"Impresjonista" - читать интересную книгу автора (Kunzru Hari)CZEŚĆ VII. IMITATORLiniowiec dopływa do portu. Jego dziób wbija się czarnym klinem między budynki barwy gliny, przez co wydają się jeszcze bardziej niepozorne. Pośród szeregu blaszanych dachów jest obcym ciałem, mającym w sobie coś złowieszczego. Wraz z pojawieniem się statku kobiety ruszają na nabrzeże. Niektóre pchają ręczne wózki, inne niosą misy pełne bananów, orzeszków ziemnych i wędzonych ryb, zawiniętych w liście palmowe. Robotnicy portowi formują żywy łańcuch. Ogniwo po ogniwie worki i skrzynki wędrują do magazynów. Kobiety tymczasem rozkładają swoje ładunki na ziemi i kucają obok. Gdy biali ludzie wysiadają z szalupy, na nabrzeżu działa już regularny targ, do którego dołączają żebracy, psy oraz policjanci, pałkami torujący przejście do komory celnej. Przybysze mrużą oczy przed słońcem. Miejscowe kobiety udają, że na nich nie patrzą, ale w głębi duszy cieszy je widok plam potu pod pachami świeżych koszul i nerwowe rozglądanie się wokół w obawie przed kontaktem wzrokowym z tubylcami. Jonathan patrzy na Afrykę i robi mu się nieswojo. Odnajduje w niej coś znajomego. Daszek tropikalnego hełmu przesłania mu część pola widzenia. Wzdłuż nabrzeża cumują wysłużone frachtowce. Z przepastnych wnętrz wypluwają towary w puszkach oraz blachę falistą, zwalniając miejsce dla oleju palmowego, tytoniu i beli bawełny. Tragarze zwijają się jak w ukropie. Wbiegają jeden za drugim po niestabilnej kładce i zrzucają ładunek w czeluście statku, poganiani przez nadzorców z listą towarów i rewolwerami w kaburach. Przed jednym ze statków kontyngent żołnierzy z Indii Zachodnich czeka na rozkaz zaokrętowania. Ponad nimi góruje pobielony fort, w którym przetrzymywano niewolników. Patronuje mu święty Jakub, choć równie dobrze mógłby to być święty Jerzy czy Jan; jeden z tych angielsko brzmiących świętych o surowych zasadach moralnych, który w walce dał świadectwo odwagi. Z kruszącego się muru wystaje lufa sześciocalowego działa wycelowanego w morze. Poszczególne składniki tej scenerii są dla Jonathana nowością, choć panująca tu atmosfera wydaje mu się znajoma. Po latach spędzonych w Europie wrócił do świata rozdartego na dwoje. Jedna część tkwi zasklepiona w przeszłości, druga rwie naprzód. Jonathan zna logikę, jaka się za tym kryje. Ma to zakodowane z tamtego życia. W komorze celnej antropolodzy czekają na sprawdzenie dokumentów. Tymczasem urzędnicy uwijają się przy ogromnym transporcie alkoholu. Zapach dżinu z paru przypadkowo rozbitych butelek wypełnia duszną, zatłoczoną halę. Rozstrojony Jonathan przygląda się krzątaninie. Przedmioty, z którymi się w Anglii oswoił, rejestry, poduszeczki do pieczątek, mundury, znów pojawiają się w nieznanym środowisku. Parasole chronią ludzi przed słońcem, nie przed deszczem, twarze ich właścicieli to nic niemówiące czarne zera wystające znad sztywnych kołnierzyków. Profesor przechadza się po hali, stukając w skrzynki laską i wchodząc tragarzom w drogę. Morgan, któremu wypływający spod korkowego hełmu pot zalewa oczy, nachyla się do Gittensa. – Popatrz na Bridgemana. Gittens patrzy na Bridgemana. Obiekt obserwacji wałęsa się po hali przygnębiony i posępny. – Racja, nie jest sobą. – Widzę. To trwa od tygodni. Może powinniśmy coś powiedzieć? – Co na przykład? – Nie wiem. Zapytać go, co się dzieje. Gittens rzuca mu miażdżące spojrzenie. Morgan unosi ręce w geście oznaczającym, że przyjmie wszelkie możliwe zarzuty pod swoim adresem: oskarżenie o sentymentalizm, wścibstwo czy zniewieściałość. W trakcie podróży z Marsylii Gittens dał mu wyraźnie do zrozumienia, czego mu brak. Na przykład wyczucia. I powściągliwości. Wychodzi na to, że najlepiej nie pytać Bridgemana, co się dzieje. Jakiś przekupień staje przed nimi z koszem pełnym niewielkich drewnianych figurek. Kiedy obaj machają odmownie ręką, idzie naprzykrzać się Bridgemanowi. – Figurka, panie? Jonathan spogląda na rzeźby. To postacie Anglików, mali kolonia-liści w białych mundurach i monstrualnych hełmach na głowie. Ich oczy, usta i nosy są przesadnie wielkie i wyraziste. Sztywni i wyprostowani wyglądają niezmiernie oficjalnie. – Ile? Mężczyzna podaje cenę. Jonathan targuje się i po paru minutach w jego torbie lądują dwie figurki. Sprzedawca odchodzi, a Jonathan wraca do negocjacji z urzędnikami i pilnowania rozładunku bagaży ekspedycji. Od tygodni jest nieobecny duchem. Pochłaniają go myśli o Star. Jego wewnętrzny projektor wyświetla mu na okrągło scenę w barze: Sweets siada, całuje Star. Siada. Całuje Star. Siada, całuje, siada, całuje. Te same kadry powtarzane do znudzenia. Jonathan nie potrafi uporządkować zamętu myśli wywołanego tym pocałunkiem. Wciśnięty w fotel umysłu, z drżącymi kolanami wspartymi o czerwony plusz oparć rzędu przed nim, zmuszony mrużyć oczy, chciałby opuścić widownię, ale przygważdża go do miejsca ta bezładna ciżba ludzka. W trakcie podróży statkiem większość czasu spędzał na leżaku. Zza ciemnych okularów wpatrywał się w Atlantyk. Każdego dnia przesiadywał na pokładzie godzinami i tak długo obserwował linię zetknięcia wody i nieba, aż wyparł ją ze świadomości, a jego świat stał się jednolitą, ruchomą szarą masą. Wieczorami stał przy balustradzie i patrzył na nęcącą toń rozkołysanej wody uderzającej o burtę. Wsparty o tę samą balustradę, obserwował profesora Chapela w trakcie porannej przechadzki. Władcza, imponująca postać wypinała brzuch i rozchylała nozdrza niczym wrota. Profesor przypominał właściciela ziemskiego, który w swej łaskawości wpuszcza świeże powietrze, by poswawoliło we włościach jego płuc. Kiedy zdjął panamę, żeby otrzeć z potu łysiejącą czaszkę, ta zajaśniała oślepiającym blaskiem. Kiedy wiatr rozwiał mu resztki siwych włosów, te utworzyły wokół głowy aureolę. Stanąwszy twarzą w twarz z tak jawnym świadectwem niezwykłości, Jonathan nabrał otuchy. Miał przed sobą mądrego, dobrego człowieka. Ciągle był jego asystentem. Obaj byli na najlepszej drodze do poszerzenia granic antropologii. Czy mógłby marzyć o bardziej chlubnym celu? Ale bez Astarte antropologia wydaje się mniej kusząca niż przedtem. Obrany kurs budzi wątpliwości, igła kompasu drga i wiruje wokół tarczy. Jonathan szuka w pamięci, co czytał o podróżnikach, o tym, jak radzą sobie z osamotnieniem. Star była ostatnim kawałkiem jego układanki. Dopiero z nią Jonathan Bridgeman byłby całością. Po załatwieniu formalności związanych z odprawą Jonathan chowa do kieszeni formularze opatrzone nieczytelnymi pieczęciami licznych urzędników i rusza przez halę w poszukiwaniu reszty. Czekają na niego w towarzystwie wysokiego młodego Murzyna bez butów, w białych szortach, fezie i białym chałacie z wysokim kołnierzykiem. – To Famous – oznajmia profesor. – Famous – potwierdza mężczyzna z uśmiechem. – Wielki boy w ICR. Kierować trzy małych boy. Przyjechać zabrać was do ICR. Imperial River Club przeżywał na pewno lepsze dni, ale trudno jednoznacznie stwierdzić, kiedy to było. Bungalow, stojący na spękanej ziemi w samym środku parceli położonej powyżej poziomu delty rzeki, może poszczycić się podjazdem oznaczonym pomalowanymi na biało kamieniami, masztem z wypłowiałym Union Jackiem na szczycie oraz parą miniaturowych armat umieszczonych po obu stronach frontowej werandy, których rdzewiejące lufy wycelowane są w miasto. Od plaży dzieli go mniej więcej pół mili. Wystarczająco daleko, by stłumić odgłosy z nabrzeża i targu; za blisko, by uchronić przed odorem ścieków, który wdziera się przez okna w dni, kiedy wiatr nie wieje od morza. Smród po części tłumaczy odosobnienie tego miejsca. Smród oraz fakt, że kierownictwo nigdy nie zdobyło się na posadzenie wokół drzew, które dawałyby schronienie przed piekącym nieznośnie słońcem. W wietrzne dni drobny piasek przesypuje się po podłodze, gromadzi w kątach i wzlatuje w górę, by osiąść na powierzchni drinków. Sami członkowie klubu tworzą gromadę niepoprawnych indywiduów, traktujących przybyszów niemiłą mieszanką zazdrości i lekceważenia. Lekceważenie to uniwersalna postawa, jaką wobec nowicjuszy przyjmują starzy wyjadacze w koloniach. Zazdrość to produkt lokalny. Jej przedmiot może być różny: psychika przybysza, jeszcze nie zmęczona wiecznymi upałami, albo wnętrzności wolne od nieokiełznanych afrykańskich bakterii. Czasem wygląd, czasem żona, a czasem zwykła umiejętność cieszenia się życiem na wybrzeżu, która u członków Imperiał River Club dawno zanikła. Zazdrość towarzyszy im od zawsze, a wraz z nią obietnica przyjemności, jakiej doznają, wyzbywszy się jej. Prędzej czy później nowicjusz stanie się starym wyjadaczem, tak samo ogorzałym i zgorzkniałym jak cała reszta. Owa schadenfreude ujawnia się szczególnie podczas pogrzebów. W ciągu miesiąca odbywa się ich kilka. Kiedy ktoś rozstaje się z życiem (na tym wybrzeżu ludzie nie umierają, lecz rozstają się z życiem, co zakłada pewną dozę ich winy i moralnej ułomności, sugeruje uleganie słabościom), członkowie klubu piją więcej niż zwykle i oddają się rozważaniom o znakach zwiastujących nieszczęsny koniec oraz o tym, co nieboszczyk zaniedbał. Gdyby brał więcej chininy, bardziej dbał o siebie, nie zadawał się z tyloma miejscowymi dziewczętami albo po prostu po trzeciej kolejce przerzucał się na wodę sodową… Jako uczeni, antropolodzy podlegają szczególnie krytycznemu osądowi. Uwagi na ich temat padają głównie w prywatnych rozmowach, goście mogą więc rozlokować się w pokojach bez szczególnych przykrości ze strony starych wyjadaczy. Jest jeszcze tyle do zrobienia. Ładunek wyprawy pozostał w magazynie na nabrzeżu. Trzeba zdobyć kilka pozwoleń i skontaktować się z kilkoma urzędami. Wkrótce pod siedzibę klubu zajeżdża w służbowym aucie jakiś oficjel. Przedstawia się jako Smith i pokazuje Jonathanowi przepustkę opatrzoną mnóstwem pieczęci i podpisów niezmiernie ważnych osobistości. „Posiadacz tego dokumentu – głosi napis – może przebywać w każdym wybranym przez siebie miejscu i nosić każdy mundur wedle uznania. Wszystkie osoby podlegające prawu wojskowemu zobowiązane są do okazania mu wszelkiej pomocy”. – Z jednej strony ciebie to nie dotyczy – oznajmia Smith – ale z drugiej tak. Smith zamyka się na chwilę w pokoju razem z profesorem. Po wyjściu kładzie plik papierów na stole w palarni. – Wszystko dla ciebie – zwraca się do Jonathana. – Baw się dobrze u Fotse. Na razie, mały! Wkrótce z pokoju wychodzi profesor. Ma poważną minę. Jonathan podnosi wzrok znad półki z powieściami sensacyjnymi przesyconymi stęchlizną, Gittens i Morgan znad stołu bilardowego. – Wydaje się – zaczyna profesor – że od czasu mojego ostatniego pobytu sporo się zmieniło. Rząd zaczął utrzymywać kontakty z Fotse. – Kontakty? – pyta Gittens. Obaj z Morganem wydają się zmartwieni. Kontakt to jedna z ich zmór. Jeśli tubylcy zaczną utrzymywać kontakt ze światem zewnętrznym, czy ich życie pozostanie, jakie było? Czy będzie co badać? – Myślałem – zaczyna Morgan z właściwą sobie refleksyjną powolnością – że są względnie pierwotni. – Myślę, że nadal są – odpowiada profesor. – Względnie. Tyle że administracja na północy chce zrobić spis ludności przed wprowadzeniem podatku od chaty. Pewne kroki w tym kierunku już poczyniono, ale oni chcą, żebyśmy zrobili coś więcej. Gittens jest oburzony. – To przecież nie nasze zadanie. – Zgadza się, ale oni twierdzą, że patriotycznym celem badań etnograficznych jest gromadzenie informacji, które pozwolą Brytyjczykom usprawnić rządy. Trudno polemizować z tak sformułowanym poglądem. Najwyraźniej brak im pieniędzy albo ludzi, albo mają inne problemy. Czy nam się to podoba, czy nie, taki jest warunek otrzymania zezwolenia na podróż do ziem – Fotse. Gittens, ty i tak nie musisz się o to martwić. Spisem ludności zajmie się Bridgeman. – Ja? – pyta osłupiały Jonathan. – Aha – mówi Gittens. – W takim razie wszystko w porządku. – Bridgeman, wszystkie papiery są tutaj. Mają specjalny system. Różnokolorowe kartki czy coś podobnego. Musisz tylko wypełnić odpowiednie formularze. – Na widok przerażonej miny Jonathana klepie go po plecach. – Przynajmniej mają lód – mówi, patrząc na szklaneczkę dżinu z tonikiem, który ogrzewa mu się w dłoni. – W IRC zawsze jest lód. Jonathan spogląda ponuro na plik papierów. Gittens próbuje dodać mu otuchy. – Wiedziałem, że to jakiś podejrzany facet. Zauważyłeś, że był ubrany jak oficer belgijskiej marynarki? Profesor rozpiera się w jednym ze skrzypiących trzcinowych foteli w świetlicy. – A tak na marginesie, zaprosiłem dziś resztę uczestników naszej wyprawy na kolację – oznajmia. – Powinni być lada chwila. – Resztę uczestników, profesorze? – Tak – odpowiada Chapel, strzepując owada z okularów. – Dwóch gości z Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Jadą z nami opracowywać mapy. Kolejny warunek uzyskania zezwolenia. Rząd chce pomiarów regionu zamieszkanego przez Fotse. Towarzysze profesora słyszą o tym po raz pierwszy. Gittens unosi brew – Jakich pomiarów? – Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że oni to panu objaśnią. – Myślałem – wtrąca Morgan – że ziemia Fotse nie należy do nas i tam pomiarów nie robimy. – Nie bądź głupi – warczy Gittens. – Oczywiście, że jest nasza. Tyle że nie pod naszą bezpośrednią kontrolą. Rządzimy przez lokalnych emirów, co wcale nie oznacza, że nie możemy sporządzać map tych terenów. – Myślałem, że to sprawa francuskich… – Ech, polityka, polityka – wzdycha Chapel. – Ci ludzie jadą z nami, żeby się rozejrzeć. Zobaczyć, jak ta ziemia wygląda. Polityka nie ma z tym nic wspólnego. – Świetnie pan to ujął, profesorze – mówi Gittens z zachwytem. – „Jak ta ziemia wygląda”. Świetnie. Temat wydaje się zamknięty. Wszyscy rozchodzą się do swoich pokoi przebrać się do posiłku. O zachodzie słońca wylęgają na werandę, by słuchać odległego huku fal i czekać niecierpliwie, aż steward, sędziwy tubylec z plemiennymi bliznami na policzkach, skończy nakrywać do stołu. Gdy światło dnia niknie, z wnętrza klubu dobiegają krzyki, którym wtóruje śmiech. Na werandę wypada Famous, a za nim żylasty Europejczyk z ryżym wąsem, wymachujący rakietą tenisową. – Sławny, tak? – krzyczy i okłada Afrykanina rakietą. – A z czego słyniesz, co? – Proszę, panie, proszę… – powtarza Famous, starając się unikać ciosów. – Nie rozumiesz, czarnuchu? – śmieje się mężczyzna. – Pytałem – płask! – z czego – płask! płask! – słyniesz? Widok Famousa obrywającego w tyłek rakietą budzi powszechne rozbawienie. Nieszczęśnik podryguje komicznie i nieskładnymi zdaniami błaga o litość. Członkowie klubu wychodzą na zewnątrz, ciekawi przyczyn zamieszania. Nagle Jonathan znajduje się pośród dziko rechoczących mężczyzn, którzy tworzą krąg wokół oszołomionego sługi. Cofa się o krok, umożliwiając Famousowi ucieczkę. – Dobry wieczór – rzuca rudzielec. Jego londyński akcent wywołuje na twarzy profesora chwilowy grymas. – Jesteście pewnie resztą wyprawy. Nędzne miejsce, co? – Wyciąga dłoń. – Marchant. George Marchant. Rozpoczyna się prezentacja. Gittens zachęca profesora, by powtórzył swój dowcip z „jak ta ziemia wygląda”. Wtedy na werandzie pojawia się ktoś jeszcze. Wszystkie głowy zwracają się w jego kierunku. Nie chodzi tylko o imponujący wzrost nowo przybyłego (przechodząc przez drzwi, musiał się schylić). Jest w nim coś, co sprawia, że cichną wszelkie rozmów)’. – Dobry wieczór, panowie – odzywa się mężczyzna. Jego glos jest matowy i jednostajny. Marchant rozkłada szeroko ręce niczym zapowiadacz w cyrku. – Pozwólcie, że przedstawię. Kapitan Gregg. – Już nie kapitan, Marchant. Tylko pan. Gregg wymienia uściski dłoni z uczestnikami wyprawy. Wszystkie spojrzenia wędrują ku jednemu punktowi. Tuż poniżej kości policzkowej Gregga widnieje głęboka dziura gruba na palec, której brzegi otacza nieregularna blizna. Jest w tym maleńkim kraterze coś nieprzyzwoitego i fascynującego zarazem. Niektórym kojarzy się z odbytem, innym z gwiazdą. Gregg ma zupełnie przeciętne rysy i niczym by się nie wyróżniał, gdyby nie to coś na policzku, co czyni jego twarz niepokojąco ruchliwą. Wygląda, jakby w każdej chwili miała zostać we-ssana w czeluść krateru wraz z resztą głowy. Gittens, który spędził wojnę przy biurku w Oksfordzie, wprowadza kombatancki nastrój. – Gdzie pan służył? – pyta. – Francja. Artyleria polowa. Kiedy Gregg postępuje krok naprzód i znajduje się w kręgu światła rzucanego przez lampy oliwne, Jonathan widzi jego oczy: przenikliwe, kalkulujące oczy celowniczego, nawykłe do kalibrowania cudzych ust i rąk. Przy stole rozmowa toczy się o mapach. Tak jak antropolodzy, Gregg i Marchant dopiero co przyjechali. Konkretnie z Persji, gdzie brali udział w ekspedycji prowadzącej pomiary wokół Morza Kaspijskiego. „Jakie pomiary?” – pyta Gittens. „Bardzo podobne do tych, które będziemy robić tutaj – odpowiada Marchant. – Pomiary terenów, których map jeszcze nie ma”. W trakcie obiadu Gregg prawie się nie odzywa. W przeciwieństwie do Marchanta, który gada jak najęty. Zachęcany przez Gittensa, trajkocze o wilgotnym upale i suchym upale, o lwach i futbolu, o królu i niewygodach w Persji, które – czego jest pewien – nawet w połowie nie dorównają temu, co ich czeka w krainie Fotse. „Latryny – mówi ponuro. – Wszystko jest mniej lub bardziej kwestią latryn”. Parę razy Gregg przerywa Marchantowi, by sprostować informację albo ukrócić co bardziej chełpliwe uwagi. – Sporządzanie map terenów, do których jeszcze map nie ma, to z całą pewnością pożyteczne zajęcie – wzdycha Gittens w pewnym momencie rozmowy. – Ale ja ciągle mam wątpliwości co do natury waszej pracy. Dlaczego kraina Fotse? Marchant posyła mu znaczące spojrzenie. – Skoro chcą mieć mapę, dotrzemy tam i zrobimy im mapę. – Naukowa ciekawość, doktorze Gittens – wtrąca Gregg. – Czy może być ważniejszy cel? – Absolutnie nie – odpowiada Morgan. – Prawda, profesorze? Wszyscy patrzą na szczyt stołu. Ale profesor Chapel nie odpowiada. Zasnął pochylony na krześle. Tłuste policzki zwisają mu po obu stronach wysokiego, sztywnego kołnierzyka. Ma twarz człowieka, który nie musi (nareszcie!) niczego z niczym kojarzyć, co sprawia mu niewysłowioną ulgę. Następny tydzień mija na targach z kupcami i łechtaniu próżności gubernatora przy stole. W chwilach spokoju Jonathan z ociąganiem przekopuje się przez papiery. Nie wygląda to zachęcająco. Trzy strony zajmuje sama lista zapisków, jakie powinien sporządzić, jeden komplet dokumentów dla wodza okręgu, drugi dla wodzów w poszczególnych wioskach, trzeci dla rady starszych w każdej wiosce, różnokolorowe pokwitowania dla konkretnych rejonów, różniące się kształtem karteczki dla kobiet i dla mężczyzn… Wszystkie przygotowania do wyjazdu do Afryki, od godzin spędzonych w uniwersyteckiej bibliotece po rozmowy z profesorem Chapelem (i wcześniejsze zajęcia: lekcje historii, pomiary głów, recytowanie poezji…), ukształtowały w wyobraźni Jonathana ten sam budujący obraz samotnego podróżnika, heroicznie wpisującego angielski charakter w rzeczywistość nieznanego lądu. Zamiast tego ma być kimś w rodzaju nadzorcy podatkowego. Coś poszło nie tak. Pozostaje jeszcze kwestia samych Afrykanów. Podając mu posiłki, ścieląc jego łóżko czy wioząc go do portu, przestają być po prostu wyznawcami egzotycznych wierzeń czy elementami obcych struktur społecznych. Te abstrakcyjne istoty oddychają, jedzą, rozmawiają, śmieją się. Ich śmiech zamiera, gdy Jonathan wchodzi do pokoju. O to mu chodziło, do tego dążył. To przecież widoma oznaka, że jest panem. Dlaczego więc nie potrafi spojrzeć swoim sługom prosto w oczy? Dlaczego żałuje, że nie może powiedzieć tym ludziom, których twarze stają się nagle poważne i nieodgadnione: „W porządku, ja tylko udaję. Śmiejcie się, jeśli chcecie…”. Dlaczego? Tego ranka, gdy ekspedycja wyrusza w dalszą drogę, Jonathan wstaje bardzo wcześnie. Klucząc między skorupami orzechów kokosowych, kawałkami drewna wyrzuconymi na brzeg i rozwłóczonymi wokół, idzie na plażę. Rybacy wypływają długimi pirogami na połów. Gwałtownie zanurzają wiosła, po czym wyciągają je z wody płynnym, lecz zdecydowanym ruchem. Powoli łodzie pokonują linię groźnie piętrzących się fal przybrzeżnych. Rybacy zarzucają sieci, dopiero gdy stają się ledwo widocznymi punkcikami na horyzoncie. Wiatr niesie ku brzegowi strzępki pieśni, którą zagrzewają się do pracy. Jonathan siedzi na piasku w miejscu, gdzie plaża opada stromo ku wodzie. Przez godzinę obserwuje kraby rozmiarów kciuka, uwijające się na styku lądu i morza. Plaża ciągnie się na mile. Kraby operują na całej jej długości. Strefa metropolitalnej krzątaniny przecinająca na dwoje strefę spokoju. Jest coś kojącego w ich małym światku na pograniczu dwóch wielkich światów; coś, czego Jonathan nie chce zostawić. Kiedy rusza z powrotem do Idubu, Famous nawołuje go przed bungalowem, a zniecierpliwieni antropolodzy czekają na werandzie. Parowiec już jest. Przycumował na rzece, dwie mile od brzegu morza. Jego wygląd nie budzi zaufania. Prostokątny, płaskodenny kadłub z marnym dachem, kiedyś pomalowany na biało, po latach służby pokryty rdzą. W wielkim kole doczepionym do rufy niektóre łopatki noszą ślady sztukowania. Z kotła wyrastają dwa wąskie kominy, sterczące nad pomostem sternika. A pomost to zbita z desek buda, do której wchodzi się po drabinie. Ledwo czytelny napis na burcie głosi, że poczciwa łajba zwie się „Nelly”. Prawie cały pokład zajmują klatki z ładunkami i skrzynie. Członkowie ekspedycji z trudem znajdują miejsce na rozwieszenie hamaków. Jonathan ląduje obok silnika. Załoga – milczący kapitan i trzech usmolonych pomocników – obserwuje pasażerów z ospałą obojętnością. Palacz od czasu do czasu dorzuca do kotła szuflę węgla i puka w szybki wskaźników. Niektórzy członkowie klubu pofatygowali się odprowadzić swoich gości. Kiedy dziób „Nelly” zwraca się w górę rzeki, żegnają ich okrzykami pełnymi otuchy. Jonathana, który zdjął kapelusz, ostrzegają gwałtownymi gestami. Jonathan odpowiada machnięciem, udając, że nie rozumie, o co chodzi. Famous salutuje mu na pożegnanie. Jego głowę zdobi paradnie wielki hełm. Oddalają się od morza coraz bardziej. „Nelly” płynie teraz szeroką deltą, omijając mielizny i skały. Stopniowo delta zwęża się do rozmiarów pojedynczego koryta. Brzegi leniwie płynącej rzeki porastają gęste lasy. Od czasu do czasu można dostrzec jakieś wioski. Na widok „Nelly” podekscytowana dzieciarnia wiosłuje ku nim w pirogach albo skacze z drzew do wody, fikając w powietrzu koziołki. – No to niedługo ujrzymy kanibali – zagaduje Marchant, szczerząc zęby do Jonathana. – Fotse są rolnikami – prostuje Morgan. – Tak ci powiedzieli? Nabrali cię. Założę się, że za naszymi plecami będą gotować w kotłach swoje babcie. – Nie, naprawdę… – zaczyna Morgan, ale nie kończy. Dopiero teraz orientuje się, że to był dowcip. Marchant wznosi oczy ku niebu. Na takich rozmowach upływa kilka kolejnych wschodów i zachodów słońca. Marchant usiłuje namówić Morgana do gry w karty, ale rozbija się o jego sumienie nonkonformisty* [przyp.: Nonkonformista – tu: angielski protestant nie należący do anglikańskiego Kościoła państwowego (przyp. tłum.).]. Profesor drzemie na pasiastym leżaku, tej części ekwipunku wyprawy, o którą najbardziej troszczył się od samego Dover. Gregg, nieszczęśliwy, gdy nie ma przed sobą dali, w którą mógłby się wpatrywać, wdrapuje się na pomost sternika. Siada oparty plecami o drewnianą konstrukcję i pali papierosa za papierosem, osłaniając je dłońmi jak wartownik w trakcie nocnej służby. – Nie jest zbyt rozmowny, co? – zauważa Gittens piątego dnia, wskazując brodą dach łajby, a tym samym Gregga. Marchant przysuwa się bliżej. – Nie słyszy większości tego, co mówisz. Na wojnie uszkodził sobie bębenki. Kiedyś pod Beaumont-Hamel strzelaliśmy z ośmiocalowych dział przez trzydzieści sześć godzin bez przerwy. Po tym wszystkim na tydzień ogłuchliśmy, a jemu już tak zostało. Mówi, że wszystko brzmi jak świst. – Marchant przybiera znaczącą minę. – Jak dźwięk nadlatującego pocisku. Gittensa ogarnia niepokój. – To dziwne. – Bardzo dziwne. Doprowadza go do szału. – Byłeś z nim we Francji? – Byłem jego sierżantem sztabowym. – I ciągle jesteście razem. – Cóż… – Marchant zawiesza głos dla zwiększenia efektu. – Po tym, co się widziało i co się robiło, jedyni ludzie, z którymi da się pogadać, to, no wiesz… – Naprawdę? To znaczy, tak, racja. Oczywiście. Tak. – Gittens zastanawia się nad tym, co przed chwilą usłyszał. – A co konkretnie? – Wojna. Dla mnie osobiście to bardzo trudne, ale kapitan… Powiedzmy, że był w swoim żywiole. – Ach, tak. – Spłoszony Gittens rzuca nerwowe spojrzenie na dach, jakby oczekiwał, że w każdej chwili może się pod Greggiem załamać. Początkowo na rzece panuje spory ruch. Tuziny parowców takich jak „Nelly” kursują w górę i w dół rzeki, załadowane towarami albo ludźmi. Na dachu jednego z nich, którym płyną posępni żołnierze w mundurach khaki, tkwi karabin maszynowy. „Nelly” cumuje przy faktoriach – skupiskach chat wzniesionych wokół magazynów i sklepików; raz przerywa podróż w lokalnej mieścinie, gdzie wąskie uliczki oplatają gliniany meczet. Stopniowo ruch zanika i rejs staje się monotonny. Każdy zakręt rzeki przypomina poprzedni, a wzdłuż obu brzegów ciągnie się jednostajna wstęga zieleni. Zielsko wkręca się w łopatki koła. „Nelly” osiada na mieliźnie i załoga spycha ją na głębszą wodę za pomocą długich drewnianych drągów. Już ponad tydzień Jonathan leży w hamaku i, wsłuchany w nieregularny turkot silnika, usiłuje odpowiedzieć sobie na pytanie, co właściwie czuje i o czym myśli. Nie potrafi odnaleźć drogi do własnego wnętrza, motywy nawet najprostszych działań wymykają się jego introspekcji niczym senne widzenie. Nie wiedząc, co robić, nie robi nic. Jak cała reszta. Powoli parada dni traci dotychczasowy rytm. Czas przybiera bardziej nieuchwytną formę. Rzeczy się powtarzają. Dźwięki posuwają go naprzód lub cofają. Minuty czy godziny? Profesor śpi. Gregg pali. Żadnych niespodzianek. Z wyjątkiem brzegu. Jonathan spodziewa się, że lada chwila pochłonie go gęstwa drzew; że ujrzy dziewicze serce nieznanego kontynentu. Tak to wygląda, kiedy płynie się w górę afrykańskiej rzeki. Ale zamiast zamknąć go w uścisku, lasy na brzegach rzedną. Nad Jonathanem otwiera się niebo, a przed nim przestrzeń porośnięta niskimi akacjowymi zaroślami. Osad na brzegach jest coraz mniej. Europejskie faktorie dzieli coraz większa odległość, tubylcze osady są coraz mniejsze i nędzniejsze. Monotonia życia na łodzi ma jedną pozytywną stronę: daje wrażenie poruszania się po linii prostej jednostajnym ruchem z punktu wyjścia w miejsce gwarantowanego przeznaczenia. Ale i to mija. Linia wody odsłania inny, całkowicie nieznany wymiar, w którym wszystko jest nieprzewidywalne. Któregoś dnia docierają do rozwidlenia rzeki. „Nelly” wpływa na przewężone nagle koryto, zaledwie dwa razy szersze od niej samej. Z każdą godziną woda robi się bardziej mulista i płytka. Widać, że już niedługo nie da się po niej płynąć. Po zachodzie słońca, w miejscu, gdzie rzeka zamienia się w błotnistą breję, przed „Nelly” wyrasta rozpadający się drewniany pomost. Jego niebezpiecznie poprzechylane filary przypominają rozchwiane zęby. Brzeg tętni życiem. Dźwięk silnika zwabił na nabrzeże setki obdartusów, którzy składają ręce i wołają coś do białych przybyszów. Ciemności za ich plecami rozświetla blask obozowych lamp. W nozdrza Jonathana uderza gryzący zapach dymu i smród odchodów. Zbity z tropu profesor każe przycumować do przeciwległego brzegu, co nie powstrzymuje paru mężczyzn przed wejściem do rzeki i podpłynięciem do „Nelly”. Próbują dostać się na pokład. Załoga spycha ich z powrotem do wody pełnej odpadków i śmieci. Odpływają, dopiero gdy Gregg strzela z rewolweru ponad ich głowami. – Gdzie jesteśmy? – pyta Gittens żałosnym tonem. – Na końcu rzeki – mówi Morgan. Marchant spluwa. – Raczej na końcu cholernego świata. Nikt nie ma ochoty zejść na ląd. Uzbrojeni, spędzają pełną napięcia noc, zmieniając się na warcie. Dwa razy spokój zakłóca im donośny huk. Według Gregga to strzały z karabinu. „A to oznacza – konkluduje – że są tu inni biali”. Nikogo szczególnie ta informacja nie uspokaja. Powoli większość gapiów znika z nabrzeża. Podróżnicy zostają, przycupnięci w mroku, wsłuchani w szmery czynione przez niewidzialne postacie. Nie sposób ocenić, ile osób obozuje w pobliżu. Z ostatniej wyprawy profesor pamięta, że była tam nieduża faktoria, której właściciel sprzedał mu zepsutą peklowaną wołowinę. Z nastaniem dnia ich oczom ukazuje się osobliwy widok. Faktoria zniknęła, jeśli (co szeptem sugeruje Marchant) w ogóle tam była. Zamiast niej widać lichą wioseczkę i nędzną ruinę wielkiej szopy krytej żelaznym dachem. Drewniany krzyż od frontu wskazuje, że to kościół. Obok parkują dwie ciężarówki załadowane gigantycznymi szpulami kabli. W promieniu pół mili rozciąga się prowizoryczne obozowisko, po którym uwija się mrowie ludzi. Gotują, piorą, czerpią wodę albo zwyczajnie stoją, zbici w bezładne gromady. Na dużej przestrzeni teren został całkowicie pozbawiony roślinności. Zebrano wszystko, co nadawało się na opał. Etnografowie ruszają na poszukiwanie kogoś kierującego tym bałaganem. Z rewolwerami i strzelbami gotowymi do strzału ostrożnie wchodzą na teren obozowiska. Wokół nich natychmiast gromadzi się tłum. Choć nie ma w nim otwartej wrogości, czuć napiętą uwagę, niemą uporczywość spojrzeń, która budzi przerażenie Jonathana. Najwidoczniej inni czują to samo, gdyż mocniej zaciskają dłonie na broni i gorączkowo rozglądają się na boki. Trudno dopatrzyć się tu jakiegoś porządku, oznaki, że stoi za tym jakaś legalna cywilna władza. Kiedy niewiele brakuje, by stracili resztki zimnej krwi, od strony ciężarówek dobiega ich głos z wyraźnym obcym akcentem. – Hej! Biali! Chodźcie tutaj! Jest ich dwóch. Eino – jasny blondyn, Martti – ciemnowłosy. Ich twarze pokryte są pęcherzami po oparzeniach słonecznych, a nazwiska pokonują nawet najbardziej zahartowanego etnolingwistę w grupie. Od tygodnia tkwią pośrodku tego chaosu i najbardziej ze wszystkiego interesuje ich, czy Anglicy przywieźli im ryby. – Ryby? – pyta profesor. – Śledzie – mówi Martti. – W puszkach – wyjaśnia Eino. – Mamy trunek, ale potrzebujemy śledzi. – Mamy śledzie? – profesor kieruje pytanie do Jonathana. Jonathan sprawdza listę zapasów. – Nie, panie profesorze. Nie mamy śledzi. – A niech to! Myśleliśmy, że macie śledzie – rzuca Martti. – Bardzo mi przykro – mówi profesor. – W takim razie opony – podsuwa z nadzieją Eino. – Do ciężarówek – dopowiada Martti. – Przywieźliście opony? – Nie – mówi profesor. – Nie sądzę. Nawet nie wiedzieliśmy, że tu są ciężarówki. Przecież tu nie ma dróg. – Myli się pan – to znów Eino. – Są drogi. A może macie dla nas coś innego? Jakieś zapasy? Listy? – Jonathan, mamy? Jonathan kręci przecząco głową. – Więc to tak – wzdycha przybity Eino. – Pozwoli pan, że spytam… – mówi profesor. – Co wy tu właściwie robicie? Zdzierając z nosa płat obłażącej skóry, Eino wskazuje szpule z kablem. – Telefon – wyjaśnia. – Zakładamy linię telefoniczną. Wzdłuż drogi. Antropolodzy nie wierzą własnym uszom. Marttiego i Eino cieszy taka reakcja. Z zapałem opowiadają, jak ważna jest ich praca, ponieważ pewnego dnia cały świat zostanie połączony w jedno; i jaka trudna, ponieważ tubylcy, nie rozumiejąc jej sensu, kradną przewody dla miedzianych drutów, a słupy wyciągają z ziemi na opał. Być może nie zbiją tu obaj majątku. Może lepiej będzie wrócić do Finlandii. Popsuły im się ciężarówki, a oni muszą tu tkwić i czekać na parowiec z częściami zamiennymi, listami i zapasami żywności. Myśleli, że parowiec Anglików to ich parowiec, ale się pomylili. „I wychodzi na to, że jeszcze tu sobie poczekamy” – kończy Martti. – A ci wszyscy ludzie… Skąd się tu wzięli? – pyta profesor. Finowie wzruszają ramionami. – Niektórzy przyjechali budować drogę. Reszta z innych powodów. Profesor kręci głową i zwraca się do swoich towarzyszy: – Ostatnim razem tego nie było. Było naprawdę spokojnie. – Sądzi pan, że tak będzie wszędzie? – pyta niespokojnie Morgan. – A władza? – chce wiedzieć profesor. – Dlaczego nie ma tu przedstawiciela władzy? – Jest w kościele – wyjaśnia Eino. – Musi go pan porządnie trzepnąć. On wstaje dopiero po drugiej. Najlepiej trzy razy. Po bliższych oględzinach okazuje się, że kościół zamieniono w dom. Choć większość ścian się rozsypała, część budynku, gdzie kiedyś stał ołtarz, została naprawiona, a dziury w dachu załatane słomianymi plecionkami. Resztę przekształcono w dziedziniec z paleniskiem i licznymi garnkami. W kącie stoi rower z łańcuchem przeżartym rdzą. – Halo! – woła profesor, stając przed wejściem. Ze środka dobiega kaszel i bezcielesny angielski głos: – Odchrzań się. Nie widzisz, że myślę? – Słucham? – Przyjacielu, czy nazywasz się Johnnie Walker? – Nie, proszę pana. Chapel. Profesor Henry Chapel z uniwersytetu w Oksfordzie. – Skoro nie jesteś Johnnie Walkerem, nie mam najmniejszej ochoty z tobą gadać. Zjeżdżaj. Po chwili słychać głuchy odgłos ciężkiego przedmiotu spadającego na ziemię. Zaraz potem jęk. – Na pomoc! – zawodzi płaczliwie ten sam głos. – Przewróciłem się na bok i zleciałem z łóżka. Nazywa się Short i reprezentuje tu cholerny rząd i wszystko inne. Jeśli chcą mu bruździć, to on gotów wyjść na zewnątrz i się bić. Jego bojowy zapał studzi wiadro rzecznej wody wylanej na głowę. Po tym zabiegu Short przedstawia sobą żałosny widok. Mętne, rozbiegane oczy, skóra pokryta na przemian sińcami i śladami po ukąszeniach owadów. Jest młodym mężczyzną, niewiele starszym od Jona-thana, lecz whisky i gorączka uczyniły z niego ruinę człowieka. Spogląda na krąg otaczających go antropologów i wykrzywia usta w uśmiechu, odsłaniając poczerniałe zęby. – Jezu – mamrocze. – Jesteście prawdziwi. A ja myślałem, że mam przywidzenia. Podróżnicy pomagają mu wrócić do łóżka, po czym odbywają naradę na dziedzińcu. Niezdolność Shorta do działania stanowi wielki problem. Jako administrator okręgu, powinien pomóc im znaleźć tragarzy i poinformować o obecnej sytuacji w krainie Fotse. Na wybrzeżu mówiono o eskorcie, może nawet o oddziale West African Frontier Force albo miejscowej policji. Tymczasem Short, który najwidoczniej nie rozumie, kim są, wydaje się niezdolny do samodzielnego zatroszczenia się o jedzenie dla siebie, nie mówiąc już o udzieleniu pomocy ich wyprawie. Jonathan teraz rozumie, dlaczego spis ludności spadł na niego. Po powrocie na „Nelly” odkrywają, że ktoś dobrał się do jednej z klatek z zapasami żywności. Załoga niczego nie zauważyła. Gregg zarządza całodobową wachtę. Resztę dnia spędzają na sporach, co dalej. O zachodzie słońca nad obozem rozlega się przenikliwe zawodzenie. Niektórzy zgromadzili się na wieczorną modlitwę. Rozłożyli maty na spękanej od słońca ziemi i biją pokłony z twarzami zwróconymi w stronę Mekki. Gittens, wsparty o poręcz, patrzy na zrujnowany kościół i wykrzywia twarz. – Wydaje się, że misjonarze dużo tu nie zwojowali. Z nadejściem zmierzchu w niebo wzbijają się chmary moskitów. Teraz widać, kto tak naprawdę jest władcą tej ziemi. Unoszą się nad każdą angielską głową, otaczając ją niczym mali Apacze pociąg towarowy. Siadają na odsłoniętych częściach rąk, wciskają się pod nogawki szortów i koszule, powodując szał drapania i nieskutecznego smarowania maścią o cytrynowym zapachu. Uciekając przed inwazją skrzydlatych natrętów, Jonathan wlecze się do kościoła, by posiedzieć z Shortem. Short leży na łóżku polowym i mamrocze coś do siebie. W rzadkich przebłyskach świadomości udaje mu się nawet prowadzić rozmowę, choć raczej pozbawioną sensu. – Wiesz – powtarza bez przerwy – od dwóch lat nie widziałem białej kobiety. Co ty na to, Johnny? Na „Przystani Shorta” wyprawa spędza dwa ponure tygodnie. Mieszkańcy obozowiska chodzą za nimi krok w krok, żebrząc o pieniądze i jedzenie. Przy pierwszej próbie naboru tragarzy omal nie dochodzi do rozruchów. Bezładny tłum setek mężczyzn kłębi się wokół ciężarówek Finów, które służą członkom ekspedycji za prowizoryczną mównicę. Uwięziony na rozchwianej platformie auta, Jonathan kurczowo chwyta się żelaznego szkieletu i bezskutecznie usiłuje zapanować nad śmiertelnym przerażeniem. Co wieczór nadlatują owady, fundując godzinę piekła każdemu, kto nie siedzi dostatecznie blisko gryzącego ognia. Co wieczór też Finowie puszczają płyty z muzyką symfoniczną i strzelają na postrach w stronę każdego, kto podejdzie zbyt blisko ciężarówek. Mimo ich czujności, w obozowisku widuje się kobiety z miedzianymi bransoletkami na kostkach, zrobionymi ze skręconych kawałków drutu. Ich dzieciom wiszą u nadgarstków maleńkie miedziane talizmany. Czasem Jonathan odwiedza Shorta. Chwile, gdy Shortowi rozjaśnia się w głowie, wykorzystuje na wytłumaczenie mu, że jest naukowcem, który podróżuje do krainy Fotse. „Kiepska sprawa” – to cały komentarz Shorta, który zaraz powraca do Johnnie Walkera i majątku członków drużyny krykieta hrabstwa Kent. Ten temat bardzo mu leży na sercu. Choć Short umiera, przebywanie z nim przynosi Jonathanowi ukojenie. A już na pewno woli jego towarzystwo niż tę szczególną część każdej nocy, która przyprawia go o dreszcz – stanie na warcie. W samotności na pokładzie „Nelly”, w bliskości brzegu, po którym kręcą się bezgłośnie Afrykanie, osobiste punkty orientacyjne Jonathana znikają jeden po drugim. Po kwadransie odczuwa niepewność, po półgodzinie własną kruchość. Pod koniec dwugodzinnej wachty granice jego wewnętrznego świata przestają istnieć. Jonathan czuje wtedy, że się zatraca, a może nie tyle zatraca, ile całkowicie rozprasza w ciemnościach; że gubi stałe punkty odniesienia, że nie ma pojęcia, kim jest, gdzie jest, dlaczego jest i czy w ogóle ma jeszcze prawo myśleć o sobie w kategoriach rodzaju męskiego. Kiedy popada w taki stan, nie ma już dla niego odwrotu. Każdy zmiennik zastaje go wtedy jęczącego, z szeroko otwartymi oczyma, uczepionego strzelby jak talizmanu. Jego towarzysze są oczywiście za dobrze wychowani, by poruszać z nim ten temat, ale jego stan budzi ich troskę. Tymczasem ktoś zdołał wreszcie dotrzeć z wieściami do miejscowego emira. Przysypiający Jonathan siedzi właśnie na dziedzińcu kościoła i słucha strzępków bełkotliwej opowieści o osiągnięciach przedwojennych krykiecistów, gdy odległe zawodzenie trąbek oznajmia przybycie El Hajj Idrisa Abd’Allahi, który – choć Niewolnik Boga – jest dziedzicznym władcą rozległych równin na północ i wschód od rzeki. Aby je przemierzyć konno, potrzeba dziesięciu dni. Orszak emira robi wrażenie. Za forysiami w zawojach barwy indy-go podąża straż przyboczna w kolczugach, otaczająca emira i jego dworzan, od których bije w oczy biel i złoto. Profesor, który z powodu niedyspozycji Shorta reprezentuje i siebie, i rząd Jego Królewskiej Mości, podejmuje przybyszów ucztą. Po zakończeniu ceremonii prezentacji antropolodzy i królewski dwór zasiadają do wspólnego posiłku, złożonego z pieczonej kozy i brytyjskich konserw. Największy zachwyt budzą brzoskwinie w syropie. Naukowcy obdarowują emira podarunkami (więcej puszek z brzoskwiniami, komplet do herbaty i parasol). Obie strony wymieniają komplementy. Rozmowa o interesach zaczyna się dobrze po północy. Brzoskwinie nie skruszyły emira. „Nie – mówi – wy nie chcecie iść do Fotse”. „Chcemy” – upiera się profesor. „Nie chcecie – twierdzi emir, żywo popierany przez swoich ministrów. – Fotse są brudni. To niewierni, a ich kobiety są prostytutkami”. „Mimo wszystko – przekonuje profesor – chcemy do nich iść. I zapłacimy”. „Nie idźcie – mówi emir. – Oni są biedni. Tam jest susza. Kobiety Fotse zarażą waszą skórę i intymne części, bo ich mężczyźni śpią ze zwierzętami”. „Mimo wszystko…” – powtarza profesor. Towary okazują się bezużyteczne. Emir życzy sobie zapłaty w międzynarodowych środkach płatniczych. Suma zaproponowana przez profesora zostaje odrzucona. Nawet podwojona, ciągle jest nie do przyjęcia dla emira. Rozmowy trwają już parę godzin. Kiedy ogień ledwo się już żarzy, a szarawy świt odsłania pogrążonych we śnie ludzi, Gittens nieświadomie przerywa impas zapaleniem papierosa. Emir daje do zrozumienia, jak bardzo by go zadowoliła srebrna papierośnica Gittensa. „Zlitujcie się – jęczy Gittens – to prezent od mojej matki”. „Mimo wszystko…” – mówi profesor. Kiedy papierośnica staje się już własnością emira, ten łaskawie wyraża zgodę, by człowiek imieniem Yusef, jeden z jego wodzów, zaprowadził ich do krainy Fotse. Emir przystaje również na sprzedaż wyprawie niektórych wielbłądów po okazyjnej cenie, co oznacza, że Yusefowi pozostaje zwerbować tylko osiemdziesięciu tragarzy. Profesor dostaje w podarunku służącego. Człowiek, który kiedyś służył w domu Europejczyka w sąsiednim okręgu, zostaje wynajęty jako kucharz. Obie strony porozumiewają się też co do tego, że bracia Yusefa będą strzec karawany. Pod koniec tygodnia ekspedycja wyrusza w ostatni etap podróży, zostawiając za sobą Finów siedzących na platformach ciężarówek i Shorta na łóżku polowym z flaszką i fasolą w puszkach. Profesor Chapel siedzi na rozkołysanym wielbłądzim grzbiecie gdzieś pośrodku rozciągniętej kolumny ludzi i zwierząt. Dzień po dniu kolumna posuwa się w górę nowo położonej żwirowej drogi. Wygląda jak podłużna biała szrama na czerwonej ziemi. Poganiacze szarpią lejce swoich złośliwych wielbłądów. Zlani potem tragarze dźwigają na głowach lżejsze ładunki – zamknięte na kłódkę skrzynki, namioty, cenny leżak profesora. Nocą Jonathan zasypia do wtóru ich smutnych pieśni. Usadowieni wokół ogniska tragarze śpiewają o brzemieniu ładunków i tęsknocie za domem. Kiedy Jonathan budzi się tuż przed świtem, oni są już na nogach. Rozdają kopniaki zwierzętom i w ponurym nastroju zabierają się do zwijania obozu. Pewnego dnia na horyzoncie zarysowuje się jakaś postrzępiona linia. Każdego ranka jest coraz wyraźniejsza. To pierścień wzgórz, które znaczą granice ziemi Fotse. Droga kończy się gwałtownie w miejscu, gdzie grupa pięćdziesięciu albo i więcej mężczyzn z kilofami i walcami pracuje przy rozbijaniu ziemi i wyrównywaniu powierzchni. Niedaleko stoją wojskowe namioty z brezentu. – Fotse – wyjaśnia Yusef. – Rząd przywiózł ich, żeby budowali drogę. – Ci ludzie to Fotse? – pyta osłupiały Morgan. – A gdzie ich naszyjniki Fo? Gdzie ich grzebienie? Robotnicy są ubrani jak wszyscy wieśniacy Hausa, bez jakichkolwiek oznak przynależności plemiennej. Nadzorca potwierdza, że zostali przywiezieni z ziemi Fotse do przymusowej pracy. Etnografowie wypytują ich przez chwilę, ale Fotse niechętnie odpowiadają nawet na najbardziej podstawowe pytania o imię i przynależność klanową. Nadzorca, Joruba z wybrzeża, jest zdumiony, że ekspedycja zmierza ku ziemi Fotse. „Pokażcie im broń – radzi. – Wtedy będą was szanować”. Profesor mówi mu, żeby nie był śmieszny, że Fotse to bardzo spokojni ludzie i radośnie go powitają, ponieważ na ich ziemiach jest wodzem. Nadzorca przyjmuje te słowa z całkowitą obojętnością. Bardziej go interesuje, czy mają dżin. Przydałby się mały dowód wdzięczności za to, że pozwolił im rozmawiać z robotnikami. Każdego dnia ekspedycja przybliża się do linii wzgórz. Ziemia jest coraz twardsza i coraz bardziej spękana. Siedząc w kołyszącym się siodle, Jonathan patrzy przez zmrużone powieki na rozedrgany z gorąca świat na krawędzi wyparowania. Stopniowo teren się podnosi, a wokół pojawia się coraz więcej głazów. Wędrując wyschniętym korytem rzeki, wkraczają do doliny. Z obu stron otaczają ich strome zbocza obrośnięte powyginanymi krzewami, które uczepione są skał niczym kleszcze krowiej skóry. Coraz trudniej posuwać się naprzód. Mozolnie pną się po stromych stokach. Wielbłądy opierają się i szarpią uzdy. Wreszcie oczom ekspedycji ukazuje się pierwsza zagroda Fotse. Grupka stożkowatych chat, do której prowadzi ścieżka usiana wyschniętymi ludzkimi odchodami. Zagrodę, usytuowaną w strefie cienia rzucanego przez potężną skałę, otacza szachownica pól poprzedzielanych rzecznymi kamieniami. Tu i ówdzie w ziemi tkwią pale z przywiązanymi do nich znakami i talizmanami: zawinięta w trawę czaszka zwierzęcia dla ochrony przed zarazą, sznury koralików i pajęczych jaj, oznaczające pozycję tej parceli w negocjacjach Fo. Antropologów przejmuje radość, która zaraz zmienia się w rozczarowanie. Gospodarstwo jest opustoszałe. Tak samo jest z drugim, trzecim i każdym następnym. Profesor, który oczekiwał grupki rozradowanych kobiet, intonujących tradycyjne pieśni powitalne, nie potrafi tego wyjaśnić. Tego wieczoru rozbijają obóz głęboko na terenach Fotse, nie ujrzawszy ani jednego Fotse. Na noc każą Yusefowi rozstawić wzmocnione straże. O zachodzie słońca Jonathan spogląda na przebytą równinę i zadaje sobie pytanie, kiedy znów ją ujrzy. Nazajutrz rano ich podróż dobiega końca. Pod wyniosłą skałą, zwaną przez Fotse „Grzbietem Jaszczurki”, leży zagroda Daou, najważniejszego tutejszego wodza. Jego pola opadają ku wyschniętemu korytu rzeki, usianemu płaskimi kamieniami. Tuż za nim wznosi się następne skalne urwisko, naszpikowane grotami, w których Fotse składają swoich zmarłych. I znów historia się powtarza. W gospodarstwie wodza nie ma najmniejszych oznak życia. Zagroda dla kóz jest pusta. Białym ludziom cisza zaczyna dzwonić w uszach. I wtedy Gregg dostrzega jakiś ruch na samej górze. Podaje lornetkę Chapelowi. – Chowają się w jaskiniach – stwierdza. – Dobry Boże… – szepcze przejęty profesor. – Dlaczego? Nakazuje rozbić obóz. W towarzystwie Gittensa i Gregga, w eskorcie dwunastu ludzi Yusefa, wspina się po zboczu. Jonathan patrzy, jak powoli pną się ku jaskiniom, a potem schodzą. Profesor jest wstrząśnięty. – Dacie wiarę? – grzmi. – Kazali mi odejść! Swojemu największemu wodzowi! A przecież dzięki moim pracom są znani w świecie! – To lekka przesada, profesorze – uśmiecha się Gittens. – Mam dość pańskich złośliwości! – wybucha profesor. – Odejść? – pyta ostrożnie Morgan. – Wygląda na to – stwierdza Gittens – że mają kiepską opinię o białych. Myślą, że zabierzemy ich do pracy dla rządu. – Ale przecież mieli być pierwotni – Morgan z pretensją w głosie zwraca się w stronę profesora, jak człowiek, który stracił na giełdzie z powodu fałszywej informacji. Grzebie w plecaku, po czym wyciąga sfatygowaną książkę. – Pozwoli pan, że zacytuję pańskie słowa: „Fotse są łagodnymi, radosnymi ludźmi, niemal nie tkniętymi przez niszczący wpływ współczesności, ich pasterski…”. – Tak, tak – przerywa profesor. – Co mogę na to poradzić, skoro rząd się do nich wtrąca? Wiecie, jak bardzo chcą zagonić tubylców do pracy. Próbowałem im to tłumaczyć, ale co ich obchodzi nauka! Z nimi da się rozmawiać tylko o przeklętych podatkach. – Skoro chcą, żebyśmy odeszli – wtrąca Jonathan – może powinniśmy odejść? Wszyscy patrzą na niego jak na szaleńca. – Przestańcie skakać sobie do oczu – mówi Marchant – i patrzcie. Z wylotów jaskiń na całej długości skalnego grzbietu wyłaniają się Fotse. Setki Fotse ze stadami kóz. Jakby zrodzili się ze skal, w których spoczęli ich przodkowie. Biali ludzie patrzą na Daou. Widzą wymizerowanego Fotse siedzącego na rzeźbionym drewnianym stołku. Fantazyjne nacięcia na twarzy giną w zmarszczkach. Ciężar różnokolorowych naszyjników Fo na piersi zdaje się ciągnąć go ku ziemi. Żony przycupnięte za nim wedle starszeństwa, podszczypują się, a każda cichcem wkłada sąsiadce termity we włosy. Daou patrzy na białych mężczyzn i widzi kłopoty. Jego ludzie szepczą między sobą. Zakładają się o nowo przybyłych. Ktoś musi kultywować tradycję. Pewne rzeczy trzeba robić, nawet jeśli sprawiają przykrość. Daje znak deklamatorowi, który występuje naprzód i zapoznaje wszystkich z królewską genealogią wodza. Wylicza posiadłości jego zmarłego ojca, dzieci i najbardziej udane transakcje. Przechodzi do ojca jego ojca, potem do ojca ojca jego ojca, aż cofa się do zamierzchłej przeszłości spowitej mrokiem dziejów. Po każdych paru generacjach przychodzi czas na łyk pokrzepiającego napoju. W miarę jak naszyjniki Fo splątują się jeden z drugim, a łańcuch długów i zobowiązań staje się coraz bardziej pogmatwany, nawarstwiają się zmartwienia władcy Fotse. Kiedy Daou słucha o swoim pochodzeniu, cień wielkiego zbocza stopniowo się wydłuża. Wkrótce ogarnia go wraz z jego ludźmi. W chwili gdy deklamator wymienia imię pierwszego przodka, już tylko biali i ich słudzy znajdują się w strefie światła. Nieco drżącym głosem Daou oznajmia gościom, że teraz ich kolej. Wypychają na środek najmłodszego z nich, który intonuje pieśń w swoim języku. Jonathan śpiewa (fałszując na melodię „Land of Hope and Glory”): „Syn Je-re-my’ego Cha-pe-la, mą-dre-go i silnego…”. Swój poemat profesor starannie napisał na papierze maszynowym. Składa się z parunastu zwrotek, referujących dzieje rodu Chapelów wstecz do siedemnastego wieku i małorolnych gospodarzy z okolic Wiltshire. W trakcie występu Jonathana profesor pęka z dumy. Reszta intensywnie wpatruje się w czubki swoich butów. Kiedy pieśń dobiega końca, Fotse szemrają coś między sobą zakłopotani. – Trochę za krótkie – mówi półgłosem Gittens. – Chyba myślą, że istniejemy od niedawna. Choć Daou daje odczuć białym, że ich genealogia jest pożałowania godna, ostatecznie jest zadowolony, że nie przybyli tu zabrać więcej ludzi do pracy, i pozwala im rozbić obóz nad rzeką. Następne dni upływają na organizowaniu życia w obozie i płaceniu należności nadprogramowym tragarzom. Tak się fatalnie składa, że większość tragarzy chce odejść. Nie lubią Fotse, którzy są niewierni i jedzą zakazane pożywienie. Któregoś ranka Yusef oznajmia, że chce odejść razem z innymi. Po tym oświadczeniu przed namiotem Jonathana dochodzi do awantury. Krzyki budzą go z koszmarnego snu, w którym ciemne, skaliste zbocze groziło runięciem na jego łóżko. – Co się dzieje? – pyta, wyzierając z namiotu i przecierając oczy. Nie dostaje odpowiedzi, ponieważ Marchant wyłania się ze swojego namiotu, wymachując rewolwerem. Yusef dygocze, przekonany, że Marchant zaraz go zastrzeli. Reszta tragarzy rzuca się naprzód z nożami i maczetami. W zamieszaniu Marchant strzela na postrach w powietrze. Do południa niewielu udaje się przekonać, żeby zostali. Mówią, że to inni boją się zanieczyszczenia, ale oni sami nie. Nie są przesądni. Są dzielnymi ludźmi. Ale są także biedni i chcą więcej pieniędzy. Profesor nie ma wyjścia. Musi dać, ile chcą. Przez kilka następnych godzin w dolinie niesie się radosna pieśń wspomagana klaskaniem. Odgłosy odchodzącej kolumny Yusefa i tragarzy działają na wszystkich deprymująco. Nikt nie odzywa się do Marchanta, który chwyta za łopatę i wynosi się poza obręb obozu, by wykopać pierwszą latrynę. Przez długi czas Fotse unikają białych. Wokół obozowiska nie ma wścibskich obserwatorów, nikt tamtędy nie przechodzi. Owa wrogość wzmaga napięcie wśród członków ekspedycji. I choć profesor utrzymuje, że to niepotrzebne, Gregg i Marchant postanawiają trzymać straż. Którejś nocy Jonathan siedzi przed swoim namiotem. Przypatrując się Greggowi, który robi obchód obozu ze strzelbą w zagięciu ręki, dostrzega na skałach pojedyncze migoczące światełka. Stopniowo dołączają do nich następne, aż zbocze jarzy się od nich jak kopiec termitów. Przez następne godziny światełka nie znikają. Jonathan patrzy jak zahipnotyzowany. Jego pusty notes leży nietknięty na kolanach. Kolejnej nocy światełka znów się pojawiają. Grupują się wokół wylotów jaskiń, w których Fotse składają swoich zmarłych. Do obozu dochodzą niskie, regularne dźwięki bębnów. Jeden po drugim zaintrygowani biali wychodzą z namiotów. Zapatrzony w świetliste punkciki profesor wygląda na poruszonego. – Nigdy przedtem tego nie robili – mówi. – Zbliżanie się do jaskiń po zmroku było tabu. – A czy jest coś, co robili przedtem i co nadal robią? – pyta szyderczo Marchant. Profesor z trudem hamuje wybuch. – To szczyt wszystkiego – pryska śliną ze wzburzenia. – Bezczelny z pana typ. Marchant wykonuje nieprzyzwoity gest (Jonathan widział go już wiele razy, ale dla profesora Chapela jest zupełną nowością). Od tej chwili ekspedycja nieodwołalnie dzieli się na dwa stronnictwa. Gregg i Marchant przenoszą swoje namioty na jedną stronę ognia, profesor, Gittens i Morgan na drugą. A raczej to tragarze przenoszą wszystkie namioty. Biegając tam i z powrotem, starają się spełnić sprzeczne żądania obu grup. Po inauguracyjnej wymianie obelg konflikt przebiega w tradycyjnie angielski sposób. Wojujące strony przestają zauważać swoją obecność, kulturalnie unikają kontaktu wzrokowego, rozmów i jednoczesnego przesiadywania w latrynach, przy ognisku i przy stole w namiocie jadalnym. Trwa lodowate milczenie, przerywane jedynie lakonicznymi zdaniami i wydawaniem poleceń. Ponieważ nikt nic nie mówi, Jonathan błędnie zakłada, że spór się skończył. Choć zmiany w rozstawieniu namiotów wprawiają go w zakłopotanie, sam zostaje na starym miejscu, czym nieświadomie wzbudza w towarzyszach podejrzenia. Zwłaszcza Gittens przygląda mu się dziwnie na drugi dzień. Wieczorem, gdy Jonathan przynosi w pobliże ognia dwa składane krzesła, profesor nie chce z nim usiąść, wymawiając się ochotą na przechadzkę. Tej nocy Jonathan nie może spać. Wokół wylotów jaskiń znów drgają światełka. Niepokojące dudnienie bębnów wypełnia duszny namiot. Po północy Jonathan postanawia wyjść na zwiady. Nie tyle chce zobaczyć, co robią Fotse, ile boi się, co będzie, jeśli tego nie sprawdzi. Powraca uczucie z wachty na „Nelly”. Oszaleje, jeśli nie nada swoim obawom konkretnych kształtów. Z ociąganiem ubiera się i rusza w stronę zbocza. Mijając latrynę, zauważa jakąś postać manipulującą przy szortach. – Mówiłem! Mówiłem! Dokąd się wybierasz? To Gittens. Przysysa się do Jonathana w przekonaniu, że odkrył jakiś spisek. „Oszalałeś!” – krzyczy wojowniczo, gdy Jonathan wyjaśnia mu, dokąd idzie. Jednak podejrzenia wygrywają ze strachem. „Idę z tobą – postanawia. – Myślę, że to w porządku. Mam broń”. Maca w poszukiwaniu pasa, klnie i wraca po niego do latryny. Kierują się ku miejscu, skąd dobiega dudnienie bębnów. Księżyc oświetla im drogę. Rytm uderzeń sprawia, że przyspieszają kroku. Nie sposób ocenić, ile osób wali w bębny. Wydaje się, że setki. W miarę zbliżania się do jaskiń Jonathan i Gittens stąpają coraz ostrożniej. Łączy ich świadomość, że naruszają pewne granice. Gittensowi, mirno naukowej praktyki, dźwięk bębnów nadal kojarzy się z rysunkiem wielkiego kotła w „Boy’s Journal”. Ponuro patrzy na własne nogi, żałując, że to, co wystaje z luźnych szortów, nie jest odrobinę mniej pulchne i mniej białe. Niepokój Jonathana ma swoje źródło w czym innym. Jonathan boi się wejść w strefę światła i poczuć na sobie spojrzenia Fotse. Boi się tego, co mogliby zobaczyć. U podstawy urwiska, przed grotami zmarłych, paręset kobiet i mężczyzn Fotse tworzy nieregularny krąg wyznaczony zapalonymi pochodniami. Po jednej stronie siedzą bębniarze, zaledwie sześciu. Na gigantycznym podwójnym bębnie wybijają miarowe bum! bum!, przeplatane łomotem przypominającym odgłos maszyny do szycia. Przewrócony na bok bęben, którego obciągnięte skórą wołową membrany mają rozmiar siedzącego człowieka, stanowi centralny punkt zgromadzenia. Wolną przestrzeń przed bębnami zajmuje grupka tańczących kobiet. Ich nagie ramiona i nogi lśnią od potu. Talizmany i bransolety na rękach uderzają o siebie miarowo. Jonathan czuje nagłe ukłucie w sercu. Ten dźwięk przypomina mu Star. Kobiety stoją w rzędach twarzą do bębniarzy. Zbliżają się do nich parami. Machają ramionami i mocno tupiąc, wzbijają tumany kurzu. Obecność Jonathana i Gittensa, którzy przycupnęli za skałą, zostaje dość szybko odkryta przez najbliżej siedzących Fotse. Wieść o nich szybko rozchodzi się w tłumie, ale taniec trwa nadal. Powoli obaj nabierają pewności siebie i cal po calu przysuwają się coraz bliżej. Wyżsi o głowę od mężczyzn Fotse, wyglądają jak białe maszty na tyłach tłumu. Taniec trwa. Pierwsza para kobiet zbliża się ku bębnom, po czym ustępuje miejsca następnej. Rytm staje się szybszy, tempo uderzeń zwiększa się dwukrotnie, basowa membrana dudni i mruczy jak niezadowolony olbrzym. Kobiety jedna po drugiej gubią krok, kręcą się w kółko z rozpostartymi ramionami, zataczają się, trzęsą i podrygują w transie. I nagle muzyka się urywa. Na chwilę zapada martwa cisza. Kobiety przybierają nowe pozy, miotają się na prawo i lewo do wtóru jęków i krzyków. Każdą z nich zasiedla inna istota; jedna z tancerek kuśtyka i grozi wszystkim palcem, druga lubieżnie pociera dłońmi pośladki. Niektóre z nowych wcieleń są komiczne, inne groźne. – No tak, przodkowie – mówi Gittens autorytatywnym tonem. – Według relacji naocznych świadków… Jonathan trąca go łokciem i wskazuje gromadkę tancerek, których ruchy różnią się od reszty. – A one? Nowo przybyłe postacie są napuszone. Zasiedlone przez nie kobiety chodzą paradnym krokiem, sztywno wyprostowane, machając zamaszyście rękami lub trzymając je złączone z tyłu. Jedna ściska w dłoni jakiś kwadratowy przedmiot, wali w niego i pokazuje widzom. Reszta przytyka do ramion kije i mierzy z nich jak ze strzelby. – Mój Boże – szepcze z przejęciem Gittens. – To chyba my. Nikt w krainie Fotse nie wie, kiedy przybyły do nich pierwsze europejskie duchy. Obce duchy przybywały do nich już wcześniej, część z pustyni, część aż z wybrzeża, ale nigdy nie było ich tyle i nigdy nie okazywały takiej złości. Niektóre, jak Massa-Missi, wrzeszczą i wydają rozkazy. Inne, jak Sahjat, zasiedlają ludzi i próbują ich porywać. Są brutalne i nieprzewidywalne. Dla wielu Fotse to znak, że stare czasy minęły, a nowe będą bardzo trudne. W przeszłości żaden Fotse nie opuszczał swoich ziem. A jeśli byli tacy, wędrowali na równiny i przepadali tam na zawsze. Teraz są Fotse, którzy odeszli i wracają z dziwnymi opowieściami o podróżach po wodzie albo kopaniu pod ziemią. W każdej z tych opowieści główną rolę odgrywają biali ludzie. Duchy białych każą im wznosić ogromne spichlerze i zarzynać jeden drugiego, jak nowożeniec zarzyna kozy przed ucztą weselną. Jakimś sposobem te duchy musiały wejść w mężczyzn Fotse, gdy spali, i przybyły razem z nimi. Zmiany musiały przyjść w ślad za duchami Europejczyków. Chyba że jest na odwrót; że to duchy przyszły w ślad za zmianami. To jedno z pytań, które dręczą starszyznę Fotse, dyskutującą o nowych czasach w cieniu drzew owocowych. Co przyszło pierwsze: duchy czy zmiany? Przedtem nikt nie mówił w ten sposób; nie było mowy o nowych czy starych czasach, ponieważ takie rzeczy po prostu nie istniały. Czas to był czas. Ludzie żyli jak ich przodkowie. Jedli tylko czyste części zwierząt i zbierali proso po złożeniu odpowiedniej ofiary. Unikali stosunków seksualnych, póki ich nowo narodzone dziecko nie zostało odstawione od piersi, a kiedy przychodził na to czas, zawierali Fo. Przodkowie nagradzali ich posłuszeństwo właściwą kolejnością pór roku i plonami, którymi mogli wykarmić więcej dzieci. Dzieci dorastały, potem umierały i same stawały się przodkami, nadzorującymi zmiany pór roku. I tak odziedziczona po przodkach siła Fotse rosła, czyniąc ich świat mistycznym perpetuum mobile. Teraz machina się zepsuła. Teraz są stare czasy i nowe czasy. Może to misjonarz przywidzi z sobą przeszłość i przyszłość w skórzanych torbach przy siodle, kiedy przejeżdżał przez ich krainę i mówił o wzniosłym bogu, o martwym bogu i końcu czasu. Nie zostawił po sobie prawie nic więcej prócz idei początku i nieuchronnego końca. Kazał ludziom myśleć o własnym końcu i gdzie się znajdą, gdy czas przestanie istnieć. Zamiast pytać przodków: „Co powinniśmy robić?”, ludzie zaczęli pytać: „Co jest dla mnie dobre? Co się ze mną teraz stanie?”. Przybyli rządowi ludzie i dali Daou magiczny kij ze srebrnym okuciem, a innym wodzom kije z okuciami z brązu. Wodzowie byli dumni, ale w zamian za kije rząd zabrał z sobą wielu mężczyzn Fotse. Niektórych nie było przez długi czas. Nie mogli zebrać plonów, a ich żony uciekły z innymi. Ludzie zaczęli mówić: „Kiedyś żyło się całkiem inaczej”. Biali ostrzegali ich przed czarami, co było zupełnie naturalne. Szamani i zaklinacze deszczu robią to samo. Nikt w krainie Fotse nie lubi tych, którzy rzucają uroki, ale oni są. Każdy ma zawistnych sąsiadów, co jest wystarczającym powodem, by stawiać swoją zagrodę z daleka od reszty. Jeśli uroki fruwają w powietrzu przez cały czas, trudno oczekiwać czegoś innego. Jeśli twoja brzemienna koza umiera albo twoje dziecko ukąsi wąż, można spytać wyroczni, kto za to odpowiada, i zmusić winowajcę do wynagrodzenia straty. Czary można zneutralizować albo skierować z powrotem ku temu, kto je rzucił. Talizmany chronią przed czarami. Tylko w najpoważniejszych przypadkach, kiedy wrogość innych przywodzi ludzi na skraj śmierci, magia staje się sprawą publiczną. Niektórzy pytali: „A jeśli nowe czasy przynieśli czarownicy? Jeśli przewrotni ludzie połączyli siły i zmienili wszystko na gorsze? Czy nie lepiej wytępić ich raz na zawsze i żyć w świecie wolnym od czarów? Może wróci sam czas, bez podziału na stare i nowe?”. Te myśli budzą strach, pełno w nich zmian i zamętu. Pojawiły się wraz z nowymi czasami. Ostatnio wróżbiarze mają mnóstwo pracy. Codziennie ujawniają nowych czarowników, których ludzie traktują bardzo surowo. Są Fotse, którzy myślą o czarach inaczej. Świat poza granicami ich krainy jest całkiem pogmatwany. Czary są tam na porządku dziennym, złe jest dobre, a ludzie chodzą do góry nogami. Że w świecie zewnętrznym panuje zło, o tym wiedziało się od zawsze. Teraz podróżujący Fotse potwierdzają, że im dalej jedziesz, tym jest gorzej, aż docierasz do zimnego kraju, gdzie żyjący tłoczą się na kupie, a martwi leżą na otwartych przestrzeniach. Kto przybywa z dalekiego świata, by zabierać mężczyzn Fotse? Czyje uprzykrzone duchy tak kierują kobietami przy wielkim bębnie, że nawet gdy w desperacji tańczą przed jaskiniami zmarłych, przodkowie niezmiernie rzadko zabierają je z sobą, zostawiając we władaniu tupiącego Sahjata i Massa-Missi? Kto mógłby być bardziej przewrotny niż biali ludzie? Przed świtem Jonathan i Gittens wracają do obozu. Nie bardzo wiedzą, jak wytłumaczyć to, co widzieli. Jonathan jest zaniepokojony, ale Gittens odczuwa ulgę. „Świętują – mówi. – To ich sposób na uczczenie naszego przybycia”. Kiedy opowiadają o wszystkim profesorowi Chapelowi, ten okazuje wielkie niezadowolenie. Ignoruje relację podekscytowanego Gittensa na temat tańca obrazującego opętanie i wygłasza płomienną przemowę, w której roi się od słów i wyrażeń typu „eskapada”, „skandaliczny” i „czy to się komuś podoba, czy nie”. Wszelkie kontakty z Fotse powinny być usankcjonowane przez niego. On kieruje tą ekspedycją i nie pozwoli, by podważano jego autorytet. Z przeciwnej strony paleniska dobiega głośny, bezczelny śmiech Marchanta. W bezsilnej wściekłości profesor zwraca się do Jonathana. – A jeśli o ciebie chodzi, to zdaje mi się, że miałeś coś do zrobienia – rzuca warkliwie. – Czy nie czas, żebyś przestał pałętać się po obozie i ruszył w teren? Następnego dnia Jonathan wyrusza w teren. Z trzema tragarzami, którzy niosą jego papiery i sprzęt obozowy, przekracza wyschłe koryto poniżej zagrody Daou. Tragarze nazywają się Idris, Ali i Danjuma. Kiedy wydaje im polecenia, uświadamia sobie, że się ich boi. Rozmawiają między sobą przyciszonymi głosami w języku hausa, obserwując go z beznamiętnym wyrazem twarzy. Są pierwszymi tubylcami, którymi przyszło mu samodzielnie kierować. Odczuwa ulgę, że opuszcza strefę cienia rzucanego przez zbocze, ale jak zabrać się do spisu ludności, pozostaje dla niego tajemnicą. Większość rządowych instrukcji dotyczy rad wioskowych, pomniejszych wodzów i spisów w języku arabskim, ale ponieważ Fotse (wysoce zdecentralizowani i mniej lub bardziej wolni od czyjegokolwiek nadzoru) nie żyją w wioskach, nie mają jasnego systemu lokalnych rządów i nie piszą po arabsku, żadnej z nich nie da się tu zastosować. Dopóki Gregg i Marchant nie skończą pomiarów, nie będzie dokładnych map krainy Fotse. Jedynymi nośnikami informacji są naszyjniki, które rejestrują transakcje Fo, ale Fotse niszczą je po sfinalizowaniu sprawy. Spytany, iloma ludźmi rządzi, Daou zazwyczaj mówi „sto i dziesięć”, co jest u Fotse zwyczajowym określeniem na „całkiem dużo”. Jak wykazały badania nad matematyką Fotse (Chapel 1913), potrafią wyrażać wielkie liczby i abstrakcyjne wartości ułamkowe. Jonathan odnosi więc wrażenie, że wódz po prostu nie ma ochoty na współpracę. Jego deklamator szacuje liczbę poddanych wodza na „tyle dzikich kóz, ile wdrapuje się na Grzbiet Jaszczurki”, co i tak Jonathanowi niewiele mówi. Kiedy deklamator pyta retorycznie, czemu ktoś miałby być na tyle głupi, żeby liczyć dzikie kozy na Grzbiecie Jaszczurki, Jonathan nie potrafi mu odpowiedzieć. Zaczyna od pierwszej zagrody, na jaką się natyka, i oznacza ją na liście numerem jeden. System nie jest jednak najlepszy. Mieszkańcy przeważnie chowają się przed nim. Wysyła wtedy swoich ludzi, by przetrząsali spichlerze, zagrody dla zwierząt albo pobliskie zarośla. Tragarze wypełniają zadanie bez entuzjazmu i zwykle wracają z poszukiwań sami. Jonathan zaczyna szacować liczbę mieszkańców jednej zagrody na podstawie liczby misek do jedzenia. Kiedy znajdują się właściciele, czasem ze strachu nie mogą wykrztusić słowa. Przytuleni do siebie w obejściu, potrafią tylko rozpaczliwie błagać, by wrócił na swoje ziemie. Jeśli udaje mu się ich uspokoić, często nie rozumieją, czego od nich chce, albo podają mu wymyślone liczby („Trzy? Widzę przynajmniej dziesięć”). Bywa, że usiłują go przekupić, oferując kozie mięso i piwo z prosa, albo szeptem każą swoim dzieciom uczepić się jego szortów i głośno płakać. To ostatnie działa. Jeśli jest coś, czego Jonathan nie może znieść, to szarpanie ubrań przez szlochające dzieci. Wtedy zazwyczaj odchodzi i sam wpisuje liczby, które wydają się najbardziej prawdopodobne. Pod koniec pierwszego tygodnia ma na koncie trzynaście zagród. Próbuje różnych sposobów, by jego wizyty przebiegały mniej dramatycznie. Uśmiecha się. Śpiewa. Daje dzieciom kolorowe formularze do zabawy i nie prosi o zwrot. Ale ani ludzie nie boją się mniej, ani jego praca nie staje się przyjemniejsza. Jego słudzy nienawidzą Fotse i czują wstręt przed ich dotykaniem. Boją się chorób i zanieczyszczenia. Kiedy wywlekają opornych rolników z kryjówek, demonstrują obrzydzenie brutalnością. Jonathan najpierw rozkazuje, potem prosi, wreszcie błaga o łagodne traktowanie Fotse, ale Idris, Ali i Danjuma nic sobie z tego nie robią. Kiedy Idris bije któregoś z mężczyzn w tył głowy na oczach jego żony i dzieci, Jonathan wie, że dłużej nie wytrzyma. Tego wieczoru rozbija obóz w cieniu rozłożystego drzewa. Kiedy tragarze zasypiają, siada na trzeszczącym krześle i próbuje myśleć. Wie, że dotarł do kresu czegoś. Ta świadomość powoduje wstrząs. Jakby skakał do basenu z wysoka i dotknął dna rękami. Po co ma to robić? Z upływem godzin upał słabnie. Ziemia i ciało Jonathana oddają ciepło, aż do chwili, w której Jonathana przenika nagły chłód. Uderza go myśl, że głębia, której dotknął, to on sam. Po co liczyć Fotse? Kto byłby na tyle pokręcony? Jonathan oczywiście wie, po co – w imię Boga i Anglii, Imperium i Cywilizacji, Postępu i Nowoczesności, Moralności i Honoru. Ma to wszystko zapisane w swoich notatnikach. Ale to jest na kartkach notatników, nie w nim. On sam nie dba o żadne z tych słów. Nie czuje ich i właśnie ten brak jest wyłożonym kafelkami dnem basenu. Jonathan Bridgeman dociera do tego miejsca, ale głębiej nie potrafi. Gdyby te słowa coś dla niego znaczyły, miałby wolę liczyć Fotse i zbierać dane o nich. Ale on nie czuje tych słów. Wraz z chłodem nocy nadchodzi użalanie się nad sobą. Jonathan zaczyna mruczeć pod nosem. To miała być przygoda. Bridgeman uznałby to za przygodę. Byłby już imperialnym bohaterem. Dzielny i mądry Beau Bridgeman z krainy Fotse, najbardziej angielski w Afryce. Co on tu robi? Odkąd stał się Jonathanem, próbował unikać takich myśli. Wmawiał sobie, że pierwowzór i następca pasują do siebie idealnie. Kiedykolwiek opadały go wątpliwości, czym prędzej je rozpraszał. Kim byłby gdzie indziej? Khwaja-sarą, żonglującym nowymi wcieleniami jak kuglarz. Jonathan nauczył się tej sztuczki. Ludzie zwracają uwagę na zewnętrzne formy – szerokość mankietów, brzmienie wargowo-zębowego, szczelinowego „w”. Stanie się kimś innym to tylko kwestia zmiany krawca i pamiętania, by dotykać dolną wargą krawędzi górnych zębów. Łatwe; chyba że metamorfoza jest bezwiedna, że palce tracą oparcie i człowieka ogarnia strach przed nieuchronnym upadkiem. Wtedy metamorfoza jest ucieczką; biegiem, któremu towarzyszy groźba, że kiedy się przystanie, wrócą podejrzenia, że nikt nie biegnie. Nikt. I nikt się nie zatrzymuje. Że nikogo tam nie ma. Noc działa przygnębiająco. Przez chwilę Jonathan zastanawia się, czy nie odstrzelić sobie łba bronią myśliwską. Przynajmniej umarłby jak Bridgeman. Eleganckie, angielskie rozwiązanie, choć wymaga zdjęcia butów i skarpetek. Kiedy schyla się i zaczyna rozwiązywać sznurowadła, uświadamia sobie, że silą woli, jakiej wymaga samobójstwo, była jedną z cech Bridgemana, nie jego. W odruchu rozpaczy sięga do kieszeni koszuli khaki i z sekretnego miejsca na sercu wyjmuje pierścionek zaręczynowy dla Star. Miotając przekleństwa, wyrzuca go jak najdalej od siebie. Kiedy się odwraca, napotyka mętne spojrzenia trzech zaspanych tragarzy. Usiłując zapanować nad sobą, każe im wracać do namiotu. Sam chwiejnym krokiem idzie do swojego. Rano już wie. Nie chce kontynuować spisu, ale nie chce też wracać do obozu. Postanawia robić wszystko, co do tej pory, z jednym wyjątkiem: zamiast wchodzić na teren zagród, będzie je omijał i wpisze do notesu wymyślone dane. Kiedy pierwszy raz okrąża zagrodę w odległości paruset jardów, Idris i reszta patrzą na niego dziwnie, ale nic nie mówią. Po jakimś czasie akceptują to jako nową praktykę, ani mniej, ani bardziej cudaczną niż wszystko, co im kazano robić do tej pory. Jonathan wędruje więc zygzakiem po krainie Fotse i stopniowo zatraca poczucie kierunku. Nie prosi tragarzy o pomoc. A oni jej nie proponują. Po jakimś czasie zaczyna rozpoznawać punkty orientacyjne. Wydaje mu się, że krąży w kółko. Wszystkie zagrody wyglądają tak samo: niewielki krąg stożkowatych chat wokół centralnego placu. Po trzydziestej zlewają się w jedno. Można je odróżnić jedynie po kapliczkach. Każda zagroda ma swoją, czasem na placu, czasem na polach, gdzie bożki opiekują się plonami. Stoją pod osłoną maleńkich strzech. Przybierają rozmaite formy: kamień, rzeźba w drewnie, malowane i niemalowane, bezkształtne gliniane bryły ze skorupkami wciśniętymi w miejsce oczu i ust. W jedną z nich wciśnięto kawałeczki niebieskiego kafla, który musiał przywędrować tu przez pustynię z kimś z północy. W innej znalazł się kawałek oksydowanego metalu, który okazuje się zamkiem pistoletu skałkowego. Jego drewniane łożysko wyjadły termity. Wszystkie bożki są wysmarowane mieszaniną kolorowych proszków, mleka i piwa z prosa, ofiarowaną przodkom. Gdy Jonathan staje przed brzuchatą figurką z kokiem na głowie i zastanawia się, czy już ją widział, dochodzą go trzaski gramofonu. Jest niedaleko obozu. Pod nieobecność Jonathana obsesja Marchanta na punkcie latryn okazuje się usprawiedliwiona. Oryginalny model (zwykły rów) wkrótce zostaje zastąpiony wersją numer dwa, a potem wersją numer trzy. Wersja numer trzy to starannie dopracowany model: dwie drewniane deski z otworami (pilot i strzelec), osłonięte ze wszystkich stron drzewem i brezentem, z zamykanymi drzwiczkami od frontu. Choć pierwotnym zamiarem Marchanta było całkowite rozdzielenie toalet, rzeczywistość go przerosła. Uczestników wyprawy dopadła choroba i przez dziesięć dni nikt nie jest sobą. Choroba objawia się straszliwym, szarpiącym wnętrzności bólem i gwałtownym rozwolnieniem, co oznacza, że obie deski są okupowane niemal bez przerwy. W myśl zasady „szczęśliwi, którzy posiadają”, żaden użytkownik nie pali się do odstąpienia swego miejsca rozszalałym kolegom. Walenie do drzwi, zniewagi, a nawet groźby stają się chlebem powszednim. Kulminacją szybko postępującego zdziczenia obyczajów jest moment, w którym Gregg strzałem z rewolweru gruchocze zamknięcie drzwi w części dla strzelca, wywleka stamtąd przerażonego Gittensa, a sam barykaduje się w środku. Marchant koi mu nerwy, śpiewając przez ścianę stare, sentymentalne pieśni wojskowe. Po tym zdarzeniu za zgodą wszystkich członków ekspedycji osłony zostają rozebrane, a latryny ogłoszone strefą neutralną. Obserwatorzy Fotse donoszą Daou, że nawet podczas choroby żaden z białych nie pomyślał o załatwieniu swoich potrzeb w krzakach. (Dziwni z nich ludzie!). Najwyraźniej wartość duchowa owych desek ma coś wspólnego z pokutą. Choroba mija. U jej bladych i wycieńczonych ofiar zostaje wzajemna niechęć. Marchant i Gregg wracają do pomiarów terenu. Powoli pokrywają abstrakcyjną siatką coraz większy obszar wokół zboczy. Poirytowani odkrywają, że pod ich nieobecność w pobliżu obozu kręcą się jacyś Fotse. Głównie dzieci, ale czasem przychodzi też paru bezczelnych młodzików, którzy apatycznie przyglądają się obozowemu życiu. Pewnego ranka z namiotu Marchanta wyskakuje jakiś chłopiec, a za nim Marchant w samym ręczniku. Uciekinier ma przewagę paru jardów. Po kilku krokach Marchant rezygnuje z pościgu. – Dasz wiarę? – zasapany zwraca się do Gittensa. – Ten mały czarnuch ukradł mój pędzel do golenia! Po tym incydencie nie spuszczają oka z obozowego sprzętu i wznawiają nocne warty. Mimo wzmożonej czujności giną im osobiste rzeczy. Profesor traci sznurowadła, Gittens scyzoryk i pudełeczko z pastą do butów. Niektóre z rzeczy ukradzionych przez Fotse nie mają żadnej wartości materialnej. Morgan natyka się na dwóch mężczyzn, którzy grzebią w stosie odpadków przy namiocie kuchennym. Innego chłopca przyłapuje obok latryny, jak na czworakach zbiera włosy i kawałki obciętych paznokci u nóg. Kiedy Jonathan wraca do obozu, zastaje wszystkich uczestników wokół ognia. Słuchają zdartej płyty Morgana z walijskimi pieśniami religijnymi. Paranoja wywołana ostatnimi wypadkami pokonała awersję. Mają przy sobie prawie wszystkie strzelby. Część oparli o krzesła, część trzymają-na kolanach i gładzą je od czasu do czasu, jakby się chcieli upewnić, że ciągle tam są. Zapada zmierzch. Wszyscy łapczywie zaciągają się papierosowym dymem. Początkowo miał to być sposób na odstraszanie owadów, ale z czasem przekształcił się w nałóg o zgoła histerycznej intensywności. Zadają mu parę pytań („Cholernie ciężko, co? Miałeś jakieś kłopoty?”), ale nie wydają się zainteresowani odpowiedziami. Opanowani zwątpieniem, dbają głównie o własne problemy. Rozmowa kręci się wokół okropności tutejszego klimatu i degeneracji Fotse, którzy zawiedli nadzieje antropologów. Do Jonathana te uwagi dochodzą z bardzo daleka; jakby dotyczyły wspomnień, zapisków z miejsca, o którym coś wie i z którym czul się kiedyś związany, ale teraz nie potrafi go sobie przypomnieć, umiejscowić w chaosie pamięci. – To nie jest Afryka, jaką znałem – wzdycha profesor. – U Fotse udawało mi się zrzucić z siebie cały bagaż trosk współczesnego człowieka. – Brzemię cywilizowanego społeczeństwa – dopowiada Gittens. – Co za porąbane miejsce – mówi Marchant. – Kurewski upał, pełno pieprzonych much, a te czarnuchy gorsze niż Cyganie… Profesor krzywi się. – Wolałbym, żeby… – urywa nagle. – O co właściwie chodzi? Głos zabiera Gittens. – Chyba rozumiem, co pan miał na myśli, profesorze. To jakby wyprawa do naszej odległej przeszłości. – Kurewsko prymitywnej – rzuca Marchant. – Pierwotnej – poprawia Morgan. – To musiało być takie nieskażone miejsce – mówi Gittens w zadumie. – Eden. I pomyśleć, że za dziesięć lat nic z tego nie zostanie… – Płakać nie będziemy – stwierdza Marchant. – Nic na to nie poradzimy – ciągnie Gittens. – To cena, jaką płacimy za postęp. Reszta potakuje filozoficznie. – Proponuję – zaczyna profesor – skupić się na gromadzeniu eksponatów. Jeśli ocalimy, co się da, z przedmiotów, które wytwarzają… Gittens i Morgan przyjmują pomysł z entuzjazmem. – Rozmowy nie przyniosły… – Właśnie – przerywa im cierpko profesor. – Kiedyś Fotse byli raczej gadatliwi. Morgan zastanawia się głośno, czy nie powinni spróbować jeszcze raz z wywiadami. Ale w skrytości ducha liczy, że reszta nie przychyli się do jego pomysłu. Gittens, którego umiłowana teoria o szlachetnych dzikusach doznała w ciągu ostatnich tygodni uszczerbku, nie ma najmniejszej ochoty na ponowne rozmowy z Fotse. Szybko zmienia temat. – Dziesięć lat? To pewne? – Tak twierdzi urzędnik w biurze gubernatora – odpowiada profesor. – Mają szczegółowy plan. Kiedy skończą budowę sieci dróg w tym okręgu, chcą umieścić Fotse w pobliżu głównych skrzyżowań. W ciągu pięciu najbliższych lat nic się nie wydarzy, ale poradził mi, żeby brać, co się da. Powiedziałem, że to skandal, a on poczęstował mnie argumentem, którego można się było spodziewać: „Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. – A co, jeśli Fotse nie zechcą się przenieść? – pyta Jonathan. – Przypuszczam, że władze są przygotowane na protesty. W takich przypadkach użycie przymusu często bywa konieczne. Morgan zastanawia się przez chwilę nad tymi słowami. – To w ich najlepszym interesie. Z ekonomicznego punktu widzenia takie rozwiązanie ma sens. Ich plony są żałosne. Jeśli pokazać im, jak siać, przenieść tam, gdzie jest lepsza gleba, to kto wie… Może za dwadzieścia lat będą sprzedawać swoje plony. Gdyby ich kozy skrzyżować z-europejskimi, miałyby większą masę. I dawałyby więcej mleka… – Musisz mówić o kozach? – wzdycha Gittens. – Mam nadzieję, że już nigdy w życiu nie zobaczę ani jednej. – Według mnie kozy to całkiem interesujące zwierzęta – oznajmia Morgan sucho. Jonathan ma pytanie. – Nie uważasz, że lepiej dać im spokój? – Kozom? – rzuca szyderczo Marchant. – Fotse. Wszyscy spoglądają na Jonathana z niedowierzaniem. – Nie wiem, do czego zmierzasz – zaczyna Gittens oficjalnym tonem – ale to typowa dla ciebie postawa, Bridgeman. I wiem, że nie jestem odosobniony w swojej opinii. Profesor marszczy brwi. – Teraz widzę, że zaproszenie cię do udziału w wyprawie było błędem. Nie włożyłeś w nią serca. Nie masz chęci do pracy. Nie udzielasz się. Twój główny problem, Bridgeman, to brak ducha współpracy. – Ducha współpracy? Morgan rzuca mu spojrzenie pełne politowania. – Nie lubisz działać w zespole, prawda? Jonathan patrzy na nich i słyszy szelest trawy kołysanej wiatrem. – Nie lubię. Może macie rację. Mimo dość wczesnej pory wymyśla jakieś usprawiedliwienie i idzie do namiotu. Noc mija mu na balansowaniu między dwoma stanami – bezsennością pełną surrealistycznych wizji, w których cisza grozi wybuchem, i czymś, o czym trudno powiedzieć, czy jest jawą, czy snem. Jonathan czuje, że wszystkich ludzi i wszystkie obiekty w otaczających go ciemnościach łączy siatka kabli i drutów, tworzących jeden mechanizm. Za każdym razem, gdy zmienia pozycję albo podnosi rękę do twarzy, wprawia w ruch inne rzeczy; wywołuje kaskadę efektów sięgających spraw ostatecznych. Czasem to on pod ich wpływem porusza ramionami czy powiekami bez udziału własnej woli. Gdyby mógł się uwolnić z tej plątaniny, byłoby z nim dobrze. Gdyby przynajmniej udało mu się odkryć zasadę działania tego systemu, mógłby się od niego uniezależnić. Oczyma wyobraźni widzi chaty Fotse zrównywane z ziemią; ich samych, jak poboczem nowych dróg wędrują ku nowym siedzibom. Wczesnym rankiem przeszłość wydaje się jeszcze bardziej zawikłana niż przyszłość. Tłumione dotąd myśli przybierają konkretny kształt. Co by było, gdyby dawno temu się zagubił? Gdyby zgubił samego siebie i nigdy nie mógł się odnaleźć? Z nadejściem dnia Jonathan oznajmia profesorowi, że chce od zaraz kontynuować spis, i opuszcza obóz. Profesor mówi, że może zabrać tylko dwóch tragarzy. Część uciekła i w obozie brakuje rąk do pracy. Jonathan skwapliwie godzi się na dwóch. Rusza w górę wyschłego koryta rzeki za zagrodą Daou. Nie wie, dokąd zmierza. Wie tylko, że nie może zostać. Jonathan trzyma się koryta rzeki. Wędruje drogą pasterzy, klucząc między głazami i kępami twardej, kłującej trawy. Choć mija kilka zagród, nie zatrzymuje się przy nich ani na chwilę. W pierwszym odruchu sięga po notes, ale nie potrafi zmusić się do napisania czegokolwiek. Kiedy słońce staje w zenicie, pasterski szlak skręca w stronę pasma ciągnącego się na mile z północy na południe. Przez resztę dnia wąskie koryto rzeki biegnie niemal u jego stóp. Jonathan rozbija obóz między dwoma gigantycznymi głazami. Z nadejściem nocy, która zawsze spada na ziemię Fotse z kliniczną precyzją, ściana skał, górująca nad nim przez cały dzień, zaczyna go przygniatać. Kiedy patrzy, jak Idris przygotowuje kolację, wydaje mu się, że masyw stopniowo potężnieje. Kiedy idzie spać, nie jest już tego pewien. Teraz odnosi raczej wrażenie, że skały kondensują się, gęstnieją. Kolejny dzień marszu u podnóża masywu przytłacza Jonathana jeszcze bardziej. Tej nocy nie może spać. Słyszy jakieś hałasy na obrzeżach obozu, najpierw na jednym krańcu, potem na drugim. Wydaje mu się, że widzi jakieś postacie krążące wokół jego namiotu. Zamiast rozchylić wejście albo wyjść na zewnątrz z rewolwerem, znieruchomiały leży pod przepoconym kocem z szeroko otwartymi oczyma i rękami wzdłuż ciała i myśli: „Niech przyjdą”. Nie przychodzą. Rano Jonathan orientuje się, że tragarze uciekli. Ich koce ciągle leżą przy żarzącym się ogniu. Jonathan nawołuje przez dłuższą chwilę, ale odpowiada mu cisza. Kiedy snuje przypuszczenia, co się mogło stać, świat zaczyna skakać mu przed oczami. Manierka, z której pociąga łyk słonawej wody, ciąży mu niemiłosiernie, a światło, sączące się przez szkła okularów słonecznych, staje się nieprzyjemnie jaskrawe. Otumaniony, próbuje zwinąć obóz. Odkrywa jednak, że złożenie namiotu jest bardzo skomplikowane. Roluje go i usiłuje wcisnąć do pokrowca. Bez powodzenia. Jonathan opada z sił. Pałęta się po obozie, rozrzucając rzeczy; a kiedy w bezsilnej wściekłości wzywa służących, potrafi myśleć tylko o szaleńczym pulsowaniu w głowie. Powoli zdaje sobie sprawę, że to gorączka. Ciągle jednak czuje impuls do dalszego marszu, nawet jeśli przyjdzie mu wędrować samotnie. Sprzętu jest zdecydowanie za dużo dla jednej osoby. Część ekwipunku Jonathan układa na stosie pod drzewem. Reszty nawet nie rusza z miejsca. Pakuje do plecaka konserwy, podnosi z ziemi koc, bierze strzelbę. To najważniejsze rzeczy. Obóz zdaje się odmawiać mu wsparcia. Wstrząsany dreszczami Jonathan wlecze się ku ścieżce, by kontynuować wędrówkę. Tylko dokąd właściwie szedł? Ubite gliniaste podłoże przechodzi w piarg, po którym coraz trudniej stąpać. Jonathan ledwo stawia jedną stopę przed drugą. Słoneczny żar leje się z nieba wprost na jego odsłoniętą głowę (Gdzie jest kapelusz? Czyżby go upuścił?), aż wreszcie tak mieni mu się przed oczami i kręci w głowie, że musi na chwilę usiąść. Zanim się spostrzega, już leży na ziemi i tępo wpatruje się w niebo, mając w polu widzenia gałąź drzewa, która przypomina pęknięcie na błękitnej szybie. Jonathanowi wydaje się, że umiera. Na jego pokrytym kurzem ciele nie ma ani jednej kropli potu. Wstrząsają nim dreszcze, fale zimna przechodzą od rąk i nóg ku żołądkowi, wywołując mdłości. Zaczynają się halucynacje. Wysoko na stoku przywarł do skal stary mężczyzna w czerwonych butach i czerwonym kapeluszu. Wizja Jonathana nabiera intensywności. Starzec niczym pająk przesuwa się po skalnej ścianie głową w dół. Czasem wczepia się w skałę i posypuje dłonie białym proszkiem czerpanym z woreczka zawieszonego u pasa. Czasem nonszalancko zwisa na jednej ręce nad urwiskiem, mając pod stopami jedynie kilkaset stóp powietrza. Porusza się szybko i po linii prostej. Czerwień jego butów i kapelusza jest tak intensywna, że aż nieprawdopodobna… Następny obraz, jaki ukazuje się oczom Jonathana, to twarze Fotse, szczelnie wypełniające błękitną przestrzeń nad jego głową. Mężczyźni o zamazanych oczach i skomplikowanych spiralnych bliznach. Wyciąga się do niego wiele rąk, blizny wirują mu przed oczami, usiłuje siąść, ale jedyne, na co potrafi się zdobyć jego ciało, to kolejny napad dreszczy. Ktoś podaje mu wodę. Błękitne okno nieba kołysze się raz w lewo, raz w prawo, raz w lewo, raz w prawo – do wtóru niskich głosów, intonujących w kółko tę samą pieśń. Słońce nieznośnie pali mu skórę. Niebo podskakuje i drga, póki w jednej chwili nie znika z pola widzenia. Teraz jest już tylko chłód i ogień migający na kamieniu. Jonathan wie – to jedna jedyna pewna rzecz – że jest teraz pod ziemią. Fotse niosą go do wnętrza ziemi i układają w miejscu, gdzie pod nogami chrzęszczą kamienie, a sufit przypomina kopułę. W świetle ognia Jonathan widzi na ścianach jaskini tysiące czerwonych odcisków dłoni. Nagle widok przesłaniają mu nisko pochylone nad nim głowy. Jedna z nich w czerwonej czapce. Należy do starca, który potrząsając kościaną grzechotką i rozczapierzając kończyny jak pająk, półgłosem szepcze mu coś do ucha. Do Jonathana wyciąga się wiele rąk. Powoli zaczynają go rozbierać. Jonathan czuje palce rozpinające mu guziki, zdejmujące pasek przy szortach. Nie ma siły protestować, gdy łapią go za kostki i rozsuwają nogi; gdy obce palce pocierają i szczypią każdy skrawek jego ciała, rozchylają pośladki, unoszą mosznę, otwierają usta; gdy zagłębiają się w nos i uszy, odsuwają napletek, podnoszą ręce i przesuwają się po włosach. Przez cały czas miga mu przed oczami wyrazista twarz starca w czerwonej czapce. Słyszy klekot grzechotki i intonowanie, milknące na krótko, by powrócić ze zdwojoną mocą. Ręce smarują go od stóp do głów gliną, która w miarę wysychania tworzy kaolinowy pancerz na skórze. Zęby Jonathana zgrzytają o twardą krawędź glinianej miseczki. Ktoś unosi mu głowę i poi jakimś gorzkim płynem, który strużką cieknie po brodzie. Jonathan opada z powrotem na ziemię. A potem wzbija się pod sklepienie jaskini, podczas gdy jego ciało tarza się w pyle, wije, zgrzyta zębami z bólu, którego tak naprawdę nie czuje, ponieważ jego duch wyrywa się z ciemnego łona jaskini przez wylot w Grzbiecie Jaszczurki i szybuje daleko, coraz dalej, coraz szybciej, aż zagajniki na ziemi upodabniają się do spadających gwiazd. I wtedy lot, równie nagle, jak się rozpoczął, zostaje przerwany. Duch Jonathana zawisa przez moment nad obozem ekspedycji i widzi posępne twarze wpatrzone w ogień. Te twarze drgają i zamazują się, gdy jakaś siła wzywa go do powrotu i wtłacza przez czubek głowy do wnętrza ciała, teraz uwięzionego w twardej glinianej skorupie, wewnątrz której wszystko jest płynne, bezkształtne i zmienne. Jonathan leży tam wiele godzin, a może dni. Wypalone pochodnie zastępowane są nowymi, a odciśnięte dłonie poruszają się po stałej orbicie jak gwiazdozbiory w planetarium. Czasem zjawiają się młodzi adepci, by go nakarmić. Łyżeczka za łyżeczką podają mu owsiankę, a potem porcję gorzkiego lekarstwa. Jonathan patrzy na sklepienie pokryte odciskami rąk i czuje, jak skała oddycha. Na dźwięk głosu starca odkrywa, że może odwracać głowę, a jego ręce słuchają poleceń. Czuje podłogę, na której leży, słyszy chrzęst dotykanych kamyków. Palcami trafia na jakiś ostry przedmiot. Podnosi go ku oczom i rozpoznaje kawałek kości. Co za dziwne uczucie: móc latać, być zamkniętym w glinianej skorupie i leżeć na dywanie z kości, wyściełającym potężną, żywą skałę. Ludzie przychodzą i odchodzą, ale starzec jest przy nim cały czas. Potrząsa grzechotką, monotonnym głosem intonuje pieśni, niestrudzenie odprawiając swój prosty rytuał w skalnej niszy, w której mieści się ołtarzyk zastawiony najrozmaitszymi przedmiotami. W tykwach są jeszcze kleiste resztki ofiarnego napoju. Są kute noże z mosiądzu, wiązki ziół, czaszka psa owinięta wyschłą trawą. Wnętrze niszy jest tak obficie spryskane kredą, krwią i piwem z prosa, że na pierwszy rzut oka trudno dostrzec inne przedmioty: scyzoryk, podręczne lusterko, puste puszki po fasoli i dwie laleczki, o których istnieniu zupełnie zapomniał. To kupione w porcie figurki kolonialistów o długich nosach i w bulwiastych kapeluszach. Wszystko skradzione z obozu i przyniesione do grot zmarłych. Przychodzą młodzi mężczyźni. Klęknąwszy przed starcem, przekazują wiadomości, w zamian otrzymując błogosławieństwa. Jonathan obserwuje to wszystko i coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że znalazł się w tajnej siedzibie sztabu, że ołtarz jest wojskową mapą spornego terytorium, a natłok przedmiotów magiczną siecią triangulacyjną krainy Fotse, jego własnego ciała i jaskiń. Starzec zauważa, że Jonathan się ocknął, i z miejsca przerywa rytuał, jakby to była zwyczajna czynność, jakby naprawiał narzędzia albo przygotowywał posiłek. Zaczynają rozmawiać. Choć trudno o całkowite porozumienie, choć ich kontakt jest fragmentaryczny i rozmowa się rwie, Jonathan powoli zaczyna rozumieć, co starzec ma mu do powiedzenia: przy ich rozmowie obecni są wszyscy zmarli i usłyszą każde słowo. Jonathan siada i wypija trochę wody. Przez chwilę milczą obaj, wsłuchani w oddech skały. Potem starzec opowiada mu o przodkach, którzy przestali wychodzić z jaskiń i prowadzić kobiety podczas ceremonii. Czas rozpadł się na „przedtem” i „teraz”, a wszystko z winy czarowników. Mówi, jaki piękny byłby świat bez czarów, które niszczą życie spokojnych ludzi; jak ludzie wyobrazili sobie to piękno i połączyli się – mężczyźni z różnych klanów i rodów, w różnym wieku, członkowie tajemnych stowarzyszeń – w nowe stowarzyszenie, najbardziej tajemne z tajemnych, które przybrało miano od twardej trawy o szerokich źdźbłach, zwanej przez Fotse „igłą”. Podziemna część trawy-igły nie ma ani początku, ani końca; to niewidoczna plątanina łyka, które wypuszcza pędy tak ostre, że potrafią przeciąć skórę, jeśli człowiek jest na tyle głupi, by na nie stąpnąć. To samo dzieje się ze stowarzyszeniem igły. Nie ma ani głowy, ani środka. Wzrasta pod ziemią Fotse, lecz kiedy nadejdzie czas, wystrzeli na powierzchnię i unicestw czary raz na zawsze. Starzec mówi do Jonathana, który to zapada w sen, to się budzi. Wraz z napływającymi falami gorączki na przemian traci i odzyskuje świadomość. Stopniowo dociera do niego, co starzec chce mu powiedzieć. U czarowników wszystko jest na odwrót. Dla nich dobro jest złe, a zło dobre. Najwyższy czas na zniszczenie czarów. Czarownicy, których Fotse chcą unieszkodliwić, obozują w dolinie. Z nastaniem dnia wszyscy biali będą martwi. Starzec mówi coś jeszcze. Czarownicy mają na ciele znaki, które niezawodnie zdradzają ich złą naturę. Obejrzał ciało Jonathana w poszukiwaniu takich znaków i nie znalazł ani jednego. Choć ze skórą wywróconą na drugą stronę i ze strzelbą, która wypuszcza na odległość małe, twarde przedmioty powalające ludzi, wygląda jak czarownik, w jego przypadku wygląd jest mylący. Zdarza się czasem, że ktoś da się zwieść towarzyszom podróży, nie odczyni uroków albo zaśnie w niebezpiecznym miejscu, a wtedy jego ciało zasiedlają duchy. W sposób najłagodniejszy z możliwych starzec uświadamia Jonathanowi, że został opętany przez ducha Europejczyka. Już niedługo stowarzyszenie igły wyrośnie spod ziemi, zabije tamtych białych i zmiele ich kości na proszek, ale w jego wypadku nie będzie to konieczne. Zamiast tego starzec wygoni z niego ducha (co, niestety, będzie bolesne). Jonathana ogrania strach. Błaga starca, by tego nie robił. „Proszę… Nie jestem zły. Nie jestem czarownikiem. Jeśli wygonisz ze mnie tego ducha, nic nie zostanie”. Stary człowiek klepie go uspokajająco po plecach i podaje tykwę z gęstym, gorzkim napojem. Po pierwszym łyku wnętrzności Jonathana łapie gwałtowny skurcz. Wymiotuje. Starzec znów każe mu pić. Jonathan znów wymiotuje. Wszystko powtarza się do chwili, aż Jonathan ma wrażenie, że patrzy na swoje zaślinione dłonie z bardzo daleka. Odległość zwiększa się raptownie, jakby jego ciało wyciągało się pod sklepienie jaskini. Potem dzieje się z nim coś niepokojącego. Choć nadal jest w jaskini i leży w środku konturu postaci obwiedzionego przez starca kredą, jednocześnie wylatuje przez ujście jaskini w dół zbocza ku obozowi białych ludzi. Ziemia miga mu pod stopami, gdy przelatuje nad nią biały jak kość lśniąca w księżycowej poświacie. Siedzą na ziemi pokrytej popiołem i patrzą na niego szklanymi oczyma. Łyżka za łyżką wkładają jedzenie do wielkich ust i od czasu do czasu drapią się żółtawymi paznokciami. Za profesorem leży arka przedmiotów martwych, stos skrzynek, które w ciągu ostatnich tygodni on i Gittens ostrożnie i skrupulatnie zapełniali. Wzięli wszystko, co się dało zabrać z ziemi Fotse: garnki na wodę, motyki, kości do wróżenia, naszyjniki Fo… Czego się nie dało wziąć, utrwalili na fotografiach. Klisze zapakowali razem z przedmiotami. Ze światłem w nich uwięzionym są ostatnim świadectwem z ginącego miejsca, które w ich oczach jest już historią. Jonathan unosi się nad obozem i patrzy. Widzi skradających się wojowników. Rząd ruchliwych czarnych pleców dążących ku jednemu punktowi, ku pomarańczowej kuli ogniska. Widzi białych w trakcie jedzenia. U nich rzeczywiście wszystko jest na opak. Starzec potrząsa grzechotką i intonuje pieśni, a młodzi adepci, przytrzymując pacjentowi ręce i nogi, smarują mu twarz i barki popiołem. Potem rozgrzewają w ogniu metalowe głownie. Tak trzeba, ponieważ rzecz dotyczy skóry, która potrafi zwieść, jeśli przestrzeń i czas nie są w niej utrwalone tak, by człowiek nigdy nie zboczył z drogi. Tego nie da się zrobić bez bębnów. Duchy komunikują się za pośrednictwem określonych dźwięków. Bębny dudnią więc i łomoczą coraz donośniej, coraz intensywniej. Nad głową pacjenta krąży maska podawana z rąk do rąk, by zachęcić ducha do wyjścia. Rozżarzone głownie raz za razem dotykają różnych miejsc na jego ciele: krzyża, karku, ud, ramion i klatki piersiowej. Każde dotknięcie rozgrzanego metalu nadaje Jonathanowi właściwy kierunek, wiąże go nierozerwalnie z czasem i z miejscem, w którym powstają znaki. Odtąd już gdziekolwiek się znajdzie i gdziekolwiek zaśnie, nigdy się nie zagubi. Przy każdym dotknięciu rozgrzanego metalu Jonathan wrzeszczy wniebogłosy. I znów wzlatuje nad ziemię, która jest teraz świadkiem krwawych scen. Widzi drewnianą konstrukcję i rozpostarte na niej ciała Tdrisa, Alego i Danjumy z rozprutymi brzuchami, z wnętrznościami rozwłóczonymi w poszukiwaniu magicznych substancji. Teraz jakaś siła kieruje go ku dolinie, gdzie setki postaci skradają się w ciemnościach, gdzie igły wyłaniają się spod ziemi i dążą w stronę ognia czarowników. Jonathan czuje, że duch rozluźnia uścisk. Rozszalały i nienasycony rozrywa mu teraz ciało, szarpie na strzępy, rozrzuca na wszystkie strony kęsy mięsa spływające krwią. Wraz z Jonathanem kawałkowany jest cały świat. Z gardła Jonathana znów wydobywa się krzyk. Bez odpowiedniej osłony rzeczywistość jest nie do zniesienia. Przed Jonathanem otwiera się otchłań. Wszystko, co dotąd utożsamiał z sobą, wyszarpnięto z niego. Pozostał jedynie straszliwy bezład rodem z koszmarnego snu. Wojownicy wbiegają w krąg ognia. W konfrontacji z ich magiczną bronią kule białych zamieniają się w wodę. Napastnicy unoszą i opuszczają ramiona, sieką i tną. Ostrza zgrzytają o kości, przecinają ścięgna, wypruwają wnętrzności, które wylewają się przez rozcięte koszule khaki na nogi w workowatych szortach. Głowa Gregga z wykrzywioną twarzą leży na boku w popiele. Profesor nie ma już żadnych skojarzeń. Z jego rozłupanej czaszki wypłynął mózg, a twarz jest bezforemną miazgą. Gittens błaga, Morgan ma ironiczną minę, a Marchant przeklina, gdy napastnicy patroszą jednego po drugim. Po wschodzie słońca w dolinie panuje grobowa cisza. W jaskiniach umarłych też. Tydzień po tygodniu Fotse przyzwyczajają się do życia bez czarów. Ludzie wracają do codziennych zajęć. Rolnicy na pola, kowale do kuźni, Daou do mediacji między skłóconymi żonami, a bard do pracy nad cyklem pieśni opiewających zwycięstwo dobra nad złem. Nadchodzą deszcze. Pustynia okrywa się dywanem pięknych, choć efemerycznych kwiatów. Fotse oddają się spekulacjom na temat długości okresu kwitnienia i następnych plonów prosa. Deszcze się kończą. Nad ziemię Fotse nadlatuje harmatan. Mężczyznom Fotse piasek zgrzyta w zębach. Kobiety Fotse czują ból w plecach od ciągłego schylania się i wymiatania piasku naniesionego do chat. Miejsce poniżej zagrody Daou, gdzie był obóz czarowników, jest tylko wspomnieniem. Został po nim zaledwie ciemniejszy ślad po ognisku. Większość rzeczy białych poszła z dymem, ale kilka pozostałości trwa nadal – wybielona czaszka ułożona na ołtarzu w grotach, zmatowiały teodolit dodany do kapliczki. Choć duchy Europejczyków przegnano z ziemi Fotse i przodkowie znowu prowadzą kobiety w ich tańcu, wydaje się, że rany czasu się nie zaleczyły. Nadal istnieją stare czasy i nowe czasy. Mędrcy twierdzą, że po niebie nad Grzbietem Jaszczurki ciągle płyną białe chmury, a dzikie psy ciągle nawołują się po nocach. Te rzeczy są widomą oznaką ciągłości. A jednak zmiana zdaje się dotyczyć wszystkiego, nawet chmur i psów. Być może czas, raz przerwany w jednym punkcie, już nigdy nie wróci do poprzedniego stanu. W dole siatka dróg podpełza coraz bliżej, rodząc wiosło betonowych domków o płaskich dachach, w których nikt jeszcze nie mieszka. 12 stycznia Ministerstwo do spraw Kolonii do Rządu Jego Wysokości na Oil Coast 101. Prosimy o informacje o miejscu pobytu wyprawy Chapela na ziemię Fotse. 14 stycznia Rząd Jego Wysokości na Oil Coast do Ministerstwa do spraw Kolonii 214. Treść 101 niejasna. Ekspedycja Chapela przebywa u Fotse od czerwca. 16 stycznia Ministerstwo do spraw Kolonii do Rządu Jego Wysokości na Oil Coast 105. Dotyczy 214. Ekspedycja oczekiwana w Londynie. Mają spóźnienie. Czekamy na informacje. Pilne. 4 lutego Rząd Jego Wysokości na Oil Coast do Ministerstwa do spraw Kolonii 245. Dotyczy 105. Żadnych wieści o ekspedycji Chapela. 5 lutego Ministerstwo do spraw Kolonii do Rządu Jego Wysokości na Oil Coast 114. Dotyczy 245. Oczekujemy informacji o ekspedycji Chapela. Sprawa najwyższej wagi. 1 marca Rząd Jego Wysokości na Oil Coast do Ministerstwa do spraw Kolonii 287. Dotyczy 114. Z żalem informujemy, że członkowie ekspedycji Chapela zostali zamordowani na ziemiach Fotse. Policja rozpoczyna dochodzenie. Czekamy na dalsze wskazówki. Rozbity zegarek, starannie zawinięty w bibułkę, zostaje przesiany do ambasady brytyjskiej w Paryżu i za jej pośrednictwem przekazany pannie A. Chapel. Jego nadejście mąci radosną uroczystość ogłoszenia zaręczyn panny Chapel z nowym nababem Fatehpuru, poznanym w trakcie przyjęcia na jachcie w Nicei. Parowiec mozolnie płynie w górę rzeki z żołnierzami piechoty. Jego ładunek na przemian drzemie i beznamiętnie oddaje się hazardowi, póki nie zostaje wysadzony na ląd przy nabrzeżu w mieście zwanym teraz Przystanią Shorta. Miasto tętni życiem. Ściągnęli tu przybysze z głębi kraju, skuszeni jasnymi światłami i pensją. Na rogu fryzjer goli klienta, na schodach drewnianego budynku sądu siedzi paru pijaków. Wzdłuż głównej drogi, która biegnie z miasta na północ, stoją słupy telegraficzne. Na poboczu odpoczywają robotnicy. Patrzą na przemieszczaną artylerię, zaprzęgnięte muły, koła dział wzbijające czerwonawy pył. Wielbłąd łypie na Jonathana złym okiem. Idąc obok zwierzęcia, Jonathan musi pamiętać, by nie znaleźć się w zasięgu jego nóg. Obaj mozolnie pną się łagodnymi nawietrznymi stokami wydm, a potem schodzą stroną zawietrzną, brnąc po kostki w osypującym się piasku. Jonathan ma przed sobą długi szereg brnących przez wydmy wielbłądów powiązanych razem postronkiem. Ich garby kołyszą się przy każdym kroku. Ten ruch karykaturalnie podkreślają jeszcze toboły umieszczone na ich grzbietach. Poganiacze ciągną za uździenice. Pieśniami i przyjaznym pokpiwaniem przekonują swoje wielbłądy do dalszego marszu. Za każdym razem, gdy Jonathan poprawia kaptur swojego burnusa, by osłonić oczy przed słońcem, wsuwa rękę pod spód i przeciąga palcami po bliźnie na szyi. Teraz podróż jest dla niego wszystkim. Nie myśli o celu wędrówki. Dziś spędzi noc pod wysokim sklepieniem nieba. Jutro wyruszy dalej. |
||
|