"Wygrana" - читать интересную книгу автора (Baldacci David)

ROZDZIAŁ TRZECI

Mężczyznę wyrwało z zadumy energiczne pukanie do drzwi. Zerwał się z fotela, poprawił krawat, otworzył kartonową teczkę leżącą przed nim na biurku. Odsunął na bok popielniczkę ze zduszonymi niedopałkami trzech papierosów.

– Wejść! – rzucił stanowczym, wyraźnym głosem.

Drzwi otworzyły się i do gabinetu wkroczyła LuAnn. Przez prawe ramię miała przewieszoną dużą torbę, w lewej ręce trzymała dziecięce nosidełko z Lisa, która z zaciekawieniem wodziła oczkami po ścianach nieznanego sobie pomieszczenia. Mężczyzna zauważył pulsującą żyłę, która biegła wzdłuż długiego, wyraźnie zarysowanego bicepsu kobiety i łączyła się z siecią innych na muskularnym przedramieniu. LuAnn była bez wątpienia silna fizycznie. Czy równie mocny ma charakter?

– Pan Jackson? – spytała.

Patrzyła mu prosto w oczy, czekając tylko, kiedy zacznie zjeżdżać taksującym spojrzeniem z jej twarzy na biust, biodra i niżej. Pod tym względem wszyscy mężczyźni byli tacy sami, obojętne, z jakiej ścieżki życia przychodzili. Ku jej zaskoczeniu ten nie odrywał wzroku od jej twarzy. Podał rękę. Uścisnęła mu mocno dłoń.

– Tak, to ja. Proszę spocząć, panno Tyler. Dziękuję, że pani przyszła. Śliczną ma pani córeczkę. Może postawi ją pani tutaj? – Wskazał na kąt pokoju.

– Właśnie się obudziła. Zawsze mi zasypia w autobusie. Wolę ją mieć przy sobie, jeśli to panu nie przeszkadza.

Lisa, jakby popierając stanowisko matki, zaczęła gaworzyć i wymachiwać rączkami.

Jackson kiwnął na znak zgody głową, usiadł z powrotem w fotelu i przez chwilę wertował zawartość teczki.

LuAnn postawiła wielką torbę i nosidełko z Lisa na podłodze obok swojego fotela i dała córeczce do zabawy pęk plastikowych kluczy. Usiadła prosto i z nieskrywanym zainteresowaniem przyjrzała się Jacksonowi. Był elegancko ubrany. Wyglądał na lekko stremowanego, na jego czole perliły się kropelki potu. Normalnie przypisałaby to reakcji na swoją urodę. Z reguły mężczyźni w jej obecności zaczynali zachowywać się idiotycznie, usiłując za wszelką cenę wywrzeć dobre wrażenie, albo też zamykali się w sobie jak ślimak w skorupie. Coś jej jednak mówiło, że ten mężczyzna nie należy ani do tej pierwszej, ani do drugiej kategorii.

– Nie widziałam tabliczki na drzwiach pańskiego biura. Ludzie mogą nie wiedzieć, że pan tu urzęduje. – Patrzyła na niego przekornie.

Jackson uśmiechnął się półgębkiem.

– W naszej branży nie zabiegamy o to, by klienci walili do nas drzwiami i oknami. Jest nam obojętne, czy ludzie robiący zakupy w centrum handlowym wiedzą, że tu pracujemy, czy nie. Wszystkie sprawy załatwiamy, umawiając się wcześniej na spotkania, telefonicznie, i tak dalej.

– Wychodzi na to, że jestem teraz jedyną umówioną z panem osobą. W poczekalni nikogo nie ma.

Jacksonowi drgnął policzek. Złączył czubkami palce obu dłoni.

– Staramy się tak rozplanowywać grafik spotkań, żeby nikt nie musiał czekać. Jestem jedynym przedstawicielem firmy w tutejszej filii.

– Czyli macie jeszcze inne biura?

Skinął tylko głową.

– Czy zechciałaby pani wypełnić tę ankietę informacyjną? Proszę się nie śpieszyć.

Podał jej formularz i długopis. LuAnn zdecydowanymi pociągnięciami długopisu zaczęła wypełniać druk. Jackson nie spuszczał jej z oka. Kiedy skończyła, zabrał się do uważnego studiowania ankiety, choć z góry wiedział, co tam przeczyta.

LuAnn rozglądała się tymczasem po gabinecie. Od dziecka była dobrą obserwatorką. A świadoma faktu, że jest obiektem pożądania wielu mężczyzn, miała zwyczaj lustrować rozkład każdego zamkniętego pomieszczenia, w jakim się po raz pierwszy znalazła, choćby tylko po to, by w razie czego nie tracić czasu na szukanie drogi odwrotu.

Jackson, podniósłszy wzrok znad ankiety, przyłapał ją na tych oględzinach.

– Coś nie tak? – spytał.

– Dziwna rzecz.

– Przepraszam, nie rozumiem.

– Śmieszne ma pan biuro.

– Jak to?

– No, nie widzę tu zegara, kosza na śmieci, kalendarza, telefonu. Nie wiem, nie pracowałam jeszcze w firmie, w której trzeba przychodzić do pracy pod krawatem, ale nawet Red z zajazdu dla ciężarówek ma kalendarz, a na telefonie to już wisi całymi dniami. I ta dama z poczekalni też jakby się z choinki urwała. Z tymi trzycalowymi pazurkami musi być jej cholernie trudno pisać na maszynie. – LuAnn zauważyła konsternację na twarzy mężczyzny i przygryzła szybko dolną wargę. Ten długi jęzor już nieraz wpędzał ją w kłopoty, a jest przecież na rozmowie wstępnej w sprawie nowej pracy i nie może wszystkiego spaprać już na samym starcie. – Nie, żeby mi to przeszkadzało – dorzuciła czym prędzej. – Tak sobie tylko plotę. Trochę jestem zdenerwowana, rozumie pan.

Wargi Jacksona poruszały się przez chwilę niemo, a potem rozciągnęły w ponurym uśmiechu.

– Gratuluję spostrzegawczości.

– Mam oczy jak każdy.

LuAnn, uciekając się do starego, niezawodnego chwytu, obdarzyła go rozbrajającym uśmiechem i zatrzepotała powiekami. Jackson zignorował ten uśmiech i zaszeleścił papierami.

– Pamięta pani warunki zatrudnienia, które wyszczególniłem przez telefon?

Natychmiast spoważniała. Pora przejść do interesów.

– Sto dolarów dziennie przez dwa tygodnie z możliwością przedłużenia kontraktu na kolejne parę tygodni z zachowaniem tej samej stawki. W tej chwili pracuję na nocną zmianę i kończę o siódmej rano. Jeśli to możliwe, u pana zaczynałabym najchętniej zaraz po południu. Powiedzmy, około czternastej. Aha, czy będę mogła przychodzić z córeczką? Mniej więcej o tej porze zapada w poobiednią drzemkę, a więc nie będzie z nią żadnych kłopotów. Słowo daję.

LuAnn schyliła się automatycznie, podniosła z podłogi plastikowe klucze upuszczone przez Lisę i oddała je małej. Lisa podziękowała matce głośnym chrząknięciem.

Jackson wstał z fotela i wsunął ręce w kieszenie.

– Dobrze. Bardzo dobrze. Jest pani jedynaczką, a rodzice nie żyją, zgadza się?

LuAnn drgnęła, zaskoczona tą nagłą zmianą tematu. Po chwili wahania skinęła głową i przymrużyła oczy.

– I od blisko dwóch lat mieszka pani w przyczepie kempingowej w zachodniej części Rikersville z niejakim Duane’em Harveyem, niewykwalifikowanym robotnikiem, aktualnie bezrobotnym. – Recytując jednym tchem te informacje, nie odrywał od niej oczu. Tym razem nie oczekiwał potwierdzenia. LuAnn wyczuła to i siedziała bez ruchu, wytrzymując jego wzrok Duane Harvey jest ojcem pani ośmiomiesięcznej córki Lisy. Nie kończąc siódmej klasy, rzuciła pani szkołę i od tamtego czasu podejmowała liczne niskopłatne prace zarobkowe. Każda z tych posad okazywała się, śmiem przypuszczać, ślepym zaułkiem. Jest pani nieprzeciętnie inteligentna i obdarzona podziwu godną zaradnością życiową. Najważniejsze jest dla pani dobro córeczki. Pragnie pani rozpaczliwie zmienić na lepsze swoją sytuację życiową i tak samo rozpaczliwie pragnie pani rozstać się na dobre z panem Harveyem. Łamie sobie pani głowę, jak to zrobić bez środków finansowych, którymi pani nie dysponuje i prawdopodobnie nigdy nie będzie dysponowała. Czuje się pani tak, jakby znalazła się w pułapce. I słusznie. Rzeczywiście jest pani w sytuacji bez wyjścia, panno Tyler. – Patrzył na nią beznamiętnie ponad biurkiem.

LuAnn wstała. Policzki jej płonęły.

– Co to, u licha, ma znaczyć? Jakie ma pan prawo…

– Przyszła pani tutaj – przerwał jej bezceremonialnie – ponieważ zaoferowałem więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek dotąd pani zarobiła. Mam rację?

– Skąd pan to wszystko o mnie wie? – wyrzuciła z siebie.

Założył ręce na piersiach i mierzył ją przez chwilę przenikliwym spojrzeniem.

– W moim najlepszym interesie leży zgromadzenie możliwie wyczerpujących informacji o osobie, z którą zamierzam ubić interes – odezwał się w końcu.

– A co informacje o mnie mają do opinii, które mam niby wydawać na temat tych analiz, czy jak im tam?

– To bardzo proste, panno Tyler. Żeby wiedzieć, w jakim stopniu mogę polegać na czyichś opiniach wydawanych w rozmaitych kwestiach, muszę znać intymne szczegóły na temat opiniodawcy. Kim pani jest, do czego dąży, co potrafi. I czego nie potrafi. Co pani lubi, czego nie lubi, jakie ma uprzedzenia, jakie są pani mocne i słabe strony. Wszyscy je mamy, tylko w różnym nasileniu. Podsumowując, jeśli nie dowiem się o pani wszystkiego, to znaczy, że nie wywiązałem się ze swojego zadania. – Wyszedł zza biurka i przysiadł na jego krawędzi. – Przepraszam, jeśli panią uraziłem. Wiem, że potrafię być przykry, ale nie chciałem zabierać pani niepotrzebnie czasu.

Gniew zniknął wreszcie z oczu LuAnn.

– No, skoro tak pan stawia sprawę, to chyba…

– Właśnie tak ją stawiam, panno Tyler. Mogę się do pani zwracać LuAnn?

– Przecież tak mam na imię – odparowała. Usiadła z powrotem. – No nic, ja panu też nie chcę zabierać czasu, a więc jak będzie z tymi godzinami pracy? Mogę przychodzić po południu?

Jackson wrócił szybko za biurko, usiadł i zapatrzył się w blat, przecierając powoli dłonią pomarszczoną twarz. Kiedy ponownie podniósł na nią wzrok, minę miał znacznie poważniejszą niż przed chwilą.

– Czy zdarzało ci się marzyć, że jesteś bogata, LuAnn? Mam tu na myśli fortunę przekraczającą wszystkie twoje najśmielsze wyobrażenia. Tak bogata, że stać cię wraz z córką dosłownie na wszystko? Miewałaś takie marzenia?

LuAnn chciała parsknąć śmiechem, ale powstrzymał ją wyraz jego oczu. Nie było w nich wesołości, kpiny, współczucia, tylko pełne napięcia wyczekiwanie na jej odpowiedź.

– No jasne. Kto o tym nie marzy?

– Cóż, mogę cię zapewnić, że tym, którzy już są obrzydliwie bogaci, raczej się to nie przytrafia. Ale masz rację, większość ludzi na pewnym etapie życia miewa takie fantazje. Jednak praktycznie nikomu nie udaje się ich urzeczywistnić. Z tej prostej przyczyny, że nie jest w stanie.

LuAnn uśmiechnęła się rozbrajająco.

– Ale sto dolców dziennie też piechotą nie chodzi.

Jackson gładził się przez chwilę po brodzie, potem odchrząknął i zapytał:

– LuAnn, czy zdarza ci się grać na loterii?

Zaskoczyło ją trochę to pytanie, ale odpowiedziała bez wahania:

– Od czasu do czasu. Tutaj wszyscy to robią. Ale można się na tym nieźle przejechać. Duane gra co tydzień, potrafi przepuścić pół wypłaty… To znaczy, kiedy coś zarobi, a to nieczęsto mu się zdarza. Jest święcie przekonany, że kiedyś wygra. Typuje zawsze te same numery. Mówi, że mu się wyśniły. A ja mu na to, że jest głupszy od buta. Czemu pan pyta?

– A grywasz w krajowe lotto?

– Mówi pan o tym na cały kraj?

Jackson kiwnął głową. Przewiercał ją wzrokiem.

– Tak – powiedział powoli – właśnie o tym mówię.

– Raz na jakiś czas. Ale prawdopodobieństwo trafienia jest takie małe, że prędzej przespaceruję się po Księżycu, niż coś w to wygram.

– Całkowicie się z tobą zgadzam. Na przykład w tym tygodniu prawdopodobieństwo, że padnie główna wygrana, jest jak jeden do trzydziestu milionów.

– Właśnie o to mi chodzi. Ja tam już wolę dolarowe zdrapki. Na nich ma się przynajmniej szansę zainkasować dwadzieścia szybkich dolców. Zawsze mówię, że nie ma sensu wyrzucać pieniędzy w błoto, zwłaszcza kiedy się ich nie ma.

Jackson oblizał wargi i nie odrywając od niej oczu, oparł się łokciami o biurko.

– A co byś zrobiła, gdybym ci powiedział, że potrafię zdecydowanie zwiększyć twoje szanse wygrania na loterii? – Wpatrywał się w nią wyczekująco.

– Słucham? – Jackson milczał.

LuAnn rozejrzała się dookoła, jakby szukała wzrokiem ukrytej gdzieś kamery. – Co to ma wspólnego z pracą? Panie, ja tu nie przyszłam gadać po próżnicy.

– Mówiąc ściślej – podjął Jackson, nie zwracając uwagi na jej gniewny ton – co byś zrobiła, gdybym zwiększył twoje szanse wygrania do stu procent? No, co byś zrobiła?

– To jakiś żart?! – wybuchnęła LuAnn. – Można by pomyśleć, że Duane za tym stoi. Mów pan lepiej, o co tu właściwie chodzi, zanim na dobre wyjdę z siebie.

– To nie żart, LuAnn.

LuAnn podniosła się z fotela.

– Widzę, że tu się kroi jakaś grubsza sprawa i nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Nic! Nawet za sto dolców dziennie – wyrzuciła z siebie z głębokim obrzydzeniem zmieszanym z jeszcze głębszym rozczarowaniem, bo oto rozwiewały się w oczach jej nadzieje na zarobienie tysiąca dolarów. Podniosła z podłogi nosidełko z Lisa, swoją torbę i odwróciła się, by ruszyć do drzwi.

– Gwarantuję ci, że wygrasz na loterii, LuAnn – doszedł ją cichy głos Jacksona. – Gwarantuję ci, że wygrasz minimum pięćdziesiąt milionów dolarów.

Zatrzymała się jak wryta. Nie słuchając głosu rozsądku, który kazał jej brać nogi za pas i czym prędzej się stąd wynosić, odwróciła się powoli twarzą do Jacksona.

Nie poruszył się. Dalej siedział ze złożonymi jak do pacierza dłońmi za biurkiem.

– Koniec z Duane’ami, koniec z nocnymi zmianami w zajeździe dla ciężarówek, koniec z martwieniem się, skąd wziąć na jedzenie i czyste ubranka dla córeczki. Będziesz mogła mieć wszystko, czego tylko zapragniesz. Wyjechać, dokąd zechcesz. Stać się, kim zechcesz. – Mówił wciąż cicho i spokojnie.

– Mógłby mi pan zdradzić, jak się to robi?

Pięćdziesiąt milionów dolarów, powiedział?! Boże Wszechmogący! Oparła się jedną ręką o drzwi, bo zakręciło jej się w głowie.

– Wpierw musisz mi odpowiedzieć na pytanie.

– Jakie pytanie?

Jackson rozłożył ręce.

– Czy chcesz być bogata?

– Na mózg panu padło czy jak?! Siły mi nie brakuje i ostrzegam, że jeśli zacznie pan coś kombinować, to tak pana kopnę w ten wyleniały zadek, że wyleci pan stąd na zbity pysk aż na ulicę razem z tą połówką rozumu, z którą się pan dzisiaj obudził.

– Mam przez to rozumieć, że nie? – zapytał.

LuAnn energicznym ruchem głowy odrzuciła na bok długie włosy i przeniosła nosidełko z Lisa z prawej do lewej ręki. Mała popatrywała to na matkę, to na Jacksona, zupełnie jakby śledziła w skupieniu ich burzliwą konwersację.

– Słuchaj pan, dobrze wiem, że nie możesz mi niczego takiego zagwarantować. Wychodzę więc i dzwonię do czubków, żeby po pana przyjechali.

Jackson spojrzał na zegarek, podszedł do telewizora i włączył go.

– Za minutę rozpoczyna się losowanie krajowej loterii. Co prawda do wygrania jest dzisiaj tylko milion dolarów, ale możemy je potraktować jako lekcję poglądową. Nic na tym nie korzystam, robię to tylko dla celów demonstracyjnych, by rozwiać twój całkowicie zrozumiały sceptycyzm.

LuAnn spojrzała na ekran. Poszła właśnie w ruch maszyna losująca. Rozpoczynało się ciągnienie loterii. Jackson zerknął na nią z ukosa.

– Dzisiaj wylosowane zostaną kolejno numery osiem, cztery, siedem, jeden, dziewięć i sześć.

Wyciągnął z kieszeni kartkę i długopis i zapisał numery, które przed chwilą wymienił. Wręczył kartkę LuAnn.

Z trudem stłumiła wybuch śmiechu, z ust wyrwało jej się tylko głośne parsknięcie. Odeszła ją ochota do śmiechu, kiedy prowadzący zakomunikował, że pierwszym wylosowanym numerem jest osiem. Potem maszyna wypluła, jedną po drugiej, kulki z numerami cztery, siedem, jeden, dziewięć i sześć i ogłoszono oficjalnie zwycięską kombinację. LuAnn popatrzyła z pobladłą twarzą na karteczkę, a potem znowu na liczby widniejące na ekranie telewizora.

Jackson wyłączył odbiornik.

– Ufam, że nie wątpisz już w moje możliwości. Może więc wrócimy do mojej oferty.

LuAnn oparła się o ścianę. W głowie jej huczało jak w ulu. Patrzyła na telewizor. Nie dostrzegała żadnych podłączonych do niego kabli ani urządzeń, które mogłyby pomóc temu człowiekowi w przewidzeniu wyniku. Żadnego magnetowidu. Tylko przewód zasilający biegnący do ściennego gniazdka sieciowego. Przełknęła z trudem ślinę i przeniosła wzrok na Jacksona.

– Jak pan to, u diabła, zrobił? – zapytała schrypniętym, wystraszonym głosem.

– Tego nie musisz wiedzieć. Odpowiedz tylko, proszę, na moje pytanie. – Podniósł trochę głos.

Odetchnęła głęboko, starając się zapanować nad roztrzęsionymi nerwami.

– Pyta mnie pan, czy zgadzam się zrobić coś nieuczciwego. A więc mówię panu prosto z mostu, że nie. Nie przelewa mi się, ale przestępcą nie jestem.

– A kto mówi, że to nieuczciwe?

– Pan wybaczy, twierdzi pan, że w gwarantowaniu komuś wygranej na loterii nie ma nic nieuczciwego?! Mnie to wygląda na gruby przekręt! Wydaje się panu, że jak biorę gówniane roboty, to zaraz jestem głupia gęś?!

– Wręcz przeciwnie. Bardzo wysoko oceniam twoją inteligencję. Dlatego właśnie cię tu zaprosiłem. Przecież ktoś musi wygrać te pieniądze, LuAnn. Dlaczego nie miałabyś to być ty?

– Bo to nieuczciwe, ot, dlaczego!

– A kogo byś konkretnie skrzywdziła, wygrywając? Poza tym, z praktycznego punktu widzenia, nie będzie można mówić o nieuczciwości, jeśli nikt się nie dowie, jak do tej wygranej doszło.

– Wystarczy, że ja wiem.

Jackson westchnął.

– Szlachetna postawa. Ale naprawdę chcesz spędzić resztę życia u boku Duane’a?

– On swoje dobre strony też ma.

– Doprawdy? Zechciałabyś mi je wyliczyć?

– A idź pan do diabła! Wracając do domu, wstąpię chyba na policję. Mam znajomego gliniarza. Założę się, że bardzo się zainteresuje, jak mu o tym wszystkim opowiem. – LuAnn odwróciła się i sięgnęła do gałki u drzwi.

Na tę właśnie chwilę czekał Jackson.

– A więc Lisa będzie się wychowywała w rozpadającej się przyczepie w środku lasu. – Powiedział, jeszcze bardziej podnosząc głos. – Twoja córeczka, jeśli wdała się w matkę, będzie śliczną dziewczyną. Osiągnie pewien wiek, zaczną się nią interesować młodzi ludzie, rzuci szkołę, gdzieś tam po drodze zajdzie może w ciążę, cykl zacznie się od nowa. Tak było z twoją matką? – Zawiesił na chwilę głos. – Tak było z tobą? – dodał bardzo cicho.

LuAnn odwróciła się do niego powoli. Oczy miała szeroko otwarte, błyszczące.

Jackson patrzył na nią współczująco.

– Tak będzie, LuAnn. Dobrze wiesz, że mam rację. Jakie perspektywy macie z tym człowiekiem ty i Lisa? A jeśli nie z nim, to z innym Duane’em, a potem z jeszcze innym? Żyjesz w nędzy, umrzesz w nędzy i to samo czeka twoją córeczkę. Nic tego nie zmieni. Wiem, to niesprawiedliwe, ale fakt pozostaje faktem. Ludzie, którzy nigdy nie znajdowali się w twojej sytuacji, powiedzieliby pewnie, że powinnaś się spakować i odejść. Zabrać córeczkę i wyjechać. Ale nie powiedzieliby ci, jak masz to zrobić. Skąd wziąć pieniądze na przejazd autobusem, na noclegi w motelach, na jedzenie? Kto przypilnuje ci dziecka, kiedy będziesz szukała pracy, i potem, kiedy już ją znajdziesz, o ile w ogóle ci się to uda. – Jackson pokręcił ze współczuciem głową i nie spuszczając z LuAnn oka, podparł się ręką pod brodę. – Na policję możesz naturalnie pójść. Ale kiedy z nimi wrócisz, tutaj nikogo już nie będzie. A myślisz, że ci uwierzą na słowo? – Skrzywił się sceptycznie. – A gdyby nawet uwierzyli, to co osiągniesz? Zaprzepaścisz życiową szansę. Przepadnie ci jedyna okazja wyrwania się z bagna, w którym tkwisz po uszy.

Potrząsnął ze smutkiem głową, jakby chciał powiedzieć: „Opamiętaj się, dziewczyno, nie rób takiego głupstwa”.

LuAnn mocniej ścisnęła rączki nosidełka i zaczęła nim kołysać, by uspokoić wiercącą się, pobudzoną Lisę.

– Skoro już mowa o marzeniach, panie Jackson, to ja mam takie. I to wspaniałe. Cholernie wspaniałe. – Głos jej drżał. Lata syzyfowej walki z przeciwnościami losu zahartowały wewnętrznie nie LuAnn Tyler, ale teraz czuła się wstrząśnięta słowami Jacksona, a raczej zawartą w nich prawdą.

– Wiem o tym. Powiedziałem już, że uważam cię za osobę inteligentną, a przebieg naszego spotkania tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu. Zasługujesz na więcej, i to o wiele więcej, niż masz. Ale ludzie rzadko osiągają w życiu to, na co zasługują. Podsuwam ci sposób na zrealizowanie twoich wspaniałych marzeń. – Niespodziewanie pstryknął palcami. – Ot, tak.

W oczach LuAnn pojawiła się nagle czujność.

– A skąd mam wiedzieć, czy nie jest pan przypadkiem z policji i po prostu nie próbuje mnie podejść? Nie uśmiecha mi się wylądować w więzieniu. Za żadne pieniądze!

– Byłby to przecież klasyczny przypadek prowokacji. Żaden sąd nie uznałby twojej winy. Poza tym jaki interes miałaby policja w knuciu przeciwko tobie takiej wydumanej intrygi?

LuAnn oparła się o drzwi. Serce waliło jej jak młotem, gubiło rytm.

Jackson wstał.

– Wiem, nie znasz mnie, ale zapewniam cię, że do swoich przedsięwzięć podchodzę bardzo, bardzo poważnie. Nigdy nie robię niczego, co nie ma mocnego uzasadnienia. Nie ściągałbym cię tutaj dla głupiego żartu, a już na pewno nie traciłbym na takie zabawy swojego cennego czasu. – W głosie Jacksona pobrzmiewał ton władczej pewności siebie, a jego oczy wwiercały się w LuAnn z intensywnością, której nie sposób było zignorować.

– Dlaczego właśnie ja? Dlaczego ze wszystkich ludzi na tym popieprzonym świecie wybrał pan akurat mnie? – zapytała niemal błagalnym tonem.

– Dobre pytanie. Ale, po pierwsze, nie mogę ci na nie w tej chwili odpowiedzieć, a po drugie – to nieistotne.

– Skąd może mieć pan pewność, że wygram?

Jackson zerknął na telewizor.

– W wynik nie powinnaś powątpiewać, chyba że twoim zdaniem miałem niebywale szczęście.

– Ha! W tej chwili powątpiewam we wszystko, co słyszę. No więc, co będzie, jeśli w to wejdę i nie wygram?

– A co masz do stracenia?

– Dwa dolce, które na początek trzeba zainwestować, żeby w ogóle wziąć udział w grze, ot co! Dla pana może to śmieszna suma, ale dla mnie tydzień przejazdów autobusem!

Jackson wyciągnął z kieszeni cztery banknoty jednodolarowe i wręczył je LuAnn.

– A więc uważaj to ryzyko za wyeliminowane, i to ze stuprocentową nawiązką.

Potarła pieniądze między palcami.

– Ciekawi mnie, jaki pan ma w tym interes. Za stara trochę jestem, żeby jeszcze wierzyć w dobre wróżki i spełnianie się życzeń wypowiadanych na widok spadającej gwiazdy. Oczy LuAnn były już przytomne i skupione.

– Jeszcze jedno dobre pytanie, lecz stanie się aktualne dopiero wtedy, kiedy zgodzisz się wziąć w tym udział. Ale masz rację: nie robię tego z dobroci serca. – Ironiczny uśmieszek przemknął mu przez wargi. – To transakcja handlowa. A na wszystkich dobrych transakcjach zyskują obie strony. I sądzę, że zyski z tego przedsięwzięcia mile cię zaskoczą.

LuAnn wsunęła banknoty do torebki.

– Jeśli oczekuje pan ode mnie odpowiedzi w tej chwili, to zdecydowanie odmawiam.

– Zdaję sobie sprawę, że moja propozycja niesie ze sobą potencjalne komplikacje. Dam ci więc czas do namysłu. – Zapisał na karteczce numer bezpłatnej linii telefonicznej i pokazał go LuAnn. – Ale decyzję musisz podjąć szybko. Do comiesięcznego ciągnienia loterii pozostały cztery dni. Muszę znać twoją odpowiedź najpóźniej o dziesiątej rano pojutrze. Pod tym numerem złapiesz mnie wszędzie, o każdej porze dnia i nocy.

– A jeśli za dwa dni też odmówię, a tak prawdopodobnie będzie? – spytała, spoglądając na karteczkę.

Jackson wzruszył ramionami.

– Wtedy na loterii wygra ktoś inny, LuAnn. Ktoś inny stanie się bogatszy o co najmniej pięćdziesiąt milionów dolarów i na pewno nie będą go z tego powodu dręczyły wyrzuty sumienia, zapewniam cię. – Uśmiechnął się dobrodusznie. – Wierz mi, mnóstwo ludzi z pocałowaniem ręki zajęłoby twoje miejsce. Z pocałowaniem ręki. – Wcisnął jej w garść kartkę z numerem telefonu. – Pamiętaj, moja oferta stanie się nieaktualna nieodwołalnie pojutrze, minutę po dziesiątej rano. – Nie wspomniał, rzecz jasna, że jeśli LuAnn odmówi, będzie ją musiał niezwłocznie zabić. Przez twarz przemknął mu cień, ale po chwili już z uśmiechem otwierał przed LuAnn drzwi, zerkając przy tym na Lisę. Mała przestała się wiercić i patrzyła na niego szeroko rozwartymi ślepkami. – Wykapana mama. Mam nadzieję, że rozum też po tobie odziedziczyła. – Kiedy LuAnn przekraczała próg, dorzucił: – Dziękuję, że przyszłaś, LuAnn. Miłego dnia życzę.

– Dlaczego wciąż mi się wydaje, że wcale nie nazywa się pan Jackson? – spytała, posyłając mu przenikliwe spojrzenie.

– Mam szczerą nadzieję, LuAnn, że wkrótce się do mnie odezwiesz. Lubię patrzeć, jak szczęście uśmiecha się do ludzi, którzy na to zasługują. A ty? – Cicho zamknął za nią drzwi.