochanie. Chcę cię o coś spytać.

– Tak, Johnny?

– Chodzi o to, Star, że znamy się od dość dawna i wiesz, jak bardzo cię…

– Hej, skarbie! Miałem nosa, że znajdę tu swoją lubą!

W jednej chwili gibki jak kot mężczyzna sadowi się na krześle obok Star. Obejmuje ją ramieniem, przyciąga ku sobie i całuje w usta. Jonathanowi opada szczęka. On ją całuje. Ten mężczyzna. Całuje Star. I jest (nie, to niemożliwe; to się nie dzieje naprawdę) – czarny.

Czarny jak noc, jak smoła, węgiel, sadza, lukrecja i garnitury mistrzów ceremonii pogrzebowych. Czarny jak Biblia. Jego skóra lśni w blasku świec jak wypolerowane drewno. Z czarnymi rękami kontrastują różowe wnętrza dłoni. Grube usta przyciska do ust Star. Całuje ją, całuje Star. Całuje. Star. Czarny mężczyzna. Star.

– Star? – zaczyna Jonathan. Jego głos jest słaby i daleki.

– Sweets, co ty tu robisz? – głos Star rwie się z emocji. Jest wzburzona.

– Skarbie – mówi Sweets z wyrzutem – chciałem cię zobaczyć. A niby po co włóczyłbym się po tym wielkim mieście po zmroku?

Jonathana zaczyna boleć szczęka. Ciągle ma otwarte usta. Roześmiany Sweets odwraca się ku niemu i wyciąga czarno-różową dłoń. Tryska humorem, jest pewny siebie.

– Elvin T. Baker do usług, ale prawie wszyscy nazywają mnie Sweets. Jesteś przyjacielem mojej małej gwiazdeczki?

Jonathan siedzi znieruchomiały. Nie podaje mu ręki. Dobry nastrój Sweetsa gdzieś się ulatnia.

– Sweets, mówiłam ci, żebyś się nie pokazywał, kiedy mój ojciec jest w mieście.

– To twój ojciec? Trochę za młody, żeby być czyimś tatusiem.

– Nie wygłupiaj się. To Jonathan. Mój… Mój przyjaciel. – Star wygląda na upokorzoną.

– Star, co to za człowiek? – pyta Jonathan.

– O! – wtrąca Sweets podniesionym głosem. – Chcesz wiedzieć, kim jest ten człowiek? Jest jej facetem. Oto kim jest.

– Sweets! – Star prawie krzyczy. Wszystko odbywa się teraz w zwolnionym tempie. Jonathan zauważa szczegóły: zwężone oczy Sweetsa, diamentowe spinki przy mankietach, krój doskonale uszytego garnituru. I inne rzeczy: głowy zwracające się w ich stronę, by śledzić awanturę, rudowłosa piosenkarka dająca znak odźwiernemu.

– Johnny… – zaczyna Star. – Posłuchaj. Jonathan podnosi się z krzesła.

– Co ty wyprawiasz? Co robisz z tym… z tym…

– Szczeniaku, powiedz słowo na M, a już po tobie – cedzi przez zęby Sweets. – Nie jesteś na angielskiej herbatce.

– Sweets! – krzyczy Star. A potem: – Johnny!

Jonathan idzie do wyjścia. Star za nim.

– Johnny, zaczekaj!

Jonathan się odwraca.

– Chciałam ci powiedzieć, Johnny. Naprawdę chciałam. Nie wiedziałam, że tu przyjdzie.

– Co to znaczy „nie wiedziałaś”? On jest… On jest czarny, na Boga! Co cię z nim łączy? Nie możesz być… O Boże, jesteś. Od kiedy?

– Od jakiegoś czasu.

– Nie wierzę. Co by powiedział twój ojciec? Star wygląda na pewną swoich racji.

– Nie obchodzi mnie, co myśli mój ojciec, i szczerze mówiąc, jeśli dalej będziesz się tak zachowywać, twoje zdanie też przestanie mnie obchodzić. Och, Johnny. Lubię cię, wiesz, że cię lubię. Tyle że… Cóż, Sweets jest inny. Gra na fortepianie. Powinieneś posłuchać, jak gra. Jest cudowny. Taki inny. Egzotyczny. Silny. Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak on.

– Inny? Inny niż kto? Niż ja?

Star patrzy na niego z politowaniem.

– Tak, Johnny, niż ty. Daj spokój. Znam cię, Johnny. Czuję, że wszystko o tobie wiem. Gloucestershire, Chopham Hali, Oksford, bla bla bla. Jesteś słodki, ale dokładnie taki, jak wszyscy. Robisz to samo, co inni, i mówisz to samo, co inni. Wiem, że gdybym z tobą została, wzięlibyśmy ślub i mieszkalibyśmy na wsi, mielibyśmy konie i ogród różany i powoli byśmy marnieli, aż stalibyśmy się parą starych głupców w tweedach, którzy cuchną psią sierścią i uprzykrzają sobie życie.

– Ale Star, przecież jesteś Angielką. Myślałem, że właśnie tego chcesz.

– Kiedy to powiedziałam?

– Że jesteś Angielką? Po prostu jesteś, to wszystko.

– Nie, o życiu na wsi. Nigdy tego nie powiedziałam. Ja tego nie chcę. Ty tego chcesz. Jesteś najbardziej konwencjonalną osobą, jaką znam, Johnny. Myślę, że to w porządku, ale to nie dla mnie. Ty lubisz przestrzegać reguł, robić wszystko jak należy. Ja chcę się wyrwać z tego kręgu. To mnie przytłacza. Droga życiowa wyznaczona urodzeniem, trzymanie się jej od urodzenia przez małżeństwo po śmierć, jakby ktoś cię postawił na torach. Ja chcę pasji, pierwotnych emocji. Chcę mieć styczność ze źródłem wszystkiego. Nie rozumiesz? Sweets jest… Jonathan, on się wychował na ulicy. Zna życie. Kiedyś kogoś zastrzelił. A jego rodzina była bardzo, bardzo biedna. Murzynom takie rzeczy się przytrafiają. Dlatego Murzyni mają duszę.

– Ale ja też mam duszę – Jonathan zająkuje się z przejęcia.

– Niezupełnie, Johnny. My, Anglicy, mamy duszę, dlatego chodzimy w niedzielę do kościoła, ale brak nam ducha. Sweets mi to kiedyś wyjaśnił. Chodzi o muzykę, o cierpienie. I ma to coś wspólnego z jedzeniem, ale to trochę inna sprawa. Tak czy siak, ty tego nie masz, a Sweets ma.

– Jasne, że mam – rzuca Sweets. Podszedł do nich i teraz stoi obok Star, obejmując ramieniem jej nagie plecy. Jonathan patrzy na czarną skórę stykającą się z białą, jakby oczekiwał, że ten dotyk spali

Star na popiół.

Podchodzi jeszcze kierownik lokalu. Mierzy Jonathana krytycznym spojrzeniem.

– W porządku, Sweets?

– Pewnie, Gene. Wszystko okay.

– Dobrze. Kiedy załatwisz swoje… hm… osobiste sprawy, bądź tak dobry i siądź do fortepianu. Jackson musi gdzieś zadzwonić.

– Jasne, Gene. Jasne.

– Star… – Jonathan jest zrozpaczony. – Musisz mnie wysłuchać.

– Przenosi wzrok na Sweetsa. – Zostawisz nas na chwilę samych?

– Idź, Sweets – mówi Star. – Poradzę sobie.

– Okay, skarbie. – Sweets odchodzi wolno w stronę zespołu i zajmuje miejsce przy fortepianie.

– Star, a gdybym ci powiedział, że nie wiesz o mnie wszystkiego?

– Nie utrudniaj, Johnny.

– Star, posłuchaj. Gdybym ci powiedział, że nie jestem tym, za kogo mnie uważasz? Że ja też dorastałem na ulicy. Że też robiłem różne rzeczy.

– Ale to nie byłaby prawda. Wiem, że twoi rodzice mieszkali w koloniach. Wiem, że tam bywa trudno, ale to i tak się nie liczy.

– Nie o to mi chodzi. Nie nazywam się Jonathan Bridgeman. Nie jestem nawet… Star, kochałabyś mnie bardziej, gdybym był taki jak Sweets?

– Ale nie jesteś. Johnny, nie wiem, o czym mówisz.

– Gdybym nie był taki angielski. Taki biały.

– Ale jesteś, Johnny.

– Nie jestem, Star. Kocham cię. I chociaż nie jestem taki czarny jak on, jestem czarniejszy, niż ci się zdaje. Naprawdę. Mam ducha, Star. Mam.

– Nie masz. Robisz z siebie głupka. Twoje gierki niczego już nie zmienią. Przykro mi. Podjęłam decyzję. Nie chciałam cię zranić, ale stało się. Najlepiej będzie, jeśli sobie pójdziesz. Sweets jest porywczy.

– Star…

– Johnny, proszę… Idź już.

Star patrzy na niego błagalnie. Półprzytomny Jonathan odwraca się na pięcie i wychodzi na ulicę. W ślad za nim biegną wesołe dźwięki fortepianu.


Jeśli ułożyło się sobie życie jak drabinę (na czubku coś promiennego i białego, na samym dole lepka czerń), dochodzi do katastrofy, gdy ktoś tę drabinę kopnie. Jonathanowi zawalił się świat. Błąka się po Montmartrze, obojętny na krzyki i propozycje pod swoim adresem. Z trudem odróżnia chodnik od rynsztoka.

Tak się dzieje. Ta straszliwa nieokreśloność dopada człowieka, gdy narusza się granice. Pigment sączy się przez skórę niczym atrament przez bibułkę. Nie sposób wtedy stwierdzić, co ma wartość, a co nie.

„Jesteś najbardziej angielski ze wszystkich, których znam”. A to dobre. Jonathan wybucha niepohamowanym śmiechem. Śmieje się długo, aż zgięty wpół opiera ręce na kolanach i spazmatycznie łapie powietrze. Przechodnie szerokim łukiem omijają szaleńca zarykującego się ze śmiechu na ulicy.

Kiedy Jonathan podnosi wzrok, stoi przed nim olbrzym w astrachańskiej czapie. Od wywiniętych nosków wysokich czerwonych butów po kaftan z baraniej skóry na potężnych barach, jego postać robi piorunujące wrażenie.

– Kabaret, monsieur? – pyta. – Kabaret Russe?

Czemu nie. Jonathanowi i tak wszystko jedno. Może wejść do środka, usiąść przy stoliku naprzeciw trzeszczącej sceny obwieszonej długimi srebrnymi serpentynami zastępującymi kurtynę i patrzeć na taniec olbrzymów, patrzeć, jak przyklękają, a potem wyrzucają wysoko w powietrze stopy w czerwonych butach. Etnograficzna doskonałość. Kwintesencja kozaczyzny zredukowana do trzydziestosekundowego pokazu, formy łatwo przyswajalnej nawet dla najbardziej pijanego czy tępego turysty. Jedna wódka. Za chwilę druga. Kontury się zacierają. Co było nieruchome, zaczyna się poruszać. Co stałe, traci formę, konsystencję, daje początek nowym tworom… A co ze Star? Robił wszystko jak należy, uformował się doskonale. Stał się wzorcem idealnego mężczyzny dla niej. I po co? Żeby na końcu drogi natknąć się na Sweetsa, zobaczyć czarną rękę na jej ramieniu. Czy jest za późno na zmianę? Może powinien wrócić do poprzedniej inkarnacji? A może zostać przy obecnej? Czy czerń Sweetsa jest kolejną powłoką, którą mógłby przywdziać?

Tancerze kończą występ. Rozlegają się pierwsze takty walca. Vo-lez-vous danser, m’sieu? Przed Jonathanem stoi blado uśmiechnięta tleniona blondynka o wielkich, smutnych oczach, obrysowanych czarną kredką. Zapadnięte policzki każą przypuszczać, że dawno nie jadła do syta. Ma na imię Sonia. Jeśli Jonathan chce, może jej dać napiwek na koniec każdego numeru. Szurając nogami po parkiecie, trzymają się siebie kurczowo niczym para tonących. Sonia mówi o gwiazdach filmowych, o swojej rodzinie, która przed rewolucją była bardzo bogata. Biała Rosjanka. To ci dopiero! Biała Rosjanka! Rozumiesz? Oczywiście, że nie rozumiesz, co mnie tak bawi. Sonia zostawia Jonathana, który zrywając boki ze śmiechu, opiera się o filar dla utrzymania równowagi. Daje znak porządkowym, że nie jest groźny, że nie muszą interweniować. Za chwilę sam się uspokoi.

Jonathan wraca do stolika. Rzęsiste brawa towarzyszą pojawieniu się na scenie drobnego człowieczka o nieokreślonej powierzchowności. W białym krawacie i fraku nie wygląda ani na eleganta, ani na obszarpańca. To tylko kostium, ubranie robocze. Oświetlony reflektorem, który rzuca jasną, rozedrganą plamę na srebrne tło z serpentyn, staje wyprostowany jak struna i wygłasza napuszone wprowadzenie w języku, którego Jonathan nie rozumie (rosyjski?). Następuje chwila ciszy. Człowieczek odwraca się plecami do widzów, po czym gwałtownie okręca się na pięcie. Nad górną wargą ma doklejony wąsik. Przybierając pozę bardzo ważnej osobistości, może króla, może polityka, przemawia do zgromadzonych. Słychać śmiech. I głosy sprzeciwu. Człowieczek znów się odwraca i pokazuje twarz już bez wąsika. Piskliwym głosem wyrzuca z siebie parę słów, strojąc niemiłosierne miny.

Jonathan nie rozumie, o czym mowa, ale nie może oderwać oczu od człowieczka na scenie. Postacie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Jedna mówi barytonem. Druga ma na głowie małą czapkę i udaje zawadiakę. Każda z nich istnieje przez kilka chwil, przez minutę. Z pojawieniem się nowej znika poprzednia. Człowieczek stapia się z tymi postaciami tak doskonale, że jego indywidualność jest niedostrzegalna. Mimo wypitej wódki Jonathan czuje dojmujący chłód. Patrzy z przejęciem na kolejne wcielenia i modli się w duchu, żeby to nie była prawda, żeby się okazało, że coś przeoczył. Ale od tego nie da się uciec. Pomiędzy kolejnymi wcieleniami, w momencie, w którym jedna postać znika, ustępując miejsca drugiej, twarz imitatora jest martwa niczym pozbawiona wyrazu maska.