"Lot na Amaltee, Stazysci" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)

Rozdział 1 Fotonowy transportowiec „Tachmasib” 1. Planetolot zbliża się do Jowisza, a kapitan toczy spór z nawigatorem i zażywa sporamine

Aleksiej Pietrowicz Bykow, kapitan fotonowego transportowca „Tachmasib”, wyszedł z kajuty i starannie zamknął za sobą drzwi. Włosy miał mokre. Kapitan dopiero przed chwilą wziął natrysk. Przyjął nawet dwa natryski, wodny i jonowy, ale wciąż jeszcze zataczał się z niewyspania. Spać mu się chciało tak, że z trudem otwierał oczy. Przez ostatnie trzy doby Bykow spał w sumie nie więcej niż pięć godzin. Przelot okazał się trudny.

Na korytarzu było jasno i pusto. Bykow skierował kroki do kabiny nawigacyjnej, starając się nie szurać nogami. Do kabiny nawigacyjnej trzeba było przejść przez kajutę ogólną. Drzwi do niej były otwarte i dolatywały stamtąd strzępy rozmowy. Były to głosy planetologów Daugego i Jurkowskiego. Bykowowi wydało się, że głosy są dziwnie stłumione, a równocześnie czuło się w nich podniecenie.

Znów coś sobie wykombinowali, pomyślał Bykow. Nie ma przed nimi żadnego ratunku. Nawet zwymyślać ich porządnie nie można, bo są przecież moimi przyjaciółmi i bardzo cieszą się z tego, że w tym rejsie lecimy razem. Niezbyt często możemy być razem.

Bykow wszedł do kajuty ogólnej i zatrzymał się u wejścia. Szafa z książkami była otwarta, tomy rzucone niedbale na kupę poniewierały się po podłodze. Serweta zsunęła się ze stołu. Spod kanapy sterczały długie nogi Jurkowskiego w szarych, wąskich, obcisłych spodniach. Jurkowski przebierał nimi rozpaczliwie.

— Mówię ci, że jej tu nie ma — zapewniał Dauge. Daugego nie było widać.

— Szukaj — rzekł Jurkowski zduszonym głosem. — Jak zacząłeś, to szukaj.

— Co tu się dzieje? — zapytał Bykow surowo.

— Aha, jesteś! — ucieszył się Dauge, wyłażąc spod stołu. Twarz miał uśmiechniętą, bluza i kołnierz koszuli były rozpięte.

Jurkowski tyłem wygramolił się spod kanapy.

— O co chodzi? — zapytał Bykow.

— Gdzie moja Warieczka? — odpowiedział mu pytaniem Jurkowski, wstając na nogi. Był bardzo rozdrażniony.

— Potwór! — wyraził się głośno Dauge.

— Próżniaki — powiedział Bykow.

— To on! — rzekł Dauge dramatycznym głosem. — Spójrz na tę twarz, Wołodia. To kat!

— Aleksiej, mówię najzupełniej poważnie — irytował się Jurkow-ski. — Gdzie jest moja Warieczka?

— Wiecie co, planetolodzy — odezwał się Bykow. — Idźcie do diabła!

Bykow wydął policzki i ruszył do kabiny nawigacyjnej. Dauge rzucił w ślad za nim:

— On spalił Warieczkę w reaktorze. Bykow głośno zatrzasnął za sobą luk.


W kabinie nawigacyjnej było cicho. Przy stole przy analizatorze matematycznym siedział na zwykłym miejscu nawigator Michaił Antonowicz Krutikow, podpierając podwójny podbródek zwiniętą w kułak pulchną dłonią. Maszyna matematyczna wydawała lekki szmer, mrugając neonowymi światłami lamp kontrolnych. Michaił Antonowicz zwrócił na kapitana swe łagodne spojrzenie.

— Pospałeś sobie, Loszeńka, co?

— A pospałem — odrzekł Bykow.

— Odebrałem z Amaltei namiary — powiadomił go Michaił Antonowicz. — Wyczekują nas tam, aj, jak wyczekują… — Pokiwał przy tym głową. — Wyobraź sobie, Loszeńka, że dzienna racja wynosi teraz dwieście gramów sucharów i pięćdziesiąt gramów czekolady. Poza tym zupa z chlorelli. Trzysta gramów zupy z chlorelli. To przecie okropnie niesmaczne.

Ciebie by tam posłać, pomyślał Bykow, schudłbyś zdrowo, grubasie. Obrzucił nawigatora surowym spojrzeniem i nie wytrzymał — uśmiechnął się. Michaił Antonowicz zafrasowany wydął grube wargi i oglądał pokratkowany arkusz niebieskiego papieru.

— Masz, Loszeńka — rzekł. — Opracowałem program końcowej trasy lotu. Sprawdź, proszę.

Programów trasy, opracowanych przez Michaiła Antonowicza, nie trzeba było zwykle sprawdzać. Michaił Antonowicz był nadal

najgrubszym i najbardziej doświadczonym nawigatorem z całej flotylli statków międzyplanetarnych.

— Sprawdzę później — powiedział Bykow. Ziewnął serdecznie, osłaniając usta dłonią. — Podaj program do autonawigatora.

— Już podałem, Loszeńka — odezwał się tonem winowajcy Michaił Antonowicz.

— Aha — mruknął Bykow. — No więc cóż, dobrze. Gdzie jesteśmy?

— Za godzinę wchodzimy w strefę końcową — poinformował Michaił Antonowicz. — Przelecimy nad północnym biegunem Jowisza — słowo „Jowisz” wymówił przy tym ze szczególnym akcentem zadowolenia — w odległości dwóch średnic, dwustu dziewięćdziesięciu megametrów. A potem jeszcze ostatnie okrążenia. W zasadzie możemy uważać, że jesteśmy na miejscu, Loszeńka…

— Odległość liczyłeś od środka Jowisza?

— Tak, od centrum.

— Gdy wejdziemy w strefę końcową lotu, będziesz co kwadrans podawał odległość od egzosfery.

— Tak jest, Loszeńka — rzekł Michaił Antonowicz.

Bykow ziewnął raz jeszcze, dłońmi zwiniętymi w pięści z zakłopotaniem przetarł klejące się ze snu oczy i przeszedł wzdłuż pulpitu sygnalizacji awaryjnej. Tutaj wszystko było w porządku. Silnik pracował bez zrywów, plazma dochodziła rytmicznie, regulacja pułapek magnetycznych działała bez zarzutu. Za pracę pułapek magnetycznych odpowiadał inżynier pokładowy Zylin. Zuch, Żylin, pomyślał Bykow. Wyregulował znakomicie, zuch chłopak.

Bykow zatrzymał się i spróbował zmieniając odrobinę kurs zakłócić regulację pułapek, ale bezskutecznie. Białe światełko za przezroczystą szybą z masy plastycznej nawet nie drgnęło. Zuch chłopak, pomyślał znowu Bykow. Teraz wyminął wypukłą ścianę, która stanowiła osłonę fotoreaktora. Przy aparaturze kontrolującej działanie zwierciadła stał Żylin z ołówkiem w zębach. Obiema rękami opierał się o pulpit i prawie niewidzialnymi ruchami wybijał czeczotkę, poruszając przy tym potężnymi łopatkami na przygarbionych plecach.

— Witaj, Wania — powiedział Bykow.

— Witajcie, Aleksieju Pietrowiczu — odpowiedział Żylin, odwracając się gwałtownie. Ołówek wypadł mu z zębów, ale Żylin zręcznie pochwycił go w locie.

— Jak tam zwierciadło? — zapytał Bykow.

— Zwierciadło w porządku — odparł Żylin, ale Bykow mimo wszystko pochylił się nad pulpitem i przeciągnął szeroką błękitną taśmę z zapisem danych kontrolnych.

Zwierciadło to najważniejszy i najdelikatniejszy element silnika fotonowego, gigantyczne paraboliczne lustro pokryte pięcioma warstwami substancji mezonowej o wielkiej wytrzymałości. W literaturze zagranicznej zwierciadło takie nazywa się często „sail” — żagiel. W soczewce paraboloidu co sekunda następują zapłony milionów porcji deutronowo-trytonowej plazmy, która przekształca się w promieniowanie. Potok bladofioletowych płomieni uderza w powierzchnię zwierciadła, tworząc siłę ciągu. Przy tym w warstwie substancji mezonowej powstają tytaniczne skoki temperatur, a sama substancja wypala się stopniowo warstwa po warstwie. Ponadto zwierciadło ulega bez przerwy niszczącemu działaniu korozji meteorytowej. A jeśli przy włączonym silniku zwierciadło ulegnie zniszczeniu u samej nasady, w miejscu gdzie dochodzi do niego gruba rura fotoreaktora, statek momentalnie zostanie zniszczony przez bezgłośny wybuch. Dlatego też zwierciadła statków fotonowych są wymieniane po każdych stu jednostkach astronomicznych lotów. I dlatego właśnie za pomocą systemu kontrolnego prowadzi się nieprzerwanie pomiary stanu warstw substancji mezonowej na całej powierzchni zwierciadła.

Tak — stwierdził Bykow, obracając w palcach taśmę. — Pierwsza warstwa spłonęła.

Żylin przyjął te słowa w milczeniu.

— Misza, czy wiesz, że pierwsza warstwa spłonęła? — powtórzył głośno Bykow.

— Wiem, Loszeńka — odrzekł nawigator. — Cóż chcesz? Oversun. Loszeńka…

Oversun, czyli inaczej „skok przez Słońce”, wykonuje się bardzo rzadko i tylko w sytuacjach wyjątkowych, jak na przykład obecnie, gdy „Stacji J” zagraża, głód. Przy oversunie między start-planetą a finisz-planetą znajduje się Słońce. Taki układ jest bardzo niedogodny z punktu widzenia kosmogacji bezpośredniej. Przy oversunie silnik fotonowy pracuje z maksymalną mocą, szybkość statku dochodzi do sześciu-siedmiu tysięcy kilometrów na sekundę, a na aparaturze dają się zaobserwować skutki mechaniki nieklasycznej, bardzo słabo dotychczas poznane. Załoga prawie nie śpi, zużycie paliwa i zwierciadła jest olbrzymie, a na domiar wszystkiego statek podchodzi zawsze do finisz-planety od strony bieguna, co sprawia wiele trudności i komplikuje lądowanie.

— Tak — przyznał Bykow. — Oversun. No i masz ten oversun. Wrócił do nawigatora i spojrzał na licznik rejestrujący zużycie

paliwa.

— Daj no mi kopię końcowej trasy lotu, Misza.

— Chwileczkę. Loszeńka — odrzekł nawigator.

Był w tej chwili bardzo zajęty. Na stole leżały rozrzucone kartki papieru, półautomatyczna przystawka do analizatora elektronowego pracowała prawie bezszelestnie. Bykow usiadł w fotelu i przymknął lekko powieki. Widział niewyraźnie, jak Michaił Antonowicz, nie odrywając wzroku od taśmy z zapisem, przeciągnął rękaw stronę pulpitu i szybko przebiegł palcami po klawiaturze. Ręka jego była podobna do wielkiego białego pająka. Analizator matematyczny zaszumiał głośniej, po czym zatrzymał się i zapaliło się światełko „stop”.

— Co ci jest, Loszeńka? — zapytał nawigator, nie odrywaj ąc wzroku od swych zapisów.

— Daj program trasy końcowej — rzekł Aleksiej Pietrowicz, otwierając z wysiłkiem oczy.

Z analizatora zaczęła wypełzać taśma tabelogramu i Michaił Antonowicz wczepił się w nią obiema rękami.

— Jedną chwilę — odrzekł pośpiesznie. — Chwileczkę. Bykow poczuł przyjemny szum w uszach, pod powiekami zawirowały żółte ogniki. Głowa opadła mu na piersi.

— Loszeńka — przemówił nawigator. Pochylił się nad stołem i poklepał Bykowa po ramieniu. — Loszeńka. Masz tu program…

Bykow ocknął się, potrząsnął głową, rozejrzał się na boki, po czym wziął zapisane kartki.

— Khe-khe — odkaszlnął, marszcząc czoło. — Tak, znów teta-algorytm… — Spojrzał sennym wzrokiem na zapis.

— Loszeńka, może byś przyjął sporaminę — poradził mu nawigator.

— Czekaj, chwilę — odparł Bykow. — A co to znowu? Czyś ty oszalał?

Michaił Antonowicz porwał się z miejsca, obiegł stół i zajrzał Bykowowi przez ramię.

— Gdzie, co? — zapytał.

— Dokąd lecisz? — rzucił zjadliwe pytanie Bykow. — A może ci się wydaje, że lecisz na Siódmy Poligon, co?

— O co ci chodzi, Losza?

— A może wyobrażasz sobie, że na Amaltei zbudowano dla ciebie trytonowy generator?

— Czy chodzi ci o paliwo? — zapytał Michaił Antonowicz. — Paliwa nam starczy na trzy takie kursy…

Bykowa zupełnie odeszła senność.

— Mamy lądować na Amaltei — rzekł. — Potem musimy wraz z planetologami wyprawić się do egzosfery i znów wrócić na Amalteę. W końcu mamy wreszcie wracać na Ziemią. A to znów będzie oversun!

— Czekaj — zaczaj wyjaśniać Michaił Antonowicz. — Chwileczkę…

— Opracowałeś mi zwariowany program, jakby oczekiwały nas tam magazyny paliwa!

Ktoś uchylił luk do kabiny. Bykow odwrócił się. W szczelinie luku ukazała się głowa Daugego. Dauge powiódł oczyma po kabinie i wyszeptał błagalnie:

— Słuchajcie, chłopcy, nie ma tu Warieczki?

— Precz! — wrzasnął Bykow.

Głowa natychmiast zniknęła. Luk przymknięto bezszelestnie.

— H-hultaje — rzekł Bykow. — No więc widzisz, nawigatorze! Jeśli zabraknie mi paliwa na powrotny oversun, marny twój los!.

— Nie wydzieraj się, proszę — oburzył się Michaił Antonowicz. Podumał chwilę i dodał, czerwieniąc się na twarzy. — A do licha z tym…

Zapanowało milczenie. Michaił Antonowicz wrócił na miejsce. Teraz obaj spoglądali na siebie nadąsani.

— Skok w egzosferę przewidziałem — przemówił Michaił Antonowicz. — Powrotny oversun także obliczyłem prawie dokładnie. — Położył dłoń na kupce kartek na stole. — A jeśli cię tchórz obleciał, to z powodzeniem możemy zaopatrzyć się w paliwo na Antymarsie…

Antymarsem kosmogatorzy nazywali sztuczną planetę, krążącą po prawie identycznej orbicie co Mars, tyle że po drugiej stronie Słońca. W istocie był to olbrzymi magazyn paliwa, w pełni zautomatyzowana stacja zaopatrzeniowa.

— A w ogóle to mógłbyś na mnie… nie podnosić głosu — rzekł Michaił Antonowicz.

Ostatnie słowa wypowiedział prawie szeptem. Michaił Antonowicz ochłonął już z pierwszego uniesienia; Bykow także.

— No dobrze — rzekł. — Wybacz, Misza. Michaił Antonowicz uśmiechnął się natychmiast.

— Nie miałem racji — dodał Bykow.

— Ach, Loszeńka — podchwycił skwapliwie Krutikow. — To głupstwo. Nie ma o co… Spójrz no tylko, jak zadziwiająca spirala z tego wychodzi. Z linii prostopadłej — zaczął pokazywać ręką — przechodzimy równolegle do powierzchni Amaltei i tuż ponad egzosferą po elipsie bezwładności docieramy do punktu przeznaczenia. Przy lądowaniu względna szybkość lotu będzie wynosiła zaledwie cztery metry na sekundę. Przeciążenie maksymalne tylko dwadzieścia dwa procent, a czas nieważkości potrwa nie więcej niż trzydzieści — czterdzieści minut. Odchylenia mogą tu być zupełnie minimalne.

— Odchylenia minimalne, no bo przecież teta-algorytm — rzekł Bykow. Miał ochotę powiedzieć nawigatorowi coś miłego: teta-algorytm został opracowany i zastosowany po raz pierwszy przez Michaiła Antonowicza.

Michaił Antonowicz wydał jakiś nieokreślony dźwięk. Był wyraźnie zadowolony. Bykow sprawdził program lotu do końca, kilka razy z rzędu kiwnął potakująco głową i, odłożywszy kartki, zaczął przecierać oczy olbrzymimi, obsypanymi piegami, zwiniętymi w pięści dłońmi.

— Mówiąc szczerze — odezwał się po chwili — wcale się nie wyspałem.

— Przyjmij sporaminę, Loszka — namawiał Michaił Antonowicz. — Ja przyjmuję co dwie godziny tabletkę i widzisz, wcale nie chce mi się spać. Wania tak samo. Po co tak się męczyć?

— Nie lubię tej ich chemii — rzekł Bykow. Ruszył z miejsca i przeszedł się po kabinie. — Słuchaj Misza, co się dzieje na statku?

— A o co ci chodzi, Loszeńka? — zapytał nawigator.

— Znowu planetolodzy — rzekł Bykow.

Żylin spoza osłony fotoreaktora rzucił wyjaśnienie:

— Warieczka gdzieś przepadła.

— Ejże? — rzekł Bykow. — No, nareszcie. — Znów przeszedł się po kabinie. — Dzieciaki, duże dzieciaki.

— Nie złość się na nich, Loszeńka — uspokajał nawigator.

— Wiecie, co wam powiem? — Bykow usiadł w fotelu. — Najgorsi w czasie rejsu są pasażerowie. A najbardziej nieznośni pasażerowie — to starzy przyjaciele. Daj no mi, Misza, sporaminę.

Michaił Antonowicz skwapliwie wyciągnął z kieszeni pudełeczko. Bykow przyjrzał mu się sennym wzrokiem.

— Daj od razu dwie tabletki — poprosił.