"Lot na Amaltee, Stazysci" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)
3. Inżynier pokładowy podziwia bohaterów, a nawigator odkrywa Warieczke
Ciasna kabina obserwacyjna wypełniona była po brzegi aparaturą planetologów.
Dauge przykucnął przed olbrzymim, lśniącym aparatem, podobnym do kamery telewizyjnej.
Był to spektrograf do badania egzosfery. Planetolodzy pokładali w nim wielkie nadzieje.
Aparat był całkiem nowy, wprost z fabryki. Jego działanie było zsynchronizowane z wyrzutnią bomb. Matowoczarna komora wyrzutni bomb wypełniała połowę kabiny. Obok w lekkich metalowych stelażach połyskiwały czarne boki płaskich pojemników na bombo-sondy. Każdy z pojemników zawierał dwadzieścia bombosond i ważył czterdzieści kilogramów. Zgodnie z projektem, pojemniki powinny być podawane do wyrzutni bomb automatycznie. Ale statek fotonowy „Tachmasib” nie został należycie przystosowany do prowadzenia badań naukowych na większą skalę, więc na jego pokładzie nie starczyło już miejsca na zainstalowanie tego typu urządzeń automatycznych. Wyrzutnię bomb obsługiwał Żylin.
— Ładuj — podał komendę Jurkowski.
Żylin odsunął pokrywę komory, uchwycił rękami z obu stron pierwszy pojemnik, podniósł go z wysiłkiem i wstawił w prostokątny otwór komory wyrzutni. Pojemnik bezszelestnie wsunął się na miejsce. Żylin zaciągnął pokrywę, szczęknął zamkiem i powiedział:
— Gotów.
— Ja też — odrzekł Dauge.
— Misza — rzekł Jurkowski do mikrofonu — czy prędko?
— Jeszcze pół godzinki — zachrypiał niewyraźny głos nawigatora. Statek znów zadrżał gwałtownie. Podłoga usunęła się spod nóg.
— Znów meteoryt — powiedział Jurkowski — To już trzeci.
— Coś za gęsto — rzekł Dauge. Jurkowski rzucił do mikrofonu pytanie.
— Misza, czy dużo mikrometeorytów?
— Dużo, Wołodieńka — odpowiedział Michaił Antonowicz. W jego głosie brzmiał niepokój. — Już o trzydzieści procent ponad średnią gęstość, a wciąż rośnie i rośnie…
— Pomiary prowadzi się co dwadzieścia sekund — odrzekł nawigator.
Potem powiedział coś jeszcze, ale już nie do mikrofonu. W odpowiedzi rozległ się głos Bykowa: Można.
— Wołodieńka — przemówił znów nawigator. — Przełączam pomiary na dziesięć na minutę.
— Dziękuję, Misza — rzekł Jurkowski. Statkiem znów szarpnęło.
— Słuchaj, Wołodia — szepnął Dauge. — To coś niebywałego.
Żylin także pomyślał, że to coś niezwyczajnego. Nigdzie, w żadnym podręczniku ani też w locjach nie było mowy o zwiększeniu gęstości meteorytów w bezpośredniej bliskości Jowisza. Zresztą w bezpośredniej bliskości Jowisza mało kto bywał.
Żylin przysiadł na ramie komory i spojrzał na zegarek. Do perijovum pozostawało jeszcze ze dwadzieścia minut, nie więcej. Za dwadzieścia minut Dauge kropnie pierwszą serię. Według niego wybuch serii bombosond to nadzwyczajny widok. Dwa lata temu Dauge prowadził za pomocą takich sond bombowych badania atmosfery Uranu. Żylin obejrzał się na niego: siedział przykucnięty przed spektrografem, trzymając rękami dźwignie steru. Był chudy, czarny, o ostrym nosie, na lewym policzku miał szramę. Co chwila wyciągał długą szyję i spoglądał to lewym, to prawym okiem w celownik. Za każdym razem po jego twarzy przebiegał pomarańczowy odblask. Żylin zwrócił spojrzenie na Jurkowskiego. Stał z twarzą wciśniętą w okular peryskopu i niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Na jego szyi chybotało się zawieszone na czarnej taśmie cętkowane jajo mikrofonu. Tak, Dauge i Jurkowski to sławni planetolodzy.
Przed miesiącem zastępca dowódcy Wyższej Szkoły Kosmogacji Czen-Kun wezwał do siebie absolwenta Żylina. Kosmonauci nazywali Czen-Kuna „Żelaznym Kunem”. Był to mężczyzna już po pięćdziesiątce, ale w granatowej kurtce z wykładanym kołnierzem robił wrażenie jeszcze całkiem młodego. Byłby zdecydowanie przystojny, gdyby nie martwe, ziemistoróżowe plamy na czole i na podbródku — ślady dawnego porażenia od promieniowania. Czen-Kun oświadczył, że Wydział Trzeci DNLMP zażądał natychmiast do swej dyspozycji dobrego zmianowego inżyniera pokładowego i że wybór Rady Szkoły padł na absolwenta Żylina (Żylin w tym momencie aż zaniemówił ze wzruszenia: przez pięć lat w szkole nękały go obawy, że zostanie wysłany do odbycia stażu na trasy księżycowe). Czen-Kun dodał, że jest to wielki zaszczyt dla absolwenta Żylina, iż pierwszą nominację otrzymuje na statek, który leci oversunem w kierunku Jowisza (Żylin wówczas z radości omal nie podskoczył) z transportem żywności dla „Stacji J”, znajdującej się na piątym satelicie Jowisza — Amaltei.
— Amaltei zagraża, głód — powiedział Czen-Kun. — Waszym dowódcą będzie znakomity kosmonauta, również wychowanek naszej szkoły, Aleksiej Pietrowicz Bykow. Starszym nawigatorem będzie doświadczony kosmonauta Michaił Antonowicz Krutikow. Pod ich kierunkiem przejdziecie doskonałą szkołę praktyczną. Ja osobiście bardzo się z tego cieszę.
O tym, że tym samym rejsem lecą Gregor Johanycz Dauge i Władimir Siergiejewicz Jurkowski, Żylin dowiedział się później, już na rakietodromie Mirza-Charle. Same znakomitości! Jurkowski i Dauge, Bykow i Krutikow, Bogdan Spicyn i Anatol Jermakow. Wstrząsająca i wspaniała, znana od dzieciństwa legenda, opowieść o ludziach, którzy rzucili do stóp ludzkości groźną planetę, o ludziach, którzy na przedpotopowym „Hiusie” — żółwiu fotonowym z jedną jedyną warstwą substancji mezonowej na zwierciadle — przedarli się przez rozszalałą atmosferę Wenus, o ludziach, którzy pośród prawiecznych czarnych piasków odkryli Uranową Golkondę — ślad uderzenia potwornego meteorytu z antymaterii.
Oczywiście, Żylin znał również i innych wspaniałych ludzi. Na przykład, kosmonautę-badacza Wasyla Lachowa. W szkole Lachów prowadził na trzecim i czwartym roku wykłady z teorii napędu fotonowego. Był on także organizatorem trzymiesięcznej praktyki dla absolwentów na „Spu-20”. Kosmonauci nazywali „Spu-20” — ”Gwiazdką”. Wyprawa była bardzo interesująca. W czasie jej trwania wypróbowywano po raz pierwszy najprostsze silniki fotonowe o jednym ciągu. Z „Gwiazdki” wysyłano w strefę absolutnie swobodnych lotów automatyczne stacje zwiadowcze. Na „Gwiazdce” budowano pierwszy statek międzygwiezdny „Hius-Błyskawica”. Pewnego razu Lachów zaprowadził swoich słuchaczy do hangaru. W hangarze wisiał dopiero co przybyły fotonowy tankowiec-automat, wyrzucony przed pół rokiem w strefę absolutnie swobodnych lotów. Tankowiec, olbrzymi niezgrabny twór, oddalił się od Słońca na odległość świetlnego miesiąca. Wszystkich wprawił w zdumienie jego kolor. Powłoka statku zrobiła się turkusowozielona i odpadała całymi kawałkami, wystarczyło tylko dotknąć dłonią. Kruszyła się po prostu jak chleb. Ale urządzenia sterujące okazały się w porządku. W przeciwnym razie, oczywiście, zwiadowca-automat nie powróciłby, podobnie jak nie wróciły trzy statki zwiadowcze z liczby dziewiętnastu wyrzuconych w strefę ASL. Słuchacze zwrócili się do Lachowa z pytaniem, co się mogło stać, i Lachów odpowiedział, że sam nie wie. Na wielkich odległościach od Słońca jest coś takiego, czego dotychczas nie znamy — odpowiedział Lachów. A Żylin pomyślał wówczas o pilotach, którzy za kilka lat poprowadzą „Hius-Błyskawicę” tam właśnie, gdzie jest to coś, czego dotychczas nie poznaliśmy.
To zabawne, pomyślał Żylin, mam już co wspominać. Choćby to na przykład. Kiedy byłem na czwartym roku, w czasie lotu egzaminacyjnego na rakiecie geodezyjnej odmówił posłuszeństwa silnik i wraz z rakietą zwaliłem się na pole kołchozowe pod Nowojenisejskiem. Przez kilka godzin kluczyłem pośród wibracyjnych pługów automatycznych o wysokiej częstotliwości drgań i dopiero wieczorem natknąłem się na człowieka. Był to operator-telemechanik. Całą noc przeleżeliśmy w namiocie, obserwując światełka pługów, poruszających się na czarnym polu. Jeden z pługów z głośnym warkotem przejechał w pobliżu nas, zostawiając za sobą smugę ozonu. Operator podejmował mnie winem miejscowej produkcji i, jak mi się wydaje, nie zdołałem przekonać tego wesołego chłopa, że kosmonauci nie piją ani kropli. Rankiem po rakietę przyjechał transporter. „Żelazny Czen” zrobił mi surową wymówkę za to, że nie skorzystałem z katapulty…
Albo dyplomowy lot „Spu— I6” Ziemia-Księżyc, kiedy członek komisji egzaminacyjnej usiłował zbić nas z tropu i podając dane początkowe wołał przeraźliwym głosem: „Asteroid trzeciej wielkości na kursie z prawej! Szybkość zbliżania się — dwadzieścia dwa!”. Było nas sześciu dyplomantów i egzaminator obrzydł nam wszystkim do reszty. Tylko Jan, który był naszym starostą, ciągle starał się nas przekonać, że ludziom należy wybaczać ich drobne słabostki. W zasadzie zgadzaliśmy się z tym, ale nie chcieliśmy pobłażać czyimś słabostkom. Wszyscy uważaliśmy, że taki lot to fraszka, i nikt się nie wystraszył, gdy statek nagle wpadł w straszliwy wiraż w warunkach czterokrotnego przeciążenia. Przedostaliśmy się do kabiny sterowniczej, w której leżał nasz egzaminator. Wyglądał, jak gdyby zginął od przeciążenia. Wyprowadziliśmy statek z wirażu. Wówczas egzaminator otworzył jedno oko i rzekł: Brawo, kosmonauci. A my z miejsca darowaliśmy mu wszystko, ponieważ nikt dotychczas nie traktował nas poważnie jako kosmonautów, prócz naszych matek i dziewcząt. Za to nasze matki i dziewczęta zawsze mawiały: Mój kochany kosmonauto, miały przy tym taki wyraz twarzy, jakby je coś zmroziło wewnętrznie…
Nagle „Tachmasibem” wstrząsnęło tak silnie, że Żylin poleciał na plecy i padając uderzył tyłem głowy o stojak.
— O, do diabła! — zaklął Jurkowski. — Wszystko to jest oczywiście dość niezwykłe, ale jeśli statek będzie się tak zataczał, to nie ma mowy o pracy.
— No przecież — odezwał się Dauge, przyciskając dłonią prawe oko. — Cóż to za praca…
Najwidoczniej statek spotykał na kursie coraz więcej dużych meteorytów, a gwałtowne sygnały, przekazywane przez radary przeciwmeteorytowe do automatycznego nawigatora cybernetycznego, coraz częściej rzucały statek z boku na bok.
— Czyżby rój? — zastanawiał się Jurkowski, przytrzymując się peryskopu. — Biedna Warieczka, bardzo źle znosi wstrząsy.
— Niechby więc siedziała sobie w domu — rozzłościł się Dauge. Prawe oko puchło mu szybko, dotykał je palcami i wydawał jakieś niezrozumiałe okrzyki w języku łotewskim. Nie siedział już przykucnięty, znajdował się na podłodze w pozycji półleżącej, z szeroko rozsuniętymi nogami, by łatwiej utrzymać równowagę.
Żylin trzymał się jakoś, uczepiony rękami o komorę wyrzutni i stojak. Podłoga raptem uciekła spod nóg, potem jakby podskoczyła i uderzyła boleśnie w pięty. Dauge jęknął, Żylinowi podcięło nogi. Chrypiący basowy głos Bykowa popłynął przez mikrofon:
— Inżynier pokładowy Żylin do kabiny nawigacyjnej! Pasażerowie, proszę do amortyzatorów!
Żyłin zataczając się przedostał się do drzwi. Z tyłu doleciał go głos Daugego:
— Jak to do amortyzatorów?
— A niech to diabli! — odezwał się Jurkowski.
Coś potoczyło się po podłodze z metalicznym brzękiem. Żylin wypadł na korytarz. Zaczynało się dziać coś niedobrego.
Statkiem bez przerwy miotało jak deską na falach. Żylin biegł korytarzem i powtarzał w myślach: ten obok… i ten obok. Ten też obok, wszystko obok… Wtem z tyłu doleciał go przeraźliwy syk: Pak-psz-sz-sz-sz… Żylin przywarł gwałtownie plecami do ściany i obrócił się. W pustym korytarzu o jakieś dziesięć kroków od niego stał gęsty obłok białej pary; wyglądało to zupełnie tak, jakby pękł nagle balon z ciekłym helem. Syk szybko ucichł. W korytarzu zapanował chłód.
— Trafił, gad — powiedział Żylin i oderwał się od ściany. Za nim, osiadając z wolna, wlókł się biały obłok.
W kabinie nawigacyjnej było bardzo zimno. Żylin dostrzegł zamróz lśniący tęczowo na ścianach i na podłodze. Michaił Antonowicz siedział przy maszynie matematycznej i podciągał ku sobie taśmę z zapisami. Bykowa tutaj nie było, widocznie znajdował się za osłoną reaktora.
— Co, znów trafiło? — cieniutkim głosem zawołał nawigator.
— Czy inżynier pokładowy już jest? — huknął basem Bykow spoza osłony reaktora.
— Jestem — odezwał się Żylin.
Przebiegł przez kabinę, ślizgając się po szronie. Bykow wyszedł mu na spotkanie i rude włosy stały mu na głowie dęba.
— Do kontroli zwierciadła — zakomenderował.
— Tak jest — odpowiedział Żylin.
— Nawigatorze, czy jest gdzieś jakieś przejście?
— Nie, Loszeńka. Wszędzie jednakowa gęstość meteorytów. Ależ dogodziło nam…
— Wyłącz zwierciadło. Spróbuję się przebić na silnikach awaryjnych.
Michaił Antonowicz okręcił się pośpiesznie na fotelu obrotowym, w stronę pulpitu aparatury sterującej. Położył rękę na klawiszach i rzekł:
— Można by było…
Zamilkł wpół zdania. Jego twarz wykrzywił grymas przerażenia. Tarcza z klawiszami urządzeń sterujących wygięła się, potem się wyprostowała i bezszelestnie spłynęła na podłogę. Żylin usłyszał krzyk Michaiła Antonowicza i w popłochu wybiegł spoza osłony reaktora. Na ścianie kabiny, wczepiona w miękkie obicie, siedziała półtorametrowa jaszczurzyca marsjańska, ulubienica Jurkowskiego — Warieczka. Widoczny na jej bokach rysunek klawiszy sterowniczych zaczął się już zacierać, ale na strasznym trójkątnym pysku wciąż jeszcze migotało wolniutko czerwone odbicie światełka „stop”. Michaił Antonowicz wpatrywał się w cętkowaną Warieczkę i pochlipywał, przyciskając rękę do serca.
— Poszła won! — wrzasnął Żylin. Warieczka rzuciła się gdzieś w bok i zniknęła.
— Zatłukę! — ryknął Bykow. — Żylin, na miejsce, do stu diabłów! Żylin odwrócił się i w tym właśnie momencie „Tachmasib” oberwał zdrowo.