"Impresjonista" - читать интересную книгу автора (Kunzru Hari)

CZĘŚĆ V. JONATHAN BRIDGEMAN

٭

Jonathan Bridgeman stoi wsparty o balustradę na rufie SS „Loch Lomond” i obserwuje zostawiany przez statek ślad, przypominający linię namalowaną wapnem na czarnym tle. Choć przekracza kala pani, wielką czarną wodę, nie ma żadnych przykrych odczuć, żadnego wrażenia rozmywania się własnej kasty czy zalet. Tuż pod balustradą spieniona biel fosforyzuje jasnozielonym światłem, barwą zjaw albo radowego panaceum. Wieczorne powietrze jest gorące. Pod wyszorowanym pokładem pracowite turbiny napędzają gigantyczne śruby, które mącąc wodę, powodują ruch miliardów świetlistych alg. Mienią się specjalnie dla niego, jakby chciały udowodnić, że woda też może być przeciwieństwem czerni, jeśli tylko zechce. Bridgeman uśmiecha się i stawia kołnierz marynarki, by osłonić twarz w trakcie zapalania papierosa.

Czarne kominy dalej będą wyrzucać z siebie kłęby smoliście czarnego dymu przesłaniającego gwiazdy, a pasażerowie parami będą przechadzać się po jasnych deskach pokładu. Statek pokona Morze Czerwone i przez Kanał Sueski wpłynie na wody Morza Śródziemnego, nazwanego tak, ponieważ jest centrum świata, ponieważ nad jego brzegami w wyniku wojen, ustanowionych praw i demokratycznych instytucji oraz uważnej obserwacji natury powstała Cywilizacja. Opuszczając Morze Śródziemne, czarno-żółtawy statek opłynie Cape Finisterre (finis term, kraniec świata), za którym hen daleko leży Anglia.

Och, mistyczny Zachód! Ziemia wełny, kapusty i lubieżnych dziewcząt o okrągłych oczach! Tamtejsze dziewczęta to naprawdę coś. Tak przynajmniej wynika z obserwacji Bridgemana, poczynionych na pokładzie „Loch Lomond”. Obecność „wolnego mężczyzny”, na dodatek w tak dobrym gatunku (tak bardzo wolnego, tak bardzo męskiego), wprawiła wszystkie niefortunne łowczynie, nieszczęśnice bez pary po nieudanym sezonie łowieckim, w stan gorączkowego podniecenia. Ciągle bez mężów, mimo pory zimowej spędzonej w Indiach, w Ojczyźnie mogą spodziewać się jedynie dalszego życia w panieństwie, póki nie zdecydują się na jakieś ustępstwa. Może nie musi być aż tak wysoki. Nie aż tak bogaty. Nie aż tak dobrze urodzony. Nie aż tak dobrze wychowany. Bridgeman, choć bardzo młody i w osobliwie niedopasowanych ubraniach, wydaje się reprezentować sobą Coś Więcej. Jedna czy dwie Bez Pary okazują wyjątkową determinację, co zmusza Bridgemana do blokowania krzesłem drzwi kabiny na noc. Mimo tych środków ostrożności z jego strony, zarówno panna Emily Howard, jak i panna Barbara Hollis gorąco ufają, że doszły z nim do porozumienia, a panna Amanda Jellicoe, która lepiej od nich poznała życie (i samego Jonathana), wierzy, że gdyby przyszło jej jutro umrzeć, umarłaby spełniona. Kiedy wolny mężczyzna przygląda się lśniącemu w mroku śladowi statku, Amanda znów siedzi przy stole ze swoimi przyzwoitkami, państwem Devereaux, którym nawet przez myśl nie przejdzie, że ich podopieczna jeszcze przed chwilą obściskiwała się z Jonathanem pod brezentem okrywającym szalupę ratunkową na niższym pokładzie, zamiast odpoczywać w kabinie. Pani Devereaux zauważa, jak dobrze Amanda wygląda, i dziewczyna ma nadzieję, że opiekunka nie dostrzeże wilgotnych plam na jej sukni i nie wyczuje chmury intensywnego męskiego zapachu, jaki z sobą przyniosła.

Amanda jest wyjątkiem. Jonathan stara się unikać takich spotkań z obawy przed zwróceniem na siebie uwagi. Większość czasu spędza w kabinie, a kiedy wychodzi na pokład, zasłania się książkami o najbardziej odstraszających tytułach, jakie udało mu się wyszperać w bibliotece dla pasażerów. Niezmiernie rzadko trafia się żeński okaz Bez Pary, który ma wiele do powiedzenia, gdy na pytanie: „Co pan czyta?”, zadane z zalotnym trzepotem rzęs, pada odpowiedź: „Drugi tom Powstania Republiki Holandii Motleya”. Amanda, bystrzejsza od innych, pokryła swą ignorancję w kwestii siedemnastowiecznej historii mówieniem o wiatrakach, o swoim domu w Suffolk i pocztówką z jej rodzinnych stron, którą po prostu musiała pokazać mu po obiedzie.

Gdyby Amanda wiedziała, ile dla niego znaczy, pewnie zakręciłaby się wokół niego jeszcze skuteczniej. Dla Jonathana jest pierwsza, jest objawieniem równym przekraczaniu granic czy ciemnej wodzie samej w sobie. Jej zapach, jej koloryt, nawet faktura jej włosów są dla niego maleńkimi zwycięstwami. Kiedy Jonathan stoi przy barierce, mając jeszcze w nozdrzach woń Amandy za każdym razem, gdy podnosi do ust papierosa, czuje się jak odkrywca.

Mimo usilnych starań Jonathan przekonuje się, jak trudno pozostać niezauważonym na pokładzie statku. Zawartość waliz przyniosła mu rozczarowanie. W jednej znalazł zakręcane butelki z jakimś brązowawym alkoholowym płynem, w drugiej (znacznie mniejszej) trochę brudnych ubrań. Prócz rakiety tenisowej, strzelby, amunicji i czaszki jakiegoś jelenia to cały jego majątek. Po odsunięciu na bok butelek z trunkiem reszta leży w smętnym stosie na koi. Najgorsze, że ubrania zupełnie nie pasują. Poprzedni Bridgeman był szerszy w pasie, miał dłuższe stopy i krótsze ręce. Jego inkarnacja, która tak wielką wagę przywiązuje do stroju, przeżywa z tego powodu katusze. Ile można chodzić w tym samym smokingu z dziurą po papierosie w klapie, w spodniach z wywiniętym paskiem i postrzępionymi mankietami dyndającymi ohydnie powyżej kostek?

Trudne położenie wymusza na człowieku podjęcie rozpaczliwych kroków. Na szczęście Ganesh, młodszy steward, należy do grona wielbicieli Jonathana Bridgemana. W trakcie rozmowy za zamkniętymi drzwiami pozwolono mu uwierzyć, że na dodatek dobrze Bridgemana rozumie. Ten namówił go do pozyskiwania pewnych części stroju z garderoby niektórych spośród lepiej wyekwipowanych pasażerów. Jakiś gors stąd, szelki stamtąd. Co więcej, uruchomili nawet system ryzykownych pożyczek. Dlatego młody Merriwether z Kerali czasem nie może znaleźć swojego drugiego płóciennego garnituru, a Dickie Carson zauważa na Bridgemanie smoking o uderzająco znajomym kroju. Ale ponieważ sam ma trzy, niczego nie podejrzewa, dzięki czemu Jonathan może czuć się przynajmniej stosownie (jeśli nie elegancko) ubrany.

Korzystanie z takiego systemu wypożyczania garderoby okazuje się na dłuższą metę kłopotliwe. Kiedy po minięciu Adenu Ganesh zaczyna domagać się pieniędzy i odciążenia od nadmiaru obowiązków przy obsłudze pasażerów, Jonathan musi wymyślić coś specjalnego. Największy kłopot to pieniądze. Choć niektóre usługi na statku są bezpłatne, a płacenia rachunku można jakoś uniknąć, przekupstwo wymaga gotówki. Jonathan ma nadzieję, że partie pokera, regularnie rozgrywane w maszynowni, pomogą mu rozwiązać problem. Ale gdy podczas drugiej wizyty jeden z palaczy przyłapuje go na oszustwie, sytuacja staje się na tyle groźna, że szefowi z trudem udaje się powstrzymać swoich chłopców przed uduszeniem smarkacza i wyrzuceniem go za burtę. Jonathan wychodzi z maszynowni z tak pokiereszowaną twarzą, że dopiero za Gibraltarem decyduje się opuścić kabinę. Poza tym przez resztę podróży co chwila nerwowo ogląda się za siebie, gdy przypadkiem zboczy z głównego pokładu.

Sztorm w Zatoce Biskajskiej staje się wybawieniem. Większość pasażerów, zamieniona w wymiotujące ludzkie wraki, jest zbyt pochłonięta własnym cierpieniem, by zwracać uwagę na sińce Bridgemana czy jego nagły powrót do podniszczonych ubrań. Nastrój na pokładzie „Loch Lomond” poprawia się dopiero na widok białych klifów Dover. Kilku wyjątkowo umęczonych chorobą morską pasażerów wznosi nawet okrzyki radości (choć angielski brzeg widać od dłuższego czasu). Wokół wywiązuje się ożywiona dyskusja o pięknie ojczystej ziemi i pierwszej rzeczy, jaką ludzie zrobią po zejściu na ląd. Amanda Jellicoe stoi u boku Jonathana wspartego o balustradę i pyta: „Nie cieszysz się, że wróciłeś?”. Jonathan odpowiada: „Tak”, ale w jego głosie brak przekonania.

Widok kredowych klifów obwiedzionych zielenią budzi w Jonathanie lęk. Dla otaczających go ludzi tak wiele znaczą. Dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że choć wręcz obsesyjnie szukał informacji o Anglii, nigdy tak naprawdę nie dawał im wiary. To miejsce pozostawało abstrakcją niczym hipoteza w filozofii czy problem w geometrii. „Wyobraźmy sobie sześcian wirujący wokół własnej osi…”. Wyobraźmy sobie Krainę Jezior, zalewiska w okolicach Norfolku czy białe klify wyrastające ponad zielonkawo-szarą wodą, nad którymi krążą mewy. Jonathan usiłuje czuć to, co czują inni, i nerwowo szuka odpowiedzi na pytanie, kim oto się stał.


٭

Samuel Spavin przebiera po bujnej brodzie pięcioma długimi, białymi palcami, jego fotel wydaje z siebie czcigodne trzaski, wtrącając subtelny dźwiękowy ozdobnik do szczególnej melodii firmy Spavin amp; Muskett, na którą pracowały czas i tradycja. Za jego plecami wisi portret srogiego dżentelmena z epoki wczesnowiktoriańskiej w wysokim sztywnym kołnierzyku. Odwiedzający firmę często zauważają podobieństwo między panem Spavinem a mężczyzną na obrazie. Większość przyjmuje za pewnik, że model uwieczniony za biurkiem pełnym książek i dokumentów to przodek Spavina, dawno zmarły prawnik, którego mądrość i uczciwość stały się częścią profesjonalnej spuścizny firmy. Mimo dbałości o pozory podobieństwa pan Spavin nie jest spokrewniony z mężczyzną z portretu. Kupił ten obraz na wyprzedaży w początkach kariery, by stworzyć wrażenie trwałości i solidności, co tak kojąco wpływa teraz na nastrój jego klientów.

Dziś pan Spavin spogląda znad blatu swego biurka i czuje się mile zaskoczony. Nie przypuszczał, że to możliwe. Fakt, chłopak jest trochę zaniedbany, ale to w końcu sierota. A zaniedbanie, o czym pan Spavin jest głęboko przekonany, to nieodłączna i naturalna cecha sierot, jedna z tych rzeczy, które przydają sieroctwu szczególnego patosu. Spavin jest wielbicielem Dickensa, a wygląd Jonathana Bridgemana idealnie pasuje do dickensowskiego wzorca sieroty. Odrobinę starszy niż w książkach. Chłopiec. Z pewnością byłoby o wiele pikantniej, gdyby to była ona. Jako prawnik, najbardziej dickensowska z dickensowskich postaci, pan Spavin ma zostać opiekunem Bridgemana. Chwilę, w której życie odzwierciedla literaturę, trzeba smakować. Spavin potrząsa głową w niemym zachwycie nad własną uczuciowością. Tak głęboko rozumie te sprawy, że czasem opanowuje go myśl, czy nie minął się z powołaniem.

– Tu i tu.

Wskazuje miejsca na dokumencie, gdzie powinien znaleźć się podpis, i patrzy z pobłażaniem, jak Jonathan wykonuje jego polecenie. Robi to jakoś niepewnie, stawia litery powoli i z namysłem. Nie ulega wątpliwości, że na równi ze swoim patronem jest świadom doniosłości tej chwili.

– Jeszcze tutaj, chłopcze. Gotowe. Dokładnie tak, jak życzyłby sobie tego twój drogi zmarły ojciec.

Bridgeman kiwa głową. Jest przystojny, co zakrawa na cud. Spavin wraca w myślach do wspomnień sprzed wielu lat, gdy dziadek Bridgemana, też Jonathan, przyszedł do biura ze swoim pożal się Boże synalkiem i zakomunikował, że ma życzenie, by ulokować potomka w interesie herbacianym. Nawet najbardziej życzliwy obserwator (a za takiego Spavin ma honor się uważać) nie znalazłby w Bridgemanie juniorze wielu przymiotów. Ordynarny i nieokrzesany brzydal o irlandzkiej fizjonomii. Stan nietrzeźwości (o jedenastej rano!) jeszcze pogłębił złe wrażenie. Kto by pomyślał, że z lędźwi takiego prostaka zrodzi się tak miła dla oka istota? Spavin nie pamięta, czy widział kiedyś tę nieszczęsną kobietę, która była matką siedzącego przed nim chłopca. Chyba nie. Małżeństwo zostało zawarte już w Darjeelingu. Sądząc z wyglądu Jonathana, musiała być wyjątkowo piękna. Jak przystało na człowieka o poetycznej wrażliwości, Spavin wierzy, że charakter ludzki objawia się w fizjonomii. Dwadzieścia lat temu stwierdził na poczekaniu, że ów bełkoczący tępak o kartoflanych rysach do niczego się nie nada. Ale chłopiec, który przed nim siedzi… Jaką cudowną kobietą musiała być jego matka!

– Masz fotografię swojej drogiej mamy, Jonathanie?

– Niestety, nie. Ojciec nie wierzył w fotografie.

– Nie wierzył? Rozumiem. Osobliwy pogląd.

– Zgadza się. Nie mam ani jednej. Ani jednej.

– Wielka szkoda.

Rzeczywiście, wielka szkoda. O ile Spavin pamięta, dziadek również nie grzeszył prezencją. Jaki byłby dumny na widok kontynuatora swego rodu! To przecież istny Apollo! Myśl o kontynuacji sprawia, że pan Spavin toczy okiem po własnej kancelarii, w której panuje profesjonalny nieład. Stosy dokumentów, na półkach książki oprawne w marokin, zapasy laku do pieczęci i czerwone wstążki tworzą jego świat. O tak, on dobrze wie, co to kontynuacja. Każdy aspekt jego egzystencji, od papieru listowego po regularny lunch z panem Muskettem o pierwszej w restauracji na rogu zaświadcza o jego zaszczytnej roli strażnika tradycji. On, Spavin, wnosi skromny wkład w obronę konserwatywnych wartości życia wielkiego narodu.

Co za ulga! Kiedy otrzymał telegram z informacją o jakichś kłopotach w porcie i zapytaniem, czy nie przesłałby paru gwinei potrzebnych do uwolnienia swego podopiecznego i zamknięcia formalności związanych z zejściem na ląd, poczuł nagły lęk. Czyżby syn okazał się równie beznadziejny jak ojciec? Mimo to, pamiętając o własnych zobowiązaniach, posłał pieniądze. Kiedy chłopak pojawił się w końcu u niego i opowiedział przejmującą historię, wszelkie obawy zniknęły. Jonathan został napadnięty w jakiejś ciemnej bombajskiej uliczce przez bandę rzezimieszków i choć dzielnie się bronił, powalając jednego czy dwóch, nie dał rady reszcie i stracił prawie wszystkie pieniądze przeznaczone na podróż. Nieporozumienie w sprawie smokingu wywołał prostoduszny i nadgorliwy hinduski steward. Podarował ubranie okradzionemu chłopcu, nie wspomniawszy, że należy ono do innego pasażera, pana Carsona, który wniósł skargę. Interwencja Spavina odniosła skutek. Pan Carson przyjął przeprosiny.

– Co ty byś beze mnie zrobił, chłopcze?

– Szczerze mówiąc, nie wiem, proszę pana.


٭

W Londynie ulice są wybrukowane złotem. Światło elektrycznych latarni odbija się w mokrych od deszczu chodnikach. Przechodnie zostawiają za sobą migocące wspomnienie ramion okrytych płaszczami przeciwdeszczowymi i obryzganych wodą nóg, sadzących naprzód wielkimi krokami. Przez Piccadilly przejeżdża strumień nowoczesnych pojazdów. Nawet wścibskie gołębie, tłuste i szare niczym szczury, drepczą majestatycznie, rozpierane imperialną dumą. W Londynie deszcz pada z różną intensywnością. Brudna woda płynąca w rynsztokach też jest godna uwagi, ponieważ to londyńska woda i niesie z sobą drobiazgi (ulotki, papierki po cukierkach i niedopałki papierosów), które układają się w lakoniczne komunikaty o tutejszym stylu życia i sposobie myślenia.

Jonathan kluczy między przechodniami i taksówkami. W uszach dźwięczy mu metaliczny plusk kropel rozbijających się o wielki czarny parasol. To odgłos tak różny od szumu indyjskiej nawałnicy, że nigdy nie pozwoli mu zapomnieć, co zrobił, jak się tu znalazł i jak w zawrotnym tempie zyskał nową tożsamość.

W Londynie są policjanci w niebieskich mundurach i czerwone autobusy z reklamami po bokach. W parkach widocznych pomiędzy wysokimi budynkami rozciągają się połacie soczyście zielonych trawników. Dopiero teraz Jonathan rozumie, co Brytyjczycy usiłowali bez powodzenia powielić w Indiach. Aksamitną zieleń pulsującą życiem. Jak wielką tęsknotę za ojczyzną musiały wyzwalać w tych ludziach otwarte indyjskie przestrzenie, pokryte wypaloną słońcem roślinnością! W tym miejscu, w atmosferze ciężkiej od wilgoci, istnienie trawników wreszcie ma sens. W Londynie można strzepnąć krople deszczu z parasola i wejść do herbaciarni Lyonsa, gdzie bladolice dziewczęta w czarno-białych uniformach podadzą ciasteczka

równie wilgotne jak trawniki, do tego herbatę z mlekiem, chyba jedyną rzecz w całym mieście, która niewiele różni się od swojej indyjskiej odpowiedniczki. Kelnerki nazywane są nippies i Jonathan zastanawia się, czy ich przydomek nie wziął się przypadkiem od ich ściągniętych mizernych twarzy. Ten rodzaj angielskości jest dla niego całkiem nowy. Takich twarzy, zabiedzonych i nieszczęśliwych, Imperium nie eksportuje.

Na każdym kroku Jonathan natyka się na pierwowzory kopii, wśród których dorastał. W swoim naturalnym środowisku wszystkie absurdy Indii Brytyjskich nabierają sensu. Ciemne garnitury i wysokie kołnierzyki rzeczywiście bardzo się tu przydają. Solidne czarne drzwi wiodą z oświetlonych lampami ulic do zagraconych salonów owąskich oknach, przez które wpada chłodne i anemiczne londyńskie światło. Zagłębiony w skórzanym fotelu, Jonathan pojmuje wreszcie znaczenie słowa „przytulny”; pojmuje dyktaturę klimatu, który wymusza na ludziach o przezroczystej skórze z siateczką niebieskich żyłek otaczanie się końskim włosiem, mahoniem, aspidistrami, pokrowcami na meble, historią, tradycją i świadectwami udziałowymi. Dochodzi do wniosku, że bycie Brytyjczykiem to przede wszystkim kwestia izolacji.

Pan Spavin wynajął dla niego pokój na poddaszu w Bayswater z małym okienkiem wychodzącym na dachy i kominy. Na krótko. We wrześniu Jonathan pójdzie do szkoły, gdzie przygotuje się do studiów. Mówi się o tym jak o wypalaniu garnka albo pokostowaniu mebla, ostatniej obróbce, której będzie poddany przed wystawieniem na sprzedaż. Zanim stanie się studentem Oksfordu, musi spędzić dwa semestry w warsztacie Chopham Hali.

Kiedy Jonathan pierwszy raz zostaje sam w pokoju, długo stoi i patrzy na pustą półkę nad kominkiem, czarne od sadzy palenisko, dywan i umywalkę, nad którą wisi upstrzone plamkami lustro. Do tej chwili nie zastanawiał się nad treścią swego nowego życia. Samo życie, angielskie życie, wystarczało w zupełności. Widok pustych miejsc czekających na zapełnienie powoduje nagły przypływ paniki. Jonathan przekręca klucz i ciężko opiera się plecami o drzwi. Zagrabił dla siebie to życie. Jest Anglikiem. Zauważa nowe rzeczy, które przedtem umknęły jego uwadze. Pusta szafka na książki obok łóżka. Ciemniejszy prostokąt na tapecie w miejscu, gdzie przedtem wisiała jakaś fotografia; gdzie powinna wisieć jakaś fotografia. Tylko jaka? Co powinna przedstawiać? Jonathan nie wie. Odpowiedź, jaka przyszłaby do głowy innym, prawdziwym ludziom („Fotografia, którą lubię”), z całą pewnością nie stosuje się do jego osoby. Nie wydaje mu się, by mógł coś polubić bez uprzedniego sprawdzenia, czy to go nie zdradzi. Przede wszystkim jest teraz Anglikiem i powinien wykazać się gustem właściwym Anglikowi.

Ale co to właściwie znaczy?

Jonathan myśli o tym długo i intensywnie. Anglik powiesiłby rycinę o tematyce myśliwskiej, zdjęcie króla albo portret zmarłego krewnego, na przykład takiego starucha z bokobrodami, który wisi nad biurkiem pana Spavina. Z braku portretu Jonathan decyduje się na podobiznę króla, kupioną na straganie przy Berwick Street, i wkłada ją w pozłacaną ramkę. Przez pierwsze miesiące pośród trawników i smaganych deszczem ulic chodzi spać pod ręcznie barwionym wizerunkiem króla Jerzego V, z trudem opierając się pokusie zanoszenia modlitwy do sterczącej ciemnej brody z prośbą o wskazanie ścieżki ku własnej tożsamości.

Do września Jonathan nie ma nic do roboty. I całkiem mu to odpowiada. Myśl o Chopham Hali przyprawia go o dreszcze. Kiedy Brytyjczycy mówią o szkole, używają słów, jakich inni używają w odniesieniu do więzienia. Przejęty rolą patrona, Spavin prosi młodego Musketta, syna wspólnika, by pokazał Jonathanowi miasto. W stosownym czasie, po uprzejmej wymianie liścików, na progu domu w Bayswater materializuje się złotowłosy młodzieniec w białym stroju do tenisa.

– Cześć – rzuca, zerkając z widocznym niesmakiem w stronę ciemnego holu. – Ty musisz być Bridgeman. Pomyślałem sobie, że możemy zagrać parę setów.

W oczekiwaniu na Jonathana Muskett przyjmuje hołdy od pani Lovelock. Gospodyni jest najwyraźniej pod wielkim wrażeniem młodzieńca. Pląsa wokół niego zaaferowana, co ma oznaczać szacunek i radość z wizyty takiego gościa. Muskett ignoruje ją, pochłonięty pogardliwym wydymaniem dolnej wargi na widok wystroju holu. Propozycję przejścia do frontowego saloniku i zajęcia miejsca w fotelu kwituje stwierdzeniem, że jeśli pani Lovelock nie zrobi to różnicy, wolałby postać. Jego dolna warga znów idzie w ruch, tym razem na widok Jonathana schodzącego z góry w brązowych butach.

– Nie masz tenisówek?

– Niestety, nie.

– No cóż… Kupimy po drodze.

Muskett prowadzi okrężną drogą przez Piccadilly, po czym obaj wchodzą na trawiasty kort, ukryty za domem stojącym po właściwej stronie Regent’s Park. Jonathan ma na nogach nowiutkie białe tenisówki. Mokrą od potu ręką kurczowo ściska rakietę. Rozgrywka z Muskettem okazuje się katastrofą. Jonathan bezładnie miota się za piłką raz w lewo, raz w prawo, wpada na siatkę i ani razu nie odbija uderzenia przeciwnika. Po pewnym czasie złotowłosy młodzieniec bacznym spojrzeniem obrzuca zdyszaną postać po przeciwnej stronie kortu i wydawszy pełną ekspresji dolną wargę, pyta, czy Jonathan nie ma ochoty na przerwę. Ten kiwa głową w milczeniu.

– Wydawało mi się, że grasz. Wspominałeś o tym. Jonathan odpowiada coś wymijająco.

– Zaskoczyłeś mnie. Wy tam w koloniach zwykle jesteście wysportowani. Zdrowy pendżabski styl życia i takie tam.

Jonathan smętnie przypomina sobie brytyjsko-hinduski zwyczaj budowania kortów na każdym dostępnym skrawku ziemi, nawet w górzystych okolicach, gdzie ludzie wykuwali je w zboczach niczym dżiniści wizerunki swoich świętych. Niepojęte, że nigdy nie grał w tenisa. Teraz nie potrafi wymyślić żadnego sensownego uzasadnienia porażki, oznajmia więc, że nadwerężył sobie rękę. Ma nadzieję, że to tłumaczenie wybawi go z opresji. Muskett najwyraźniej nie daje wiary jego słowom, jednak pokrywając niesmak uprzejmością, proponuje wypicie czegoś na tarasie.

Jonathan czuje się w obowiązku rozcierać od czasu do czasu nadgarstek, a Muskett snuje opowieści o przyjęciach, o bywalcach przyjęć, ich związkach z gospodarzami i swoich związkach ze wszystkimi. Muskett ma pieniądze, samochód i zaproszenia Na Wieś na pięć kolejnych weekendów. Wieś to miejsce, gdzie Wszyscy spędzają czas, gdy nie chodzą na Przyjęcia albo na korty. Muskett opowiada o balu u lady Kynaston i u państwa Huntingtonów i o swoich zabawnych odżywkach na obiedzie u Waller-Waltonów. Na wszystkich trzech przyjęciach śmiertelnie się wynudził i spotkał te same osoby. Brakowało tylko tych, którzy zostali zaproszeni na bankiet do ambasady Szwecji. Muskett zaproszenia nie dostał i wcale nie żałuje. Spodziewał się, że tam będzie jeszcze nudniej (jak to zwykle w ambasadzie). I oczywiście wyszło na jego. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że było strasznie. Muskett zaliczył już dwa lata studiów na Uniwersytecie, ma długi, które spłaci jego staruszek, jest po słowie z Annę Waller-Walton i spodziewa się, że po studiach wyląduje w City. Jonathan domyśla się, że City nie jest przeciwieństwem Wsi, lecz tworem o wiele bardziej złożonym, mającym coś wspólnego z kontrolowanym przepływem kapitału, akcjami i lunchem.

Muskett przyrzeka, że wpadnie w przyszłym tygodniu, ale słowa nie dotrzymuje. Jonathan zdaje sobie sprawę, że oblał test i że jeszcze wiele musi się nauczyć, zanim będzie pasował do kręgów, w jakich obraca się młody Muskett. W notesie spisuje swoje słabe punkty: tenis, taniec, samochód. Większość kieszonkowego poszła już na ubrania, ale Jonathan zaczyna odkładać niewielkie sumy na lekcje. Tenis czy taniec? Lekcje tańca kosztują mniej, zwłaszcza w Shepherd’s Bush u niejakiej madame Parkinson w poniedziałki wieczorem (tak przynajmniej wynika z anonsu zamieszczonego w „Post”). Madame Parkinson okazuje się płomiennorudą kobietą z francuskim akcentem, w którym nawet Jonathan rozpoznaje fałsz. „W lewo raz dwa, w prawo raz dwa, i z ghacją – ouil”. Wkrótce Jonathan zaczyna spędzać wieczory w Hammersmith Palais de Danse, gdzie w kłębach papierosowego dymu muzycy o błyszczących od brylantyny włosach niezmordowanie grają fokstrota, a ostrzyżone na chłopczyce młode kobiety najpierw pozwalają deptać sobie po palcach, a potem prowadzą go w ustronne i ciemne zakątki nad rzeką.

Stopniowo Jonathan wyzbywa się napięcia; jego zmysły dostrajają się do londyńskich odmienności. Ludzie mają tu inną przestrzeń osobistą niż w Bombaju, inny próg tolerancji na naruszenie prywatności, inne powody i sposoby okazywania gniewu. Jonathan jeździ metrem, powtarzając sobie, żeby nie wstrzymywać oddechu i przybierać ten sam obojętny wyraz twarzy co inni pasażerowie, obijający się o siebie w metalowej kapsule. Siedzi w kinie, skąpany w białym świetle, poruszony do głębi odgłosami wystrzałów czy skrzypiącej podłogi, wydobywanymi przez organistę z futurystycznej machiny. Je lody, otoczony obściskującymi się parkami w ostatnim rzędzie, i czuje, jak przywiera do niego angielskość, jak oblepia mu skórę niczym miejski brud. Tego chciał. To mu wystarczy.

Wszystko urywa się nagle, gdy pani Lovelock napomyka panu Spavinowi o Palais. Spavin wzywa Jonathana do biura i oznajmia, że nie tego oczekiwał od swojego podopiecznego, Jonathan nie rozumie, czym zawinił, ale gorliwie przeprasza. Boi się, że wszystko zostanie mu odebrane. Pan Spavin uważa, że Jonathan jest niesubor-dynowany i że najlepiej będzie, jeśli wyjedzie do Chopham Hali natychmiast. Potrzeba mu dyscypliny. Dyscypliny i rygorów szkolnego życia. Nie ma co zwlekać. Pojedzie jutro rano pociągiem z dworca przy Liverpool Street.


٭

Mówi się, że w momencie śmierci sir Peregrine Haldane usiadł w wielkim łożu w Chopham Hali i krzyknął: „Ukarz ich, Panie! Nie oszczędzaj!”. Później różnie interpretowano ostatnie słowa umierającego. Duchowny parafii w Chopham Constable (człowiek, którego sir Perry zawsze podejrzewał o wywrotowe, egalitarne poglądy) uznał je za proroctwo losów wszystkich bogaczy, po czym wygłosił płomienne kazanie o końcu mieszkańców Sodomy i Gomory. Anonimowy londyński pamflecista utrzymywał, że sir Peregrine „Syfileusz” Haldane wrócił we wspomnieniach do jedne) z legendarnych orgietek z pięcioma ladacznicami. Tę opinię podzielała zresztą większość londyńskiego towarzystwa, mimo gorących protestów przyjaciół zmarłego, według których sir Peregrine chciał zawołać: „Ukarz mnie, Panie! Nie oszczędzaj mnie!”, ale agonia poplątała mu myśli.

Cokolwiek miało to znaczyć, po zapoznaniu się z ostatnią wolą sir Perry’ego nikt nie miał wątpliwości, że staruszek okazał skruchę. Poznawszy treść testamentu, Oliver de Tassle-Lacey, siostrzeniec i spadkobierca sir Perry’ego, uświadomił sobie, że jest zrujnowany. Ponieważ wiązał ogromne nadzieje ze spadkiem, nie pozostało mu nic prócz samobójstwa. Skoczył z loży w Theatre Royal w trakcie przedstawienia „Aleksander i Poros” i nadział się na kopię trzymaną przez kogoś w orszaku. Połączenie fatalnej reputacji sir Peregrine’a z widowiskową śmiercią Olivera na kilka tygodni skupiło uwagę opinii publicznej na testamencie. To, że stary hulaka, zamiast przekazać dom i ziemię młodemu pokoleniu, postanowił ufundować szkołę dla „synów zasłużonej biedoty”, uznano za przejaw ekscentryzmu graniczącego z szaleństwem. A jednak na dworze królewskim niektórzy stwierdzili, że to wzruszający gest. Informację o ufundowaniu szkoły odczytano nawet królowi w trakcie jego porannego wypróżnienia.

Przez następne dwa stulecia z okładem w Chopham Hali zaszło wiele zmian. Pierwotny zapis uzupełniły kolejne darowizny. Był nawet czas, gdy szkoła stała się na tyle modna, że przyciągała synów pośledniejszej arystokracji. Niestety, tego sierpniowego popołudnia, gdy pociąg Jonathana wtacza się na śpiącą stacyjkę w Chopham Constable, te dni należą już do przeszłości. Chopham Hali sytuuje się gdzieś pośrodku wielkiej drabiny angielskich szkół prywatnych, o wiele niżej od wszystkich Harrowów, Etonów i Winchesterów, na tyle jednak wysoko w hierarchii społecznej, by miejscowi wieśniacy uchylali czapek przed nauczycielami i czasem za ich plecami spluwali.

Jonathanowi wydaje się, że Norfolk leży bardzo daleko od Londynu. Tłukąc się przez równinną okolicę, przypomina sobie Pendżab. Pod wpływem wspomnień zaczyna czuć się nieswojo. Na widok czekającego na peronie Briggsa, woźnego w Chopham Hali, sztywnej figury z bujną brodą i melonikiem na głowie, ma ochotę zostać w pociągu i spróbować szczęścia z Kings Lynn. Zbiera się jednak na odwagę, wysiada, daje się rozpoznać i już po chwili przemierza z Briggsem wioskę staromodną dwukólką.

Rozmowa się nie klei. Briggs rzuca coś o pogodzie, która jest całkiem znośna, zważywszy na okoliczności. Jakie okoliczności, Jonathan nie pyta, a Briggs nie uznaje za stosowne wyjaśniać. Pod bramę szkoły podjeżdżają w całkowitej ciszy.

Pierwsze wrażenie jest miłe. Teren jest rozległy, boiska do rugby i krykieta biegną w stronę Brand, niewielkiego strumyka stanowiącego wschodnią granicę parku. Od czasów sir Perry’ego elżbietańska budowla niewiele się zmieniła, choć kolejni dyrektorzy przydali szkole luksusu w postaci nowego internatu oraz sali gimnastycznej i kaplicy, zbudowanych pod jednym dachem. Owo architektoniczne curiosum w formie prostego wiktoriańskiego gotyku wywodzi się z teorii któregoś pedagoga, dotyczącej ścisłego związku między wielbieniem Boga a ćwiczeniami fizycznymi. Wprowadził on ją w życie przy udziale postępowego grona pedagogicznego i specjalnego funduszu.

Wieża kaplicy, walcowaty twór z nieco wygiętym i dziwacznie bulwiastym szczytem, to wszystko, co pozostało z szaleństwa sir Perry’ego. Powstała w apogeum wyczynów starego zbereźnika. Zamaskowana, przyporami i zwieńczona krzyżem, ciągle znana jest wśród wieśniaków jako Wielki Wał. Legenda głosi, że stanowi dokładne odwzorowanie ulubionego narzędzia sir Perry’ego, które uwiecznił, starając się o przychylność księżnej Devonshire.

Gdy Briggs wyjmuje walizę z dwukółki, Jonathan wchodzi do wyłożonego dębem holu i po raz pierwszy wciąga w nozdrza woń mydła karbolowego, błota i gotowanej kapusty, mieszankę zapachową charakterystyczną dla angielskiej szkoły z internatem. Na trzy tygodnie przed rozpoczęciem roku szkolnego panuje tu martwa cisza. Pozłacane nazwiska i gipsowe popiersia dawnych dyrektorów patrzą na Jonathana z przedziwnym spokojem, jakby strzegły zawieszenia broni. Jonathan przygląda się trofeom sportowym ustawionym na półkach przeszklonej szafy, aż Briggs kaszle mu głośno nad uchem i sugeruje, że może jednak powinni iść już na górę, zważywszy na okoliczności. Jonathan pnie się za starym sługą po schodach. Mijają szereg zamkniętych drzwi i obszerną, ponurą salę, służącą młodszym chłopcom do odrabiania lekcji. Wreszcie dochodzą do skrzydła, w którym mieściły się kiedyś pokoje gościnne rodziny Haldane’ów, a teraz znajdują się sale klas szóstych.

Drzwi. Kolejny pusty pokój czeka, by go czymś zapełnić.

Jonathan może się teraz rozpakować. Dyrektor oczekuje go za godzinę na herbacie. W szklarni. Po oznajmieniu tego Briggs stoi w drzwiach wyczekująco. Dopiero kiedy Jonathan wciska mu do ręki monetę, odchodzi, powłócząc nogami.


Szklarnie stoją na tyłach głównego gmachu i przypominają miniaturowy szklany pałac, lśniący w promieniach słońca. Jonathan jak zahipnotyzowany idzie ku nim przed trawnik. Osadza go w miejscu donośny wrzask.

– Chłopcze! CHŁOPCZE!

Jonathan odwraca się na pięcie i widzi poczerwieniałą twarz mężczyzny wychylającego się z okna na piętrze.

– Co ty wyprawiasz?!

– Idę…

– Co?

– Idę do…

– CO? Nigdzie nie powinieneś chodzić po trawie! Pamiętaj! Patrz, co narobiłeś!

Jonathan spogląda pod nogi i widzi, że jego buty zostawiły na pasiastym trawniku małe wgłębienia.

– Trawnik! – grzmi mężczyzna. – Tylko rodzice, nauczyciele i starsza służba! Wyjątek: starostowie klas w niedzielę! Wszyscy chłopcy ze starszych klas w Dniu Fundatorów między drugą a czwartą po południu! A teraz wynoś się stąd!

Jonathan ostrożnie wycofuje się na żwirową ścieżkę. Okno zamyka się z trzaskiem. Jonathan myśli nad czymś przez chwilę, po czym wyjmuje z kieszeni notes i pisze: „Dalsze potwierdzenie znaczenia trawników”. Angielskość wnika w jego skórę nieco głębiej.

Odnalezienie szklarni to jedno. Odnalezienie wejścia do środka to drugie. Konstrukcja składa się z trzech części. Każda z nich tonie w zieleni. Niektóre strefy są osłonięte przed światłem płóciennymi ekranami. W innych para wodna przesłania wszystko. Przez wysypane żwirem podłoże biegnie skomplikowany system rur pompujących ciepło. Wreszcie Jonathan dostrzega jakąś postać w żółtym kapeluszu. Idąc wzdłuż ściany, odkrywa drzwi i nagle trafia w sam środek pory deszczowej w Indiach, gdzie ciężkie i parne powietrze spowija człowieka niczym flanela.

Jonathan zastaje doktora Noble’a, dyrektora szkoły i miłośnika orchidei w jednej osobie, nad tworzeniem krzyżówek. Noble siedzi pochylony na ławce, przytrzymuje płatki soczyście czerwonego dendrobium i oblepioną pyłkiem wykałaczką pieszczotliwym ruchem przeciąga po organach rozrodczych kwiatu, jakby przełamywał opór tancerki rewiowej. Przesunięta na tył głowy panama z szerokim rondem odsłania kościstą czaszkę i pojedynczy kosmyk siwych włosów. Ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie, gdzieś na przedłużeniu czubka długiego, wydatnego nosa, nie zauważa nadejścia Jonathana. Zadanie pochłania go całkowicie. Dopiero gdy transfer pyłku dobiega końca, doktor Noble rozprostowuje plecy i patrzy na nowego ucznia z błogim postkopulacyjnym uśmiechem.

– Bridgeman – mówi. – Prosto z tropików.

– Tak, proszę pana.

– Przyjechałeś niedawno z Azji jak moje nowe Paphiopedilum. – Wskazuje drewnianą skrzynkę u swych stóp. Obaj patrzą do środka. Jonathan widzi tylko mało obiecującą mieszaninę ziemi i kwiatowych bulw. To, co widzi doktor Noble, musi być naprawdę podniecające, gdyż wydaje on z siebie przeciągły jęk.

– Cudowne – mruczy.

– Tak, proszę pana.

– Chodź ze mną do alpinarium, gdzie, jak mniemam, pani Dodd zostawiła nam herbatę.

Torują sobie drogę przez masę zieleni. Orchidee są wszędzie. Rosną w długich skrzynkach, zwieszają się z koszyków, wiją się wokół pni i sztucznych podpórek z kory i drutu. Przybierają każdy wyobrażalny kształt i kolor. Ogromne woskowate kwiaty z płożącymi się korzeniami, maleńkie gwiazdki, szpice, wachlarze, słupki i rozety, kwiaty w kształcie torebek i kwiaty z ostro zakończonymi ogonkami. Porastają obłożone mchem konstrukcje i pną się w górę nad głowami, tworząc labirynt korzeni powietrznych, które biją Jonathana po twarzy i wplątują się we włosy. Doktor Noble wydaje się bardziej przywódcą orchidei niż ogrodnikiem; przywódcą kontrolującym ich hordy siłą woli.

Rośliny w alpinarium rosną wokół niewielkich skałek. Temperatura jest o dobre dwadzieścia stopni niższa niż w strefie tropików za sąsiednimi drzwiami. Doktor Noble nalewa herbatę i objaśnia filozofię szkoły, którą da się streścić w trzech punktach: chłopcy powinni pilnie się uczyć, doskonalić umiejętności gier zespołowych i pod żadnym pozorem nie wolno im wchodzić do Blue Badger czy kawiarni U Edith, gniazd rozpusty w Chopham Constable. Opiekun Jonathana napomknął coś o jego skłonnościach do tego rodzaju miejsc i otrzymał zapewnienie, że Chopham Hali wyleczy chłopca z tej słabości. Po części oficjalnej następuje powrót do orchidei. Doktor Noble dzieli się z Jonathanem planami skrzyżowania pewnych wyjątkowo wymagających odmian orchidei Cattleya. Rezultaty ma zamiar zaprezentować w Kew, londyńskim ogrodzie botanicznym. Nową odmianę nazwie C.haldaniensis, a może C.emiline od imienia dziewczyny, którą poznał w Oksfordzie. Wzmianka o uniwersytecie naprowadza go znowu na temat edukacji Jonathana. Przerzuciwszy się na grekę, wygłasza orację w tym języku, po czym zawiesza głos, najwyraźniej oczekując odpowiedzi. Kiedy Jonathan przyznaje, że nie rozumie, słyszy, że to niezmiernie poważna sprawa. Rzecz cała zostaje powtórzona po łacinie. Przez chwilę prowadzą sztywną konwersację, póki doktor Noble nie traci zainteresowania tematem wojowniczego charakteru Germanów i nie wraca do orchidei. Podczas ostatniej suszy stracił mnóstwo roślin. Największe spustoszenia dokonały się wśród tropikalnych epifitów. Gdy przystępuje do szczegółowego opisu strat, sprawia wrażenie, jakby miał się rozpłakać. Bierze się jednak w garść, dolewa herbaty i stwierdza, że według niego najlepszy będzie dla Jonathana kurs historii.

– Na to powinieneś się zapisać na uniwersytecie. Filologia klasyczna nie jest dla ciebie. Zdaję sobie sprawę, że możesz czuć się rozczarowany. Na krętej ścieżce życia spotkasz pewnie ludzi przekonanych, że znajomość starożytnych to znak rozpoznawczy dżentelmena. Okaż hart ducha i nie bierz sobie do serca tych opinii. Wierz mi, że tak będzie dla ciebie najlepiej. Choć pszczoły w naszym ogrodzie przenoszą pyłek między różnymi kwiatami, nie widzimy, żeby dalie i ostróżki albo geranium i goryczka krzyżowały się z sobą. Dlaczego? Ponieważ mają zupełnie inną naturę. Z chłopcami jest tak samo. Każdy ma inną naturę. A twoja, panie Bridgeman, jest naturą historyczną. Jako baczni obserwatorzy świata uznajemy te ograniczenia za dobre, prawda? Gdyby nie one, kwiaty utraciłyby swoją tożsamość i w przyrodzie zapanowałby straszliwy zamęt, Jonathan zastanawia się przez chwilę nad słowami doktora.

– Historia jest w porządku, proszę pana.

– Takie podejście mi się podoba. A teraz możesz iść i rozpakować Swoje rzeczy.


٭

Trzy tygodnie dzielące go od rozpoczęcia roku szkolnego Jonathan spędza w bibliotece albo asystując doktorowi Noble’owi w szklarniach. Posypuje piaskiem i pędzluje spróchniałe drewno, uczy się, jak zraszać rośliny tropikalne o wschodzie i zachodzie słońca. Wygląda na to, że Noble polubił nowego ucznia. A jeśli nie jest to sympatia, to przynajmniej zainteresowanie. Kiedy Jonathan śmieje się albo gestykuluje, doktor uważnie mu się przygląda. Jakby analizował w myślach jego rodowód, cofając się aż do form roślinnych, z których wziął początek.

Pewnego popołudnia Jonathan pomaga dyrektorowi przy mikroskopijnych nasionkach. Umieszcza je w galaretowatej mazi, pakuje do butelek z zatyczkami i mówi do nich tym samym, co on, pieszczotliwym tonem, tak różnym od szorstkiego tonu przybieranego przez doktora w rozmowach z ludźmi. Te orchidee będą prawdziwymi cesarzowymi. To królowe nocy, hurysy i boginie w jednym, zniewalające „Madonny dżungli o czarnych piersiach”. Noble chyba zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że obnaża przed chłopcem swoje wewnętrzne, pełne zmysłowości życie.

Wieczorem Jonathan spaceruje po terenie otaczającym szkołę i pali przemycone papierosy, ciasno spowity wakacyjną ciszą. Chopham Hali trwa w nerwowym oczekiwaniu. Pierwszego dnia roku szkolnego eksploduje życiem.

Z nastaniem świtu kaszlący Briggs człapie w stronę frontowego wejścia. Przez godzinę jest jeszcze cicho. Potem w oddali narasta złowrogi turkot. Ku Chopham Hali zmierza kawaleria zmotoryzowana. Przed podjazdem zatrzymuje się konwój rodzicielskich aut, które wypluwają z wnętrza srogich ojców, zapłakane matki w lisach, ich synów, szoferów, służących i psy w kłębowisku kijów do krykieta i mnóstwa pakunków. Po jakimś czasie ojcowie pakują matki z powrotem do samochodów i odjeżdżają. Żarty się kończą. Trzeba wciągnąć ciężkie walizy po schodach. Małych chłopców przegania się z sypialni do łazienki, do kaplicy, na śniadanie, do klasy, na apel, a starszych na boiska, na musztrę z drewnianymi karabinami albo ustawia się naprzeciw siebie, każąc siłować się i przepychać. Chaos nadzorują nauczyciele, których czarne czapki i togi upodabniają do stada kruków, oraz starostowie, sadyści w kamizelkach, wyczuleni na najdrobniejsze przejawy niesubordynacji. Jonathan wkrótce przekonuje się, że w tym zamkniętym świecie to oni są prawdziwymi przełożonymi i że on, nowy szóstoklasista, jest w tym gronie podejrzaną anomalią.

Internatem, w którym Jonathan ma zaszczyt zamieszkiwać, dowodzi niejaki Fender-Greene, jasnowłosy drab z rzadkim wąsikiem i jaskrawozielonym krawatem z jedwabiu, symbolami uprzywilejowanej pozycji. Wzywa Jonathana do swojego pokoju. Najpierw miażdży mu dłoń w uścisku, po czym wygłasza krótką przemowę. Jej sens sprowadza się do stwierdzenia, że bez względu na to, jakie życie Jonathan wiódł do tej pory, teraz będzie cząstką czegoś o wiele ważniejszego, w związku z czym musi stosować się do zasad obowiązujących w internacie. Fender-Greene bierze głęboki wdech i krzyczy: „Do mnie!”. W otwartych drzwiach staje zdyszany jedenastolatek z herbatą. Kiedy chłopiec ze szczękiem rozstawia filiżanki i spodeczki, Fender-Greene obrzuca go władczym spojrzeniem.

– Świetny mały, co? Czyści też buty i robi wspaniałe omlety.

Po herbacie Fender-Greene przedstawia Jonathana reszcie mieszkańców internatu. Po prezentacji chłopcy biją mu brawo i śpiewają:

Niestraszne nam przeszkody, niestraszne nam żywioły. Cel jasny nam przyświeca: rozdanie imię szkoły.

Fender-Greene i jego pomocnicy szybko tracą zainteresowanie jego osobą i zabierają się do znęcania nad małymi nowicjuszami. Jonathan wycofuje się w kierunku schodów.

Na górze zastaje ciemnowłosego młodzieńca, wygrywającego jakąś melodię na zdeformowanej gitarze. Przynależna mu część pokoju w nadprzyrodzony sposób zapełniła się książkami i zdjęciami oraz nietypowymi przedmiotami w rodzaju maszyny do pisania i brązowego popiersia mężczyzny o szpiczastej bródce. Na widok Jonathana chłopak przerywa grę i wyciąga dłoń na powitanie.

– Cześć. Jestem Gertler i jak się na pewno zorientowałeś, jestem Żydem.

– Bridgeman. Jak się masz?

– Nie musisz tego lubić, ale ja lubię – mówi Gertler, ponownie sięgając po gitarę.

– Mnie to nie przeszkadza.

– No to będzie nam łatwiej.

Gertler wraca do szarpania strun. Ćwiczy te same akordy i ze złością bije pięścią w pudło, gdy zawodzą go palce.

– A ty kim jesteś?

– Nie rozumiem.

– Przypuszczam, że anglikaninem. Jonathan kwituje te słowa milczeniem.

– Kto to? – pyta po chwili, wskazując głowę z brązu. Po twarzy Gertlera przebiega uśmiech.

– Towarzysz Władimir Iljicz Lenin. Ja też jestem komunistą. Jeśli chcesz, możesz zmienić pokój. Pewnie ci pozwolą, a mnie wszystko jedno. Fender-Greene i tak chce się mnie pozbyć. Stary Hoggart trzyma mnie tu tylko dlatego, że mam bogatego ojca.

– Skoro masz bogatego ojca, czemu jesteś komunistą?

– Równie dobrze mógłbyś spytać, czemu żyję. Wierzę, że wszyscy powinni być równi. Pieniądze nie powinny mieć znaczenia. Mają, a nie powinny. Niespodzianka, co?

– Niespodzianka?

– Takie słowa w ustach Żyda.

Jonathan nie rozumie. Gertler posyła mu szyderczy uśmiech.

– Ty w coś wierzysz?

– Nie – przyznaje Jonathan. Gertler prycha i wraca do gitary.


I tak zaczyna się szkolne życie. Rok w Chopham Hali upływa Jonathanowi pod znakiem numerków i list. Szkoła jest fabryką wytwarzającą poczucie przynależności. Wszystko odbywa się w grupach, od porannego prysznica po pisanie rozprawek w trakcie wieczornego odrabiania lekcji. Każdy gest Jonathana w ciągu dnia jest ograniczony do funkcjonalnego minimum, wypracowanego w ciągu dwustu lat ewolucji szkoły. Ulepszona wersja systemu fabrycznej produkcji w wydaniu pana Taylora. Nawykły do całkowitej wolności, Jonathan często zastanawia się, ile jeszcze zdoła tu wytrzymać. W notesie zapisuje: „angielskość = identyczność” i „komfort jednostajności”.

Numerki i listy: lista obowiązujących w szkole zasad, lista nauczycieli, lista starostów, lista pierwszej jedenastki i piętnastki, lista szkolnych barw, lista miejsc zakazanych, lista dat angielskiej wojny domowej i lista jej przyczyn. Każdą z nich Jonathan powinien recytować na wezwanie. Czasem mu się udaje. Czasem nie. Kara, jaką ponosi za pomyłkę, jest znacznie łagodniejsza niż w przypadku pierwszoklasistów, którzy dostają rózgi za nieopatrzne umieszczenie wąskiego złotego paska w barwach drużyny rugby średnich klas albo danie pierwszeństwa panu Russellowi przed panem Hoggartem w hierarchii grona pedagogicznego.

Pan Hoggart to ów krzykliwy mężczyzna z poczerwieniałą twarzą. Złe wrażenie po pierwszym zetknięciu z Jonathanem pozostało. A ponieważ pan Hoggart jest zwierzchnikiem internatu, stanowi to pewien problem.

– Bridgeman! Co to ma znaczyć?

– To, proszę pana? Buty, proszę pana.

– Buty, proszę pana? Buty! Nie! To wykroczenie! Naruszenie regulaminu!

– To lakierowana skóra, proszę pana. Kupiłem w Londynie.

– Regulamin szkoły! Strój! Wszelka ekscentryczność stroju jest niedozwolona. Mają zniknąć, Bridgeman. Zniknąć.

Przed poważnymi tarapatami ratuje Jonathana fakt, że mimo marnych osiągnięć, Gertler i tak jest zawsze gorszy od niego. Jonathan miewa problemy z mundurkiem, właściwą postawą, zaangażowaniem, zrozumieniem i innymi ważnymi przymiotami, dzięki którym internat odpiera ataki barbarzyńskich hord oblegających twierdzę. Tymczasem Gertler aktywnie spiskuje, by barbarzyńców wpuścić. Podczas odrabiania lekcji czyta Marksa, odmawia udziału w zajęciach z przysposobienia wojskowego i choć zwolniony z nabożeństw, wszem i wobec głosi śmierć Boga i opanowanej przez upiory Europy. Tym ściągnął na siebie nienawiść Fender-Greene’a i stał się obiektem szykan ze strony pozostałych mieszkańców internatu (za cichym przyzwoleniem Hoggarta). Koledzy zalewają mu książki atramentem, plują na jedzenie przed podaniem talerza, podstawiają nogę, a od czasu do czasu Fender-Greene znajduje powód, żeby zafundować mu chłostę. Za każdym razem nie posiada się z wściekłości, gdy Gertler reaguje śmiechem na świst rózgi w powietrzu.

Jonathan skrzętnie notuje: „Dyscyplina uszlachetnia; szacunek dla religii, ale wiara nieobowiązkowa; sprawdzać talerz przed jedzeniem”, jego notatki dotyczą wszystkich sfer szkolnego życia, od zasad rugby po zasady przyrządzania kanapki z dżemem. Tydzień po tygodniu rozumie coraz więcej z otaczającego go świata, a białe plamy na mapie zapełniają się dróżkami i punktami orientacyjnymi.

Kurs historii byłby dla Jonathana całkiem użyteczny. Pozwoliłby mu uzupełnić synchroniczne zrozumienie istoty angielskości zrozumieniem diachronicznym. Niestety, podczas sennych lekcji pan Fox, namiętny palacz fajki i niedzielny malarz, przedstawia historię nie tyle jako łańcuch zmian, ile wieczną powtarzalność. W jego ujęciu historia ojczystej wyspy to seria patetycznych obrazów, podniosłych momentów pozwalających zrozumieć sedno, zasady i aksjomaty stworzone przez ten naród. Od Drake’a klęczącego przed królową Elżbietą po zgromadzenie na polu Runnymede, od Wolfe’a w Quebecu po koronację Wiktorii na cesarzową Indii, pan Fox maluje przeszłość jako magmę potężnych, lecz nieefektownych sił, które czasem nabierają przejrzystości, zastygając na moment w statycznym układzie połyskliwych twarzy i imponujących draperii. W modelu historii pana Foxa nawet ostatnia wojna, która zabrała jego uczniom wujków i starszych braci, podlega temu dualizmowi. Walka przypominająca sportową rywalizację, przeplatana długimi okresami wyczekiwania w błotnistych okopach. Bitwy i następująca po nich próba cierpliwości. Olejno-werniksowy patos zastygłych w bezruchu ciał. Maki na polach bitewnych Flandrii.

Historia, jak i dzień wręczania nagród, ma dawać impuls do dalszego działania, „do osiągania sukcesów w świecie po ukończeniu szkoły”. A absolwenci Chopham Hali odnoszą sukcesy w dziedzinach tak różnych, jak bankowość czy prowadzenie rancza w Argentynie. Jednak wzniosłą tradycją szkoły, jeśli w ogóle można tu mówić o tradycji, jest przygotowanie chłopców do służby w koloniach. W porannych mowach Hoggart lubi wymieniać miejsca, w których służą byli uczniowie. Złote Wybrzeże. Hongkong. Bengal. Birma. Kapsztad. Bermudy. Pod obcym niebem cnota wiedzy, cierpliwości i męstwa nabytego w grach zespołowych pomaga utrzymać brytyjską dominację w świecie. To dla Imperium trzeba popierać nowych starostów i dać z siebie wszystko, by w rozgrywkach pokonać chłopców Frobishera i Hawkinsa.

Nieobecność Bridgemana na boisku szybko daje się zauważyć. W tym względzie idzie w ślady Gertlera. Jako ktoś, kto w Chopham Hali przygotowuje się tylko do pójścia na uniwersytet, Jonathan ma specjalny status, jednak ani Hoggart, ani Fender-Greene nie mają zamiaru mu tego uświadamiać. Jonathan wzbudza ich podejrzliwość. Jego jedynym plusem jest chęć do nauki, sama w sobie równie podejrzana. Jest w tym coś semickiego. Jakaś zachłanność i nadmierna gorliwość.

Z nadejściem ferii zimowych nad głową Jonathana gromadzą się chmury.

Sam Jonathan, nieświadom niczego, spędza pod okiem pana Spavina zimne i nudne Boże Narodzenie w Londynie. Czuje, że obawy pierwszych miesięcy są już za nim. Przestaje żyć w ciągłym strachu przed zdemaskowaniem. Staje się kimś, kogo udaje. Prawda jest tak niewiarygodna, że mimo dziwactw i sporadycznych potknięć Jonathana, nikt jej nie odkryje. Jonathan i jego cień zaczynają się schodzić.


٭

Semestr wiosenny zaczyna się spokojnie. Przez kilka tygodni Jonathan jest zadowolony, nawet uradowany swoimi postępami. Starania o Oksford idą gładko. Prace egzaminacyjne zostają wysłane do dobrego przyjaciela doktora Noble’a, który w Barabbas College odpowiada za przyjęcie nowych studentów. „Omów błędy – jeśli takowe popełniono – w rozwiązywaniu kryzysu amerykańskiego w 1770 roku”. „Skomentuj następujące stwierdzenie: «Złoto, nie wojenne męstwo, legło u podstaw hiszpańskiej potęgi w XVI wie-ku»„. Wypływa sprawa greki (a raczej nieznajomości greki). Temat zostaje omówiony i zamknięty. Krótkie oczekiwanie i wreszcie nadchodzi informacja, że kilku uczniów doktora, wśród nich Jonathan Bridgeman, spodziewanych jest w Barabbas wraz z początkiem semestru po świętym Michale. Zwyczajowa butelka czerwonego wina przechodzi z rąk do rąk i doktor Noble może już zasiąść do pisania listów gratulacyjnych do rodziców i opiekunów.

Życie Jonathana jest lżejsze od powietrza. Jonathan wznosi się ku górze po łuku doskonałym. Pewnego popołudnia w drzwiach jego pokoju staje mały zadyszany posłaniec.

– Cześć, Bridgeman. Mam dla ciebie wiadomość.

Jonathan, grający rolę władczego ucznia starszej klasy, opuszcza książkę i wzdycha na znak niewysłowionej nudy.

– Czego?

– Dyrektor szkoły mówi, że przyjechała twoja stryjeczna babcia i czeka w jego gabinecie.

Jonathan chyba się przesłyszał.

– Kto?

– Twoja stryjeczna babcia, Bridgeman. Przepraszam, czy zrobiłem coś nie tak?

Gertler gwałtownie szarpie struny bałałajki.

– Co ci jest, Johnny?

– Nic.

– Nie wiedziałem, że masz babcię.

Jonathan też nie wiedział. Pan Spavin nigdy o niej nie wspominał. Był przekonany, że krewni nie żyją. Co powiedział tamten Bridgeman? „Ostatni z rodu, stary”. Jonathan wydaje z siebie jęk. Powinien być przygotowany na taką niespodziankę. Usiłując uporządkować myśli, wywleka chłopca z pokoju i ciągnąc go w stronę pokojów dyrektora, każe powtórzyć, co mówił Noble. Słowo w słowo. Z przejęcia brak mu tchu. Mały posłaniec skamle: „Nic, Bridgeman, nic, naprawdę”. Wleczony siłą, potyka się o własne nogi w wypolerowanych szkolnych trzewikach. „Bridgeman, to nie ja. Bridgeman, on naprawdę nic nie powiedział. Au! Bridgeman, to boli”, i tak przez cały czas aż pod drzwi dyrektora, gdzie do Jonathana wreszcie dociera, że chłopiec rzeczywiście nic nie wie, a na dodatek jest tak przerażony, że lada moment zsika się w spodnie. Jonathan puszcza go wolno. Mały posłaniec zmyka co sił w nogach, rozcierając po drodze ramię.

Jonathan puka do drzwi i natychmiast tego żałuje. Gospodyni dyrektora prowadzi go wprost do salonu. Mózg i ciało Jonathana krzyczą: „Jeszcze nie! Za szybko!”. W salonie siedzi wiekowa dama, zakutana w przedwojenną krepę, w zapleśniałym kwiecistym kapeluszu na głowie przypominającej ziemniaka. Ta głowa i małe wąskie oczka były znakiem rozpoznawczym Bridgemana. Tego prawdziwego.

– Dzień dobry, Jonathanie – mówi.

Wiele czasu minęło, odkąd poprzedni Jonathan Bridgeman gościł w jego myślach. Często wydaje mu się, że Bridgeman i on zawsze byli jedną i tą samą osobą. Obecność ciotki ojca z miejsca rozwiewa tę iluzję, a wraz z nią pozbawia go indywidualności, duszy, zdolności mowy i działania. Jonathan stoi w drzwiach salonu, niezdolny do zrobienia ani jednego kroku więcej. Otwiera i zamyka usta w daremnym wysiłku powiedzenia czegoś czarującego. Oczy utkwione w nim przypominają dwa czarne guziki.

– Dzień dobry – odpowiada w końcu. – Ciociu – dodaje.

– Ciociu Berthildo – mruczy ciotka nieprzyjemnie. – Nie pamiętasz mnie. Chodź i pocałuj mnie na powitanie.

Kiedy Jonathan pochyla się nad upudrowanym policzkiem, czuje stęchliznę bijącą od ubrań ciotki. Mimowolnie wyobraża sobie, że była w nich stopniowo mumifikowana. Owijano ją nową warstwą cieniutkiej zielonej tkaniny za każdym razem, gdy stara zaczynała się przecierać.

– Jonathan – mówi z niedowierzaniem w głosie – nie jesteś podobny do naszej rodziny. My, Bridgemanowie, mamy pełne twarze, dyrektorze. Saksońskie twarze.

– Fascynujące – mówi doktor Noble. – Napije się pani herbaty?

– Herbaty? Jak pan może? To przez nią jego ojciec… Taka tragedia. Herbata, też coś!

– Oczywiście. Bardzo przepraszam.

Dla doktora Noble’a wizyta ciotki jest niemal równie przykra, jak dla Jonathana. Do zapachu dochodzą jeszcze niezdyscyplinowane samogłoski ślizgające się po całym podniebieniu starszej damy i dziwaczny zwyczaj szeleszczenia sztywną suknią przez ciągłe poruszenia w fotelu. Choć jest kobietą, nie przypomina kwiatu, nie mówiąc już o orchidei. Tak naprawdę jest raczej irytująca.

– Do matki też nie jesteś podobny – ciotka kontynuuje wątek rodzinny, przyglądając się chłopcu, który po powitalnym całusie znów wycofał się ku drzwiom. – Sądząc z fotografii, nie była biedaczka zbyt urodziwa.

– Z fotografii? – powtarza Jonathan słabym głosem.

– Tak. Mam jedną ze sobą. – Ciotka zaczyna szperać w przepastnej torebce. Wyjmuje chusteczki, buteleczki z pastylkami, groźnie wyglądające nożyczki fryzjerskie oraz mnóstwo innych osobistych drobiazgów, które układa w mało apetyczny stos na okolicznościowym stoliku doktora Noble’a.

– O, mam.

Pokazuje zniszczony portret rodzinny. Młoda kobieta o ziemistej cerze kołysze na kolanach pucołowate niemowlę z głową jak kartofel.

Za fotelem stoi młody mężczyzna z niepewną miną. Jego głowa też przypomina kartofel. Guziczki oczu dziecka mają oskarżycielski wyraz.

– Byłeś milutki – mówi ciotka.

– Tak – chrypi Jonathan.

– Wiesz, właściwie to ja wychowałam twojego ojca. Byłam jego ulubioną krewną. Pewnie opowiadał ci jakieś historie?

Jonathan milczy, wiec ciotka Berthilda opowiada jedną sama. Bridgeman senior siadał Nanie na kolanach, a Nana poiła go dżinem ze swojej szklaneczki jak dorosłego.

– Czarujący obrazek – mówi doktor Noble. – Rodzina znowu razem. Muszę przyznać, panno Bridgeman, że jestem tym zaskoczony. Sprawami Jonathana zajmuje się doradca prawny.

Ciotka Berthilda robi przebiegłą minę.

– Tak – mówi.

Noble przybiera wyraz twarzy, który w „Przewodniku po mimice dla dżentelmenów” (gdyby takowy istniał) ilustrowałby hasło „krzywe spojrzenie”. Słychać szelest sukni. Ciotka Berthilda wierci się znacząco w fotelu.

– Czy moglibyśmy gdzieś porozmawiać z Jonathanem na osobności?

Z widoczną ulgą doktor Noble proponuje im spacer po terenie wokół szkoły. Starsza dama łapie Jonathana za ramię. Nawet na powietrzu roztacza wokół siebie zapach stęchlizny. Gdy są już w pewnej odległości od budynku, a dźwięk otwieranych przez gospodynię okien jest prawie niedosłyszalny, ciotka Berthilda zdradza cel swojej wizyty.

– Twój ojciec bardzo mnie lubił, Jonathanie. To naturalne, że mam dla ciebie wiele uczucia, choć nigdy się nie spotkaliśmy. Myślę o tobie jak o własnym dziecku. Co rodzina, to rodzina, prawda?

– Tak, ciociu Berthildo.

– Nana. Twój ojciec nazywał mnie Nana.

– Tak. Dobrze. Nana.

– Dobry chłopiec. Twój ojciec nie zniósłby tego, gdyby wiedział, jak mnie potraktowali. Mój brat, a twój dziadek, był okrutnym człowiekiem. Bardzo źle myślał o ludziach. To przecież było moje dziecko! Ile to już lat! Panu Coxowi i mnie – większość ludzi zna mnie jako panią Cox, choć nigdy nie wzięliśmy ślubu – dobrze szło z pensjonatem, póki on nie umarł. Prawda jest taka, Jonathanie, że nie powinni byli mnie posyłać w takie miejsce. Nie powinni. Wiesz, jak trudno dziś o dobrych stołowników. Pojawiasz się tu znikąd ze wszystkimi pieniędzmi, jakie zostawił ci ojciec, a mnie, jego ulubionej krewnej, nie stać nawet na trzymanie służącej, która przyszłaby raz w tygodniu i zmyła podłogi. – Ciotka zawiesza znacząco głos. – Mamy tylko siebie, Jonathanie.

Jonathan nie wierzy własnym uszom.

– Chcesz pieniędzy?

– Po co od razu tak obcesowo? Troszkę, żebym mogła zacząć od nowa. Kiedy zamykam oczy, widzę piękny mały domek na promenadzie na klifach i siebie, jak kołyszę swojego aniołka w ramionach.

– Nie mam pieniędzy. Pan Spavin nimi zarządza, póki nie skończę dwudziestu jeden lat.

Ciotka Berthilda spluwa na ścieżkę.

– Samuel Spavin. Zawsze Samuel Spavin. Ten człowiek jest do mnie źle nastawiony, Jonathanie. To niedobry człowiek. Więc on ma twoje pieniądze, tak? A gdybyś zamienił z nim słówko, gdybyś mu wspomniał, że jestem twoją ciocią, a twój ojciec mnie kochał? Mógłbyś?

– Co to znaczy, że jest do ciebie źle nastawiony?

– Głupia sprawa, Jonathanie. Oni wszyscy są okrutnymi ludźmi.

– O czym ty mówisz?

– Wszystko, co zrobiłam, to przycisnęłam ją za mocno. Nie było powodu, żeby mnie wysyłać w takie miejsce!

W tym momencie Jonathan doznaje niewypowiedzianej ulgi. Bez względu na to, kim ciotka Berthilda jeszcze się okaże (a kilka ewentualności budzi jego niepokój), na pewno jest niespełna rozumu. Być może tego rodzaju konkluzję zawsze daje się łatwo wyczytać z twarzy. A może ciotka Berthilda jest po prostu spostrzegawcza. Tak czy owak, coś w Jonathanie nagle budzi jej podejrzliwość.

Nawet kiedy rzuca się na niego, Jonathan nie przestaje szczerzyć zębów. Ciotka jest szalona, więc nic mu nie grozi! Drap, Berthildo! Lamentuj, Berthildo! Ciotka złorzeczy coś bez ładu i składu, zdumiewająco silnymi palcami szarpie mu skórę twarzy, a jej sztywna suknia oplątuje jego mundurek, wydając iście radiowe trzaski. Przez trawnik biegną z odsieczą nauczyciele i chłopcy. Kiedy dwaj trenerzy rugby konwojują ciotkę poza obręb szkoły, Berthilda miota zniewagi. W jednym z przebłysków świadomości, jakie zdarzają się szaleńcom, krzyczy: „To nie moja rodzina! To nie moja krew!”.

Doktor Noble pyta Jonathana, czy wszystko w porządku. Jonathan odpowiada, że tak i dziękuje za troskę. Doktor Noble mówi, że to (ma na myśli ciotkę Berthildę) bardzo przykre. Jonathan przyznaje mu rację. Po tej wymianie uwag doktor Noble uważa swój duszpasterski obowiązek za spełniony i umieszcza ciotkę Berthildę w torbie z tematami tabu, którą każdy Anglik dźwiga z sobą niczym listonosz. Tydzień później Jonathan dostaje list od pana Spavina. Pan Spavin radzi, by więcej nie kontaktował się z ciotką Berthilda. On ze swej strony kiedyś umieścił ją w pewnym zakładzie na półwyspie Gower. Pisze, że to była nieprzyjemna historia. Może nie powinni byli wysyłać jej w takie miejsce.

Typowo angielski sposób działania: linearny i progresywny, napędzany tradycją i dobrymi manierami. Słuchaj rad, a będziesz ślizgać się po powierzchni w nieskończoność, z błogosławieństwem społeczeństwa. Zlekceważ je, a roztrzaskasz się o ścianę.

Podanie Paula Gertlera o przyjęcie do Cambridge zostało odrzucone.

Idą z Jonathanem zamarzniętą ścieżką nad rzeką. Pod stopami trzeszczy śnieg. Gertler przekonuje Jonathana, że to nie ma znaczenia, że wszystkie stare uniwersytety to elitarne instytucje. Jonathan mówi, że bardzo mu przykro. Gertler roztacza przed nim wizję świata po Rewolucji, kiedy to wszyscy ludzie pracy będą mieć dostęp do edukacji i zapewnioną opiekę państwa. Obaj wytrząsają papierosy z paczki i stoją zgarbieni z wolną ręką wciśniętą w kieszeń palta. Ich oddech tworzy z dymem papierosów białe pióropusze. Zima zdumiewa Jonathana. Srebrzysta warstewka na liściach i biała okrywa płaskich przestrzeni Norfolku utrudnia koncentrację na utopii Gertlera. W notesie w wewnętrznej kieszeni przybyły nowe hasła: „kolędy” i „jazda na łyżwach”.

– Mam samochód – mówi nagle Gertler bez związku z tematem. – Stoi zaparkowany w warsztacie.

– Żartujesz.

– Nie. To samochód mojego ojca. Pewnie nawet nie zauważył, że go nie ma.

– Co chcesz zrobić?

– Co powiesz na Londyn?

Po chwili Gertler już kładzie na kierownicy dłonie w wełnianych rękawiczkach. Ruszają opatuleni szalikami, w kapeluszach wciśniętych głęboko na oczy. Samochód jest przestronny i okazały. Przedwojenny wolseley. Mężczyzna z warsztatu dostał od Gertlera gwineę za garażowanie. Teraz patrzy z założonymi rękami i nieodgadnioną twarzą, jak odjeżdżają. Reflektory tworzą na oblodzonej drodze dwa rozchwiane kręgi światła. To jedyne świetlne punkty w morzu ciemności. Jazda dostarcza wielu emocji. W pewnej chwili wpadają w poślizg i lądują na żywopłocie. W okolicach Colchester zaczyna padać śnieg. Kiedy docierają do rogatek Londynu, są przemarznięci i zmęczeni. Niskie domy z cegieł mijają w całkowitym milczeniu. Dopiero gdy przed nimi zaczynają majaczyć sylwetki coraz wyższych budynków, a ulice są coraz bardziej rozświetlone, odzyskują humor i zastanawiają się, co będą robić.

Kawa i kanapki na postoju gdzieś w Islington. A potem…


WEST

END!


tętniący życiem przez całą dobę. Parkują samochód obok pubu Coach and Horses, dają nura do baru, potem przepraszam, przepraszam,

z kuflami wysoko nad głową przeciskają się przez tłum, znajdują odrobinę miejsca pod filarem, mielibyście ochotę? nie, dzięki, jak chcecie, z powrotem na ulicy, ludzie w drzwiach, muzyka dobiegająca z suteren, synkopujące dziewczęta z uśmiechem zapraszają do mieszkania przy Shepherd’s Market, ale najpierw chcą iść gdzieś na drinka, na przykład do Egyptian Room, poczekacie na nas?, to bardzo nowoczesne miejsce, bardzo amerykańskie, och, zresztą, co wy możecie wiedzieć o Ameryce, a potem nagle znajdują się nie wiadomo jak obok dzwonu Matki Taylor, dziewczęta zniknęły portfel, kapelusz i inne rzeczy Paula też, ludzie odpłynęli z lodowato zimnych ulic niczym krew z otwartej rany.

Gertler krzyczy: „Do diabła z wami! Do diabła!” w stronę okien kościoła św. Jakuba. Aresztują ich, jeśli Jonathanowi, który pił z większym umiarem, nie uda się go przekonać, że muszą być w szkole na śniadaniu, a to znaczy, że muszą natychmiast jechać. „Chodź już, Paul, no chodź”. Jonathana nawiedza myśl, że z każdą minutą zwłoki gromadzi się nad ich głowami zła energia. Z perspektywy czasu będzie widział tę chwilę jako początek końca swojego przyjaciela. W drodze powrotnej do Soho Gertler zabawia się kopaniem kosza na śmieci, który z łoskotem toczy się po Beak Street. Jonathan wciska mu do ręki kluczyki i każe ruszać. Gertler posłusznie wykonuje polecenie.

Droga powrotna do Norfolku obfituje w chwile grozy. Gertler jest tak pijany, że głowa co chwila opada mu na kierownicę. Co parę minut są o włos od katastrofy – zderzenia z wozem mleczarskim czy skręcającą taksówką. Jonathan jest zdumiony, że w ogóle udało im się wyjechać z miasta.

– Wszyscy mnie nienawidzą – mówi Gertler gdzieś w Essex, gdy w końcu lądują na drzewie, Jonathan ma wrażenie, że stracił przytomność na parę sekund, może minutę, a kiedy otwiera oczy, Gertler wciąż mówi, jakby nic się nie stało. – Wszyscy. Jak myślisz, czemu? – pyta.

Z rozciętego czoła Gertlera krew płynie strużką do lewego oka. Szyba jest rozbita, przedni zderzak wolseleya zgruchotany, ale silnik

ciągle pracuje. Ani Gertler, ani Jonathan nie odnieśli poważniejszych obrażeń. Kilka minut później, mimo wiatru wdzierającego się do wnętrza przez puste miejsce po szybie i mimo zaschniętej krwi na twarzy Gertlera, wszystko mogłoby wydawać się snem.

Kiedy docierają do Chopham Constable, odświętnie ubrany mężczyzna z warsztatu zdziwionym wzrokiem patrzy na dwóch sponiewieranych chłopców w rozbitym samochodzie. Jonathan i Gertler zostawiają mu wóz i wędrują wzdłuż kruszącego się muru w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, przez które mogliby się dostać na teren szkoły. Niedzielny poranek na wsi. Ptaki rozświergotane na wysoką nutę niczym orkiestra jazzowa. Jonathan jest już w połowie muru, gdy widzi jakąś postać obserwującą ich spomiędzy drzew. Cherubinkowata buzia okolona kasztanowatymi lokami, bystre, szelmowskie oczy. Nie ma najmniejszych wątpliwości. To Waller, internatowa kokota.

Gdy Gertler ląduje obok i przewraca się, mrucząc coś pod nosem, Jonathan wskazuje palcem w tamtym kierunku. Waller wie, że został zauważony, i daje nura w krzaki. Po chwili jego sylwetka miga już między drzewami. Gertler puszcza się w pogoń, wyrzucając z siebie stek przekleństw. Przerażony Jonathan patrzy, jak dopada młodszego chłopca i powala na ziemię. Zły pomysł. Bardzo zły pomysł. Waller jest protegowanym Fender-Greene’a, a Gertler okłada go bez opamiętania. Chłopiec wije się na ziemi w zbutwiałych liściach, pluje i charczy: „Dorwę cię, dorwę cię”, gdy Gertler klęczy mu na piersi i bije po twarzy. Jonathan rzuca się ku nim ł odciąga przyjaciela. Obaj patrzą, jak Waller wlecze się w stronę szkoły z chusteczką przytkniętą do krwawiącego nosa. Kiedy jest już dość daleko, zaczynają obrzucać się oskarżeniami. Potem ramię w ramię, choć bez słowa, ciężkim krokiem wracają do internatu.

Kłopoty nie każą na siebie długo czekać. W porze lunchu zjawia się mały posłaniec i wzywa na spotkanie z Fender-Greene’em. Ten, dla podkreślenia powagi sytuacji, przyjmuje ich w swoim pokoju z okazałym złotym zegarkiem na ręce i w nowym krawacie. Szczęściem dla nich, mimo podejrzeń potrafi im udowodnić jedynie to, że naruszyli zasady. Chodzi o znęcanie się nad słabszymi. „Typowe dla ciebie, Gertler. Takie niechrześcijański e”. Jonathan jest skruszony, Paul obojętny. Utrata przywilejów i chłosta zdają się zamykać sprawę. Ale to tylko pozory. Jonathan dobrze wie, że skrzywdzili jednego z największych pupilków Fender-Greene’a, chłopca, który pełni dla niego osobiste posługi i umie go zadowolić. Poza tym Waller nie jest zwyczajnym faworytem. To Theda Bara internatu, trująca egzotyczna roślina, która stała się już przyczyną wyrzucenia dwóch starszych chłopców. Toleruje się go ze względu na opiekę Fender-Greene’a i istnienie nagrody za zasługi dla szkolnego teatru, ufundowanej ostatnio (w wielkim pośpiechu) przez ojca.

Waller to niebezpieczny przeciwnik i w połączeniu z Fender-Greene’em nie można go lekceważyć. Jonathan na próżno usiłuje przestrzec Gertlera. Paul zachowuje się, jakby nie miał nic do stracenia. Przestaje chodzić na zajęcia, odmawia noszenia krawatu, a kilka następnych dni spędza na opowiadaniu o stepach, wódce i upadku plutokracji, mieszając Rosję i komunizm, aż stapiają się w jedną całość, w wolny kraj, gdzie nie ma mrozu, szkoły i Fender-Greene’a. Gertler nigdy nie był w Rosji. Pojechałby jutro, gdyby tylko mógł. Jonathan słucha w milczeniu i stopniowo zamyka się w sobie. Przynajmniej jeden z nich powinien być czujny.

Pierwszy ruch Fender-Greene’a następuje parę dni później z samego rana. Jonathan stoi w łaźni, dygocząc pod leniwym strumieniem zimnej wody. Nagle spod sąsiedniego prysznica dobiega jakiś dźwięk. Jonathan odwraca się zaskoczony i widzi Wallera, który pojawił się znikąd, a teraz patrzy mu w oczy i mydli wzwiedziony członek, lubieżnie wydymając wargi. Kiedy Jonathan mruga zalanymi wodą oczami, Waller podchodzi bliżej i robi ruch, jakby chciał go pocałować. Na wpół śpiący Jonathan gwałtownym ruchem odpycha od siebie chłopca i chwyta ręcznik. W samą porę. Do środka wpada Hoggart w towarzystwie dwóch starszych uczniów. Teraz widać jak na dłoni, że cała rzecz została ukartowana. Na widok Bridgemana i Wallera po przeciwnych stronach łaźni Hoggart jest wyraźnie rozczarowany. Mimo to wygłasza przemowę o Niemoralności, Czystości Obyczajów i Grzechu, machając Jonathanowi palcem przed nosem i osaczając cuchnącym oddechem. „Coś z tobą nie tak, Bridgeman, chociaż doktor Noble twierdzi inaczej. Coś nie tak”.

Gertlerowi dano trzy dni. W sobotę tuż przed lunchem Jonathan wpada do pokoju i widzi poszarzałego na twarzy przyjaciela klęczącego obok walizy. Pomagierzy Fender-Greene’a stoją mu nad głową. Gertler kładzie popiersie Lenina na bezładny stos ubrań i papierów.

– Sprawdź swoje rzeczy, Bridgeman – mówi Porter, wyższy z pomagierów. Po fasonie kamizelki i kształcie wąsów widać, że wzoruje się na swoim znakomitym przywódcy. – Na wypadek, gdyby ten cholerny żydek coś ci ukradł.

Jonathan patrzy na Gertlera. Ten wzrusza ramionami.

– Sprawdź, jeśli chcesz.

– Nie bądź idiotą.

Gertler ma zaczerwienione oczy. Wygląda, jakby niedawno płakał.

– Twoja strata – wtrąca Porter. Stojący przy oknie Manning parska śmiechem.

– Mówią, że ukradłem Wallerowi pięciofuntowy banknot z portfela – mruczy Gertler.

– My nic nie mówimy – rzuca szyderczo Manning. – Znaleźliśmy tę forsę u ciebie. Przeklęty złodziej.

– Co teraz będzie? – pyta Jonathan.

– Już się stało. Briggs odwozi mnie na stację na pociąg o czwartej.

– Pomogę ci. Pójdę do doktora Noble’a. Gertler wygląda na śmiertelnie znużonego.

– To na nic – mówi.

Jonathan nalega. Pełen determinacji idzie w stronę kwater doktora Noble’a, lecz po drodze zwalnia kroku, waha się. To chyba nie było najmądrzejsze posunięcie. Może Gertler chce być outsiderem. Obnosi się z komunizmem jak z odznaką. Jego rodzina ma pieniądze. Na pewno nie spotka go nic złego. Jonathan nie chce zwracać na siebie uwagi. Powinien wtapiać się w tło, a nie wychylać bez potrzeby. Odczekawszy stosowną chwilę, wraca i oznajmia Gertlerowi, że doktor Noble nie zmieni zdania.

– Dzięki, że próbowałeś, Johnny – mówi Gertler. – Nie zapomnę o tym. – Daje Jonathanowi adres swojego ojca. Jonathan obiecuje, że napisze, choć dobrze wie (i czuje, jak od tej wiedzy coraz bardziej przewraca mu się w żołądku), że tego nie zrobi. On i Paul podróżują w różnych kierunkach. Jeden poza nawias, drugi ku harmonii z resztą. O wpół do czwartej stoją obok dwukółki. Briggs zaprzęga nieposłuszną starą szkapę.

– Zegnaj – mówi Gertler.

– Słuchaj, Paul… – zaczyna Jonathan. Chce mu powiedzieć o sobie, dać mu prawdę, z którą Gertler mógłby odjechać. Ale to wszystko jest zbyt skomplikowane, żeby teraz zacząć o tym mówić. – Powodzenia – rzuca wreszcie nieprzekonująco. Ściskają sobie dłonie.

– Pozdrów ode mnie Oksford. Powiedz im, że przyjadę ich spalić.

Po tych słowach Paul Gertler odjeżdża. Jonathan wraca do pokoju i tępo wpatruje się w puste biurko, opróżnioną do połowy półkę na książki. Rzadko bywał tak samotny jak teraz.


٭

– Orchidee – mówi doktor Noble – mogą przybierać rozmaite formy.

Od wydalenia Gertlera upłynął tydzień. Jonathan oplata drutem drewniany kloc. Szykuje podpórkę dla nowego epifitu.

– Przypominają kształtem wiele rzeczy – ciągnie Noble. – Tę cechę odzwierciedlają ich ludowe nazwy, oparte na widocznym podobieństwie albo na związku między kwiatem i innym aspektem natury. Na przykład Gołąb, Tygrys, zachwycający Ptak w Locie, różne odmiany Pantofelków, a przede wszystkim Aceras anthropophorum, Orchidea Ludzka z pękiem małych żółtych kwiatów, które kształtem przypominają ciało człowieka. Zupełnie jak korzeń mandragory, choć nie wiem, czy z tą orchideą też wiążą się podobne przesądy, co z mandragorą.

Jonathan podaje mu sekator.

– Z drugiej strony, niektóre orchidee są mistrzyniami podstępu. Orchidea miseczkowata wabi owady wonią płci przeciwnej, więzi je i wypuszcza, dopiero gdy pokryją się jej pyłkiem. Kwiat w okrutny sposób wykorzystuje pragnienie małego owada dla własnych celów. Dekadenckie i urocze. Ale ponad nimi mamy ciebie, kochanie, elegancję i zepsucie w jednym.

Jonathan słyszy głuchy łoskot. Nieświadomie zrzucił doniczkę na drewnianą podłogę.

– Niezdara z ciebie, Bridgeman. – Noble potrząsa głową. Jonathan klęka, by pozbierać kawałki roztrzaskanej donicy. Gdy szuka ich przy nogach doktora, okrytych znoszonymi brązowymi trzewikami, uświadamia sobie, że ostatnie zdanie przemowy było skierowane do małej lokatorki skrzynki ustawionej naprzeciw nich, do orchidei o jaskrawych płatkach, na przemian żółtych i czerwonych.

– Ophiys apifera, powszechnie znana jako Pszczoła. Tak, kochanie. O tobie mówię. O twoich kształtach pszczoły, o twoim kuszącym żeńskim zapachu. Wystarczy, żeby omamić usychającego z miłości trutnia. Wystarczy, żeby wciągnąć go do środka.

Noble pochyla się teraz ku Jonathanowi.

– Nie rodzimy się, Bridgeman. Jesteśmy stwarzani. Nie marzyłem o losie pedagoga. Należę do pokolenia lat dziewięćdziesiątych. Byliśmy jak cieplarniane kwiaty. Sztuczny raj, egzotyka, odmienność. Ale kiedy stało się jasne, że wizerunku estety nie da się utrzymać, stanąłem przy tablicy. I jestem tu, panie Bridgeman. Jestem.

Noble znów skupia się na Pszczole. Z najwyższą uwagą głaszcze dolną krawędź kwiatu udającego owada.

– Po co dążyć do naturalizmu? Takie zadawaliśmy sobie pytanie. Prawdziwa sztuka nigdy nie powinna sobie zaprzeczać. A teraz zmiana tematu, Bridgeman. Pan Hoggart dał mi do zrozumienia, że nie jest zadowolony z twojej obecności w internacie. Uważa, że ty i Paul Gertler macie zgubny wpływ na innych. Co ty na to?

– Nic nie zrobiłem, proszę pana. Paul też nie.

– Gertler wyjechał, Bridgeman. Może gdzie indziej znajdzie dla siebie miejsce. A co do nicnierobienia, w tym właśnie tkwi problem. Bezczynność prowadzi do wszelkiego zła. Jeśli mamy czas na rozmyślania, stajemy się podatni na złe wpływy. Ciekawy z ciebie przypadek, Bridgeman. Przynajmniej dla mnie. Pan Hoggart najwyraźniej nie podziela mojego zdania. Musisz nauczyć się skrywać pewne rzeczy i starać się lepiej dopasować do otoczenia.

– Ja…

– Sugeruję krykieta. I powiem to panu Hoggartowi. Skoro masz już zagwarantowane miejsce na uniwersytecie, cel twojego pobytu w Chopham Hali został osiągnięty. Co wcale nie oznacza, że możesz spocząć na laurach. Dla swojego dobra musisz być skoncentrowany. W przeciwnym razie narażasz się na ryzyko, Bridgeman. Straszliwe ryzyko. Nadmierny introwertyzm. Gnuśność. To powszechny problem, dla którego system prywatnych szkół w Anglii znalazł w ciągu paru stuleci rozwiązanie. Tym rozwiązaniem jest krykiet, Bridgeman. Skup uwagę na kiju i piłce. Każdy element krykieta jest dowodem na wspaniałość tej gry: jasno określone i surowe zasady, długi czas trwania, paleta kolorów zredukowana do świata zieleni i bieli z pędzącą czerwoną piłką w centrum. Przejaw geniuszu, Bridgeman, dowód wyższej inteligencji! Krykiet to relikt epoki, w której życie toczyło się wolniejszym tempem w harmonii z wibracją wyższych poziomów rzeczywistości, epoki, która pozwalała sobie na zgłębianie sedna czasu i przestrzeni. Krykiet w swej złożoności, w dekoracyjnej oprawie mógłby zostać uznany za ostatni przejaw baroku. Czy jest coś bardziej budującego? Gra niczym… niczym doskonały automat, ale automat natchnięty duchem. Gra, w której zawodnik i widz wychodzą poza własne „ja” i namacalną materię, wsłuchani w muzykę ciał niebieskich. Czy jest coś równie wspaniałego? To esencja życia!

Noble wzdycha i milknie, chowając twarz w dłoniach wspartych o roboczy blat. Po chwili daje się słyszeć cichy płacz. Jonathan patrzy na niego, niepewnie przestępując z nogi na nogę. Chyba powinien odejść. Powoli wycofuje się na palcach. Doktor Noble ma wiele spraw do przemyślenia.

Jak na grę tak szlachetną, krykiet okazuje się fatalny w skutkach. Kiedy pierwszego słonecznego dnia semestru Jonathan wychodzi na boisko, oczy zaczynają mu łzawić, a z nosa cieknie bezbarwny, wodnisty śluz. Wkrótce i oczy, i nos czerwienieją od ciągłego pocierania, a rękawy białej koszuli stają się śliskie i wilgotne. Popołudnie jest dla Jonathana torturą. Nie sposób skupić uwagi na grze, kiedy ma się wrażenie, że wszystko dzieje się o mile stąd za wodnistą przesłoną. Umieszczony w najdalszej części boiska, nie ma nic do roboty prócz użalania się nad samym sobą. Kiedy po paru godzinach wołają go wreszcie do wybijania, zajęty myślami o własnym cierpieniu niemal nie zauważa, że pierwsza piłka trafia w paliki. Wracając do pawilonu, słyszy, jak drużyna przeciwna urządza mu hałaśliwą owację.

Katar sienny jest zupełnie nowym doświadczeniem. Przychodzi nagle, jakby angielska ziemia brała na nim odwet, wyraźnie dając do zrozumienia, kto jest u siebie, a kto tylko udaje i kogo zdradza reakcja ciała. Każde sobotnie popołudnie w semestrze budzi w Jonathanie śmiertelne przerażenie. Ukrywa się wtedy z książką gdzieś pod dachem, symuluje kontuzję ręki albo nagły atak gorączki (tu pomocne okazują się Indie). Jego boiskowe wyczyny są tak żałosne, że wejście do drużyny oczywiście mu nie grozi.

Krykiet jest potrzebny, ale dla niego niedostępny. Sytuacja bez wyjścia. Węzeł gordyjski przecina historyk, pan Fox.

– Kopista, Bridgeman. Mnich w skryptorium. Będziesz uwieczniał wyniki.

I tak Jonathanowi przypada w udziale prowadzenie zapisu. Siada na stopniach przed pawilonem, z książką na kolanach i metalowymi tablicami u stóp. Pozostawiony w spokoju, czuje, że objawy alergii w tajemniczy sposób słabną. Zaczyna nawet lubić swoje nowe zajęcie. Oznaczanie postępów w grze to rodzaj medytacji. Odnalazł swoje miejsce w świecie krykieta. Ani dokładnie w centrum, ani poza nim; nie jest ani uczestnikiem, ani beznamiętnym obserwatorem. Jest pomniejszym bogiem, śledzącym poczynania innych z obojętną koncentracją i zapisującym rezultaty w księdze z tabelkami. Nie stając po niczyjej stronie, z dystansu obserwuje ludzkie zmagania i notuje ich rezultaty – wykluczony, spalony, wyłapany, zwycięskie szóstki i czwórki, dołączając sześć kropek domina za idealny rzut.

Każdy kolejny rzut piłki przybliża Jonathana do końca semestru letniego. Prócz wielkiej księgi wyników Jonathan ciągle prowadzi własne zapiski. Pierwszy notes jest już zapełniony. Drugi otwierają hasła: „biszkopt”, „trzmiel”, „fair play” i „obsługa boiska sportowego”. Czasem oba procesy zapisu – sekretnego rozszyfrowywania świata i obiektywnej obserwacji dżentelmeńskiej walki na boisku – łączą się, tworząc abecadło zachowań, społeczny język, który można spisać, a potem odczytać ponownie, by w odległej przyszłości odtworzyć historię Chopham Hali z kropek i cyferek.

Czasem Jonathan myśli o Paulu. Nie napisał do niego po wydaleniu ze szkoły. Zastanawia się, czy nie poprosić doktora Noble’a o adres. Nie robi tego. Wmawia sobie, że to by mu zaszkodziło. Ma rację, choć nie jest to prawdziwy powód. Jonathan czuje, że zawiódł przyjaciela. Nie bronił go. Nie powiedział mu prawdy.

To uczucie pogłębia się pewnego wieczoru, gdy do drzwi pokoju Jonathana puka Fender-Greene. Jego nadejście zwiastują piski i głuchy łomot dobiegający ze świetlicy dla młodszych chłopców, gdzie Fender-Greene goni i okłada swojego małego adiutanta. Potem słychać ciężkie kroki na schodach. Fender-Greene jest pijany. Wygląda jak lunatyk. Jedna strona koszuli zwisa wyciągnięta zza paska, tworząc wokół spodni pomiętą białą zasłonę.

– Johnny? Tu jesteś, Johnny.

– Czego chcesz?

– Johnny… Tu jesteś. Nic do ciebie nie mam, miły Johnny. Absolutnie nic.

Jonathan milczy.

– Żadnych pretensji, miły Johnny. Śliczny z ciebie chłopiec. Lubisz mnie, prawda? Lubisz mnie. – Dla utrzymania równowagi Fender-Greene opiera się o półkę nad kominkiem. – Słuchaj, Bridgeman, podejdź do mnie. Cudowny z ciebie gość. Zawsze tak ślicznie wyglądasz.

– Trzymaj się ode mnie z daleka.

– Jesteś taki śliczny.

– Odpierdol się, Fender-Greene.

Fender-Greene robi krok naprzód, ale wyraz oczu Jonathana osadza go w miejscu. Przez chwilę stoi niezdecydowany na dywaniku przed kominkiem, chwiejąc się w przód i w tył.

– Jeszcze cię dorwę – mówi w końcu. – W przyszłym roku będę w Christ Church.

Po tych słowach wytacza się z pokoju.


W Dniu Fundatorów, w ostatnim dniu roku szkolnego, między godziną drugą a czwartą Jonathan przechadza się po trawniku. Tym razem nikt na niego nie krzyczy. Wokół kłębi się tłum chłopców i rodziców. Pobrzękując filiżankami, w myślach szeregują innych według hierarchii ważności. Pod czujnym okiem pani Dodd jej dziewczęta kursują między kuchnią i trawnikiem z tacami pełnymi kanapek z ogórkiem. Złożony z piątoklasistów kwartet smyczkowy rzępoli Mozarta pod pasiastą markizą. Wśród zgromadzonych nie ma pana Spavina, Jonathan może więc krążyć w tłumie sam, ciesząc się uczuciem zrzucania okowów, odchodzenia Chopham Hali w przeszłość, cegła po cegle. Naokoło rozbrzmiewa gwar rozmów. Choć doktor Noble wygłasza z podium przemowę o długiej drodze i przykładzie, Jonathan nie czuje potrzeby notowania. Te rzeczy już rozumie, już je sobie przyswoił. Wymyka się chyłkiem ze zgromadzenia i teraz stoi samotnie w holu z rękami w kieszeniach (wyzywająco, niezgodnie z regulaminem), przyglądając się spłowiałym fotografiom na wyłożonych dębową boazerią ścianach. Wybrańcy z przeszłości, zawodnicy drużyny rugby piłki nożnej, lekkoatleci. Krykiet. Fotografia z 1893 roku. Jest. Wysoki, zwalisty, niezgrabny, w białym stroju, z grubo ciosaną twarzą. F. M. V Bridgeman. Ojciec. Jonathan odchodzi w pośpiechu i nie zauważa, że obok jedenastu spowitych w biel postaci stoi szczupły, blady chłopiec w szkolnym mundurku z pokaźną księgą w skórzanej oprawie. Według opisu to R. A. Forrester, prowadził zapis wyników. Jeśli przyjrzeć mu się dokładniej, widać załzawione oczy, wyraźny objaw kataru siennego.