"Bez pożegnania" - читать интересную книгу автора (Coben Harlan)8Wyjąłem z lodówki butelkę jasnego piwa i rozsunąłem szklane drzwi. Wyszedłem na to, co agent nieruchomości optymistycznie nazwał „tarasem”. Było mniej więcej wielkości kołyski dla niemowlęcia. Mogła zmieścić się tam jedna osoba, może dwie, gdyby stały bardzo spokojnie. Oczywiście nie było tam krzeseł, a ponieważ mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze, widok też nie zachwycał. Mimo to można było wyjść na powietrze, co lubiłem robić. W nocy Nowy Jork jest dobrze oświetlony i wygląda nierealnie w tej błękitno – czarnej poświacie. Być może to miasto nigdy nie śpi, lecz sądząc po mojej ulicy, czasem ucina sobie drzemkę. Przy krawężniku tłoczyły się zaparkowane samochody, zderzak w zderzak, jakby zaciekle walcząc o pozycję jeszcze długo po odejściu swoich właścicieli. Noc pulsowała i szumiała. Słyszałem dźwięki muzyki, szczęk talerzy w pizzerii po drugiej stronie, a także miarowy, chociaż teraz cichszy, szum dobiegający z West Side Highway. Manhattańska kołysanka. Nie mogłem zebrać myśli. Nie wiedziałem, co się dzieje. Nie miałem pojęcia, jak powinienem postąpić. Rozmowa z matką Sheili przyniosła więcej pytań niż odpowiedzi. Słowa Melissy wciąż sprawiały mi ból, ale zadała mi istotne pytanie: Co zamierzam zrobić, wiedząc, że Ken żyje? Oczywiście zamierzałem go odszukać. Nie jestem detektywem i nie mam potrzebnych do tego umiejętności. Zresztą, gdyby Ken chciał, by go odnaleziono, sam by się pojawił. Poszukiwania mogły doprowadzić do nieszczęścia. I może miałem coś ważniejszego do roboty. Najpierw uciekł brat. Teraz znika bez śladu ukochana. Zmarszczyłem brwi. Dobrze, że nie mam psa. Przytknąłem butelkę do ust i wtedy go zauważyłem. Stał na rogu, może dwadzieścia pięć metrów od budynku. Miał na sobie prochowiec i filcowy kapelusz z szerokim rondem. Ręce trzymał w kieszeniach. Z tej odległości jego twarz wyglądała jak lśniąca biała kula na czarnym tle, nazbyt okrągła i niewyraźna. Nie widziałem jego oczu, ale wiedziałem, że patrzył na mnie. Czułem na sobie to ciężkie spojrzenie. Nie poruszał się. Na ulicy było niewielu przechodniów, ale ci, którzy tam byli, no cóż… przemieszczali się. Tak właśnie robią nowojorczycy. Idą. Zmierzają dokądś. Nawet czekając, aż zmienią się światła lub przejedzie samochód, podskakują w miejscu, zawsze w gotowości. Nowojorczycy poruszają się. Nie potrafią ustać spokojnie. Tymczasem ten człowiek stał nieruchomo jak posąg. Wpatrywał się we mnie. Zamrugałem oczami. Wciąż tam był. Odwróciłem się, ale obejrzałem się przez ramię. Nadal tam był i nie ruszał się. I jeszcze coś. Wyglądał znajomo. Nie chciałem wyciągać pochopnych wniosków. Dzieliła nas spora odległość, było ciemno, a ja nie mam sokolich oczu, szczególnie po zmroku. Mimo to włos mi się zjeżył jak u zwierzęcia, które zwęszyło straszliwe niebezpieczeństwo. Postanowiłem popatrzeć na niego i zobaczyć, jak zareaguje. Nie ruszył się z miejsca. Nie wiem, jak długo tak staliśmy. Czułem, że krew przestaje mi dopływać do czubków palców. Zaczęły mi drętwieć, ale coś dodawało mi sił. Zadzwonił telefon. Odwróciłem się z wysiłkiem. Zegarek wskazywał jedenastą. Późno na telefonowanie. Nie oglądając się za siebie, wszedłem do środka i podniosłem słuchawkę. – Senny? – zapytał Squares. – Nie. – Chcesz się przejechać? Tego wieczoru miał jeździć furgonetką. – Dowiedziałeś się czegoś? – Spotkajmy się w studiu. Za pół godziny. Rozłączył się. Wróciłem na taras i spojrzałem. Mężczyzna zniknął. Szkoła jogi nazywała się po prostu „Squares”. Oczywiście, żartowałem sobie z tego. Squares stał się równie znaną osobą jak Cher czy Fabio. Szkoła, zwana też studiem, mieściła się w pięciopiętrowym budynku bez windy przy University Place, niedaleko Union Square. Początki były skromne. Szkoła ledwie na siebie zarabiała. Pewnego dnia sławna, aż za dobrze znana wszystkim aktorka „odkryła” Squaresa. Powiedziała o nim przyjaciółkom. Po kilku miesiącach ukazał się reportaż w Reszta jest historią. Nagle żadna impreza towarzyska na Manhattanie czy w Hamptons nie zasługiwała na nazwę „wydarzenia”, jeśli nie uczestniczył w niej uwielbiany przez wszystkich guru od jogi. Squares odrzucał większość zaproszeń, ale szybko nauczył się maksymalnie je wykorzystywać. Rzadko miewał czas, żeby uczyć. Jeśli ktoś chce zapisać się na jedną z lekcji, nawet prowadzoną przez któregoś z jego najmłodszych uczniów, musi co najmniej dwa miesiące czekać na swoją kolej. Opłata wynosi dwadzieścia pięć dolarów za lekcję. Są cztery studia. W najmniejszym mieści się pięćdziesięciu uczniów. W największym prawie dwustu. Squares zatrudnia dwudziestu czterech nauczycieli, którzy wciąż się zmieniają. Brakowało pół godziny do północy, a w trzech klasach jeszcze trwały zajęcia. Możecie sobie policzyć. Już na schodach słyszałem żałosne pobrzękiwanie muzyki sitarowej, zlewającej się z pluskiem sztucznych wodospadów, tworzących mieszankę dźwięków, która dla mnie była równie kojąca jak miauczenie kota. Za progiem powitał mnie sklep z upominkami, pełen kadzidełek, książek, maści, kaset audio i wideo, płyt kompaktowych i DVD, kryształów, paciorków, ciuchów z bawełny i perkalu. Za kontuarem siedziała dwójka anorektycznych dwudziestolatków w czarnych szatach, roztaczająca wokół duszący zapach odżywczych płatków śniadaniowych. Bądź zawsze młody. Poczekajcie, a zobaczycie. Jedno z nich było płci żeńskiej, a drugie męskiej, chociaż niełatwo było powiedzieć które. Ich głosy były łagodne i lekko protekcjonalne, niczym u szefa sali w modnej nowej restauracji. Tkwiące w ich ciałach ozdoby – których było mnóstwo – były zrobione ze srebra i turkusów. – Cześć – przywitałem się. – Proszę zdjąć obuwie – powiedział Zapewne Mężczyzna. – Racja. Zdjąłem buty. – Chce pan…? – spytała Zapewne Kobieta. – Zobaczyć się ze Squaresem. Jestem Will Klein. Moje nazwisko nic im nie mówiło. Najwyraźniej byli tu nowi. – Ma pan umówione spotkanie z jogą Squaresem? – Z jogą Squaresem? – powtórzyłem. Wytrzeszczyli oczy. – Powiedzcie mi – zachęciłem. – Czy Yogi Squares jest sprytniejszy od zwyczajnego Squaresa? Nie rozbawiło to dzieciaków. Co za niespodzianka. Ona wystukała coś na terminalu. Oboje zmarszczyli brwi, patrząc na monitor. On podniósł słuchawkę i zaczął gdzieś dzwonić. Dźwięki sitara były potwornie głośne. Czułem, że rozboli mnie głowa. – Will? Cudowna w lawendowym, dopasowanym stroju do aerobiku, uwydatniającym rowek między piersiami, Wanda z wysoko uniesioną głową wpłynęła do pokoju i błyskawicznie oceniła sytuację. Była najlepszą z zatrudnianych przez Squaresa instruktorek i jego kochanką. Żyli ze sobą już od trzech lat. Wanda była zjawiskowa – wysoka, długonoga, gibka, piękna do bólu i czarnoskóra. Tak, czarnoskóra. Wszyscy, którzy wiedzieli o – wybaczcie żart – przeszłości Squaresa, dostrzegali zabawną stronę tej sytuacji. Objęła mnie na powitanie, a jej uścisk był ciepły jak dym ogniska. Chciałoby się, żeby nigdy się nie skończył. – Jak się masz, Will? – zapytała łagodnie. – Lepiej. Cofnęła się i zmierzyła mnie badawczym spojrzeniem. Była na pogrzebie mojej matki. Ona i Squares nie mieli przed sobą sekretów. Squares i ja też niczego nie ukrywaliśmy. Tak więc, w wyniku logicznego rozumowania można było dojść do wniosku, że Wanda i ja nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. – Kończy zajęcia – wyjaśniła. – Ćwiczenia w oddychaniu pranayama. Skinąłem głową. Spojrzała na mnie, jakby nagłe coś przyszło jej do głowy. – Masz chwilkę czasu? Miało to zabrzmieć całkowicie obojętnie, ale niezupełnie jej wyszło.. – Jasne – powiedziałem. Popłynęła – gdyż Wanda była zbyt zjawiskowa, żeby po prostu chodzić – korytarzem. Poszedłem za nią, nie odrywając oczu od łabędziej szyi. Minęliśmy fontannę tak dużą i tak ozdobną, że miałem chęć wrzucić do niej pensa. Zajrzałem do jednej z mijanych klas. Kompletna cisza, nie licząc głośnych oddechów. Wyglądało to jak scena z filmu. Urodziwi ludzie – nie wiem, gdzie Squares znalazł tyle pięknych osób – stojący ramię w ramię w wojowniczej pozie, z pogodnymi twarzami, wyciągniętymi rękami i rozstawionymi nogami (przednia zgięta w kolanie pod kątem prostym). Gabinet, który Wanda dzieliła ze Squaresem, znajdował się po prawej. Opadła na krzesło, jakby było zrobione z pianogumy, i skrzyżowała nogi w pozycji kwiatu lotosu. Ja usiadłem naprzeciw niej w bardziej konwencjonalny sposób. Przez chwilę nic nie mówiła. Zamknęła oczy i widziałem, że próbowała się rozluźnić. Czekałem. – Nie było tej rozmowy – zaznaczyła na wstępie. – W porządku. – Jestem w ciąży. – Hej, to wspaniale! Zamierzałem wstać, żeby pogratulować i ją uściskać. – Squares źle to przyjął. Zastygłem. – Jak to? – Chce się z tego wywinąć. – Jak? – Nie wiedziałeś, prawda? – Prawda. – On mówi ci o wszystkim, Will. Wie o tym od tygodnia. – Zrozumiałem, o co jej chodzi. – Pewnie nie chciał mi nic mówić ze względu na moją matkę. Spojrzała na mnie surowo i powiedziała: – Nie kręć. – Taak, przepraszam. Umknęła wzrokiem w bok. Ta fasada spokoju. Teraz widać było na niej pęknięcia. – Myślałam, że będzie uszczęśliwiony. – A nie był? – Sądzę, że chce, żebym… – Na chwilę zabrakło jej słów. – Żebym usunęła. To zbiło mnie z nóg. – Tak powiedział? – Nic nie powiedział. Więcej pracuje po nocach. Wziął dodatkowe zajęcia. – Unika cię. – Tak. Drzwi pokoju otworzyły się bez pukania. Squares wetknął swoją nieogoloną gębę do pokoju. Posłał Wandzie przelotny uśmiech. Odwróciła się. Squares uniósł kciuk w znajomym geście. – Zaczynamy rock and rolla. Nie zamieniliśmy słowa, dopóki nie znaleźliśmy się w furgonetce. – Powiedziała ci – mruknął Squares. Nie było to pytanie, więc nie potwierdziłem ani nie zaprzeczyłem. Wetknął kluczyk w stacyjkę. – Nie będziemy o tym rozmawiać – zdecydował. Nie było więc o czym rozmawiać. Furgonetka Covenant House wjeżdża prosto w trzewia molocha. Niektóre dzieciaki same przychodzą do naszych drzwi. Inne przywozimy samochodem. Nasza praca wymaga kontaktu z miękkim podbrzuszem społeczeństwa: spotykania się ze zbiegłymi z domów dziećmi i ulicznikami, często określanymi mianem „wyrzutków”. Dzieciak z ulicy trochę przypomina – wybaczcie mi to porównanie – chwast. Im dłużej przebywa na ulicy, tym trudniej go z niej wyrwać. Tracimy wiele tych dzieci. Więcej, niż ratujemy. Zapomnijcie o tym porównaniu z chwastami. Jest głupie, ponieważ sugeruje, że pozbywamy się czegoś złego, a zachowujemy to, co dobre. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. Może spróbujmy innego porównania: ulica jest jak rak. Wczesne wykrycie i podjęcie leczenia są kluczem do sukcesu. Niewiele lepsza analogia, ale rozumiecie, co mam na myśli. – Federalni przesadzili – oznajmił Squares. – Z czym? – Z kartoteką Sheili. – Mów dalej. – Wszystkie te aresztowania miały miejsce dawno temu. – Chcesz o tym posłuchać? – Tak. Wjeżdżaliśmy w coraz ciemniejsze zaułki. Dziwki wciąż zmieniają tereny łowieckie. Często można je Squares wskazał na nie ruchem głowy. – Sheila mogła być jedną z nich. – Pracowała na ulicy? – Uciekła z domu, z małej miejscowości na Środkowym Zachodzie. Wysiadła z autobusu i wpadła. Zetknąłem się z tym zbyt wiele razy, żeby miało mnie zaszokować. Tylko że tym razem nie chodziło o nieznajomą spotkaną na ulicy, ale o najbardziej zdumiewającą kobietę, jaką znałem. – Dawno temu – powiedział Squares, jakby czytał w moich myślach. – Po raz pierwszy została zatrzymana, gdy miała szesnaście lat. – Prostytucja? Kiwnął głową. – Potem jeszcze trzykrotnie w ciągu następnych osiemnastu miesięcy. Według akt pracowała dla alfonsa, niejakiego Louisa Castmana. Podczas ostatniego zatrzymania miała przy sobie dwie uncje i nóż. Próbowali wrobić ją w handel narkotykami i napad z bronią w ręku, ale odstąpili od oskarżenia. Wyjrzałem przez okno. Niebo szarzało, jaśniało. Na tych ulicach widzi się zbyt wiele zła. Ciężko pracujemy, żeby choć częściowo je zwalczyć. Wiem, że odnosimy sukcesy, że ratujemy ludziom życie. Mam jednak świadomość, że to, co się dzieje w tej mrocznej kloace nocy, już nigdy ich nie opuści. Pozostawia ślad. Można o tym zapomnieć i żyć dalej, ale tego piętna nie da się zupełnie zatrzeć. – Czego się obawiasz? – zmieniłem temat, ale Squares w lot pojął, o co pytam. – Nie będziemy o tym mówić. – Kochasz ją, a ona ciebie. – Jest czarna. Odwróciłem się do niego. Wiedziałem, że nie miał na myśli tego, o co można by go podejrzewać. Już nie był rasistą. Tyle że jest tak, jak wspomniałem. Piętna nie da się zatrzeć. Znałem ich oboje i wyczuwałem panujące między nimi napięcie. Nie było tak silne, jak ich miłość, ale istniało. – Kochasz ją – powtórzyłem. Jechał dalej w milczeniu. – Może z początku właśnie to cię pociągało – ciągnąłem. – Jednak ona nie jest już twoim odkupieniem. Kochasz ją. – Will? – Taak? – Wystarczy. Nagle furgonetka zjechała na prawo. Światła reflektorów przemknęły po dzieciach nocy. Nie pierzchnęły jak spłoszone szczury. Wprost przeciwnie, stały, gapiąc się w milczeniu, bez zmrużenia oka. Squares rozejrzał się, dostrzegł swoją ofiarę i zatrzymał wóz. Wysiedliśmy w milczeniu. Dzieci patrzyły na nas martwymi oczami. Przypomniała mi się wypowiedź Fontine'a z Wśród dzieci ulicy byli chłopcy, transwestyci i transseksualiści; były też dziewczynki. Z pewnością zostanę oskarżony o seksizm, gdy to powiem, ale nie spotkałem ani jednej klientki. Nie twierdzę, że kobiety nie korzystają z płatnej miłości. Na pewno tak. Tylko że najwidoczniej nie szukają jej na ulicach. Klienci z ulicy, zwani „frajerami”, to zawsze mężczyźni. Szukają piersiastej lub chudej, młodej, starej, nieśmiałej, niewiarygodnie zmysłowej, dorosłych mężczyzn, małych chłopców, zwierząt, wszystkiego. Niektórym nawet towarzyszą kobiety, przyjaciółki lub żony. Jednak klientami dzielnic rozpusty są mężczyźni. Pomimo całej gadaniny o zmysłowych przeżyciach, mężczyźni przeważnie przybywają tutaj w wiadomym celu, po ten rodzaj seksu, jaki bez trudu można uprawiać w zaparkowanym samochodzie. Ma to głęboki sens, jeśli się nad tym zastanowić. Przede wszystkim wygoda. Nie trzeba szukać pokoju i za niego płacić. Zmniejsza się także ryzyko zachorowania na jedną z chorób przenoszonych drogą płciową, aczkolwiek nie da się go całkiem wyeliminować. Nie ma niebezpieczeństwa zajścia w ciążę. Nawet nie trzeba się całkiem rozbierać… Oszczędzę wam dalszych szczegółów. Stara gwardia – tak nazywam tych, którzy skończyli osiemnaście lat – powitała Squaresa ciepło. Znają go i lubią. Moja obecność ich speszyła. Minęło trochę czasu, od kiedy byłem na pierwszej linii. Mimo to niektórzy z weteranów rozpoznali mnie, co sprawiło mi swoistą przyjemność. Squares podszedł do prostytutki zwanej Candi. Ruchem głowy wskazała dwie drżące dziewczyny skulone w bramie. Obrzuciłem je uważnym spojrzeniem. Najwyżej szesnastoletnie, przesadnie umalowane. Ścisnęło mi się serce. Miały na sobie superkrótkie szorty i sztuczne futerka, a na nogach wysokie szpilki. Często zastanawiałem się, skąd biorą te stroje. Czyżby alfonsi prowadzili specjalne sklepy z ubiorami dla dziwek? – Świeże mięso – powiedziała Candi. Squares zmarszczył brwi i kiwnął głową. Najlepsze cynki dostajemy od weteranek. Robią to z dwóch powodów. Po pierwsze, wyprowadzając nowe z obiegu, eliminują konkurencję. Na ulicy szybko traci się urodę. Szczerze mówiąc, Candi wyglądała odrażająco. Nowe dziewczyny, chociaż muszą kulić się w bramie dopóty, dopóki nie zdobędą własnego terenu, na pewno zostaną zauważone. Po drugie, one naprawdę chcą pomóc. Nie sądźcie, że jestem naiwny. Wiem jednak, że pamiętają, co im się przytrafiło. I chociaż może nie mówią głośno o tym, że wybrały złą drogę, to zdają sobie sprawę, że dla nich jest już za późno. Nie mogą wrócić. Kiedyś spierałem się z Candimi tego świata. Uważałem, że nigdy nie jest za późno, że jeszcze mogą zmienić swoje życie. Myliłem się. Właśnie dlatego musimy dotrzeć do nich jak najszybciej. Po tym, jak miną pewien punkt, nie zdołamy ich uratować. Zmiany są nieodwracalne. Ulica pożera je i wypluwa – zniszczone, zużyte. Dla nas są stracone. Umrą na ulicy albo skończą w więzieniu czy w do – mu wariatów. – Gdzie Raquel? – zapytał Squares. – Pracuje w samochodzie – odparła Candi. – Wróci? – Tak. Squares skinął głową i podszedł do dwóch nowych. Jedna już nachylała się do okienka buicka. Nie wyobrażacie sobie, jakie to frustrujące. Chciałoby się doskoczyć i przerwać to. Odciągnąć dziewczynę, wepchnąć rękę w gardło frajera i wyrwać mu płuca. A przynajmniej pogonić go, zrobić mu zdjęcie czy też cokolwiek innego. Nic jednak nie możesz uczynić, bo stracisz zaufanie. A wtedy staniesz się bezużyteczny. Trudno było patrzeć na to bezczynnie. Na szczęście, nie jestem wyjątkowo odważny czy agresywny. To trochę ułatwia sytuację. Zobaczyłem, jak drzwi buicka się otwierają. Wydawało się, że samochód pochłania dziewczynę. Znikła, wessana przez ciemność. Chyba nigdy przedtem nie czułem się tak bezradny. Spojrzałem na Squaresa. Nie odrywał oczu od wozu. Buick odjechał wraz z dziewczyną, jakby nigdy nie istniała. Squares podszedł do tej, która została. Ruszyłem za nim, trzymając się z tyłu. Dolna warga dziewczyny drżała, jakby powstrzymywała płacz, lecz spoglądała wyzywająco. Najchętniej wsadziłbym ją do furgonetki, w razie potrzeby używając siły. Nasza praca w ogromnym stopniu opiera się na samokontroli. Właśnie dlatego Squares jest w niej mistrzem. Zatrzymał się pół metra przed dziewczyną, przezornie nie naruszając jej przestrzeni. – Cześć – powiedział. – Spojrzała na niego i mruknęła: – Cześć. – Pomyślałem, że mogłabyś mi pomóc. – Squares przysunął się bliżej i wyjął z kieszeni zdjęcie. – Może ją widziałaś? Dziewczyna nawet nie spojrzała na zdjęcie. – Nikogo nie widziałam. – Proszę – rzekł Squares z cholernie anielskim uśmiechem – nie jestem gliniarzem. Próbowała udawać twardą. – Tak się domyśliłam – powiedziała. – Rozmawiałeś z Candi i innymi. Squares przysunął się jeszcze bliżej. – My, to znaczy mój kolega i ja… Słysząc to, pomachałem jej ręką i uśmiechnąłem się. – …usiłujemy uratować tę dziewczynę. Teraz zaciekawiona, zmrużyła oczy. – Uratować przed czym? – Szukają jej pewni bardzo źli ludzie. – Kto? – Jej alfons. My pracujemy dla Covenant House. Słyszałaś o nas? Wzruszyła ramionami. – To miejsce, gdzie można się zatrzymać – ciągnął Squares. – Nic szczególnego. Można tam wpaść i zjeść gorący posiłek, przespać się w ciepłym łóżku, skorzystać z telefonu, dostać czyste ubrania i tak dalej. W każdym razie ta dziewczyna – znów pokazał zwyczajne zdjęcie białej młodej dziewczyny z aparatem na zębach – ma na imię Angie. Zawsze podawaj imię. To zbliża. – Była u nas. To naprawdę fajny dzieciak. Chodziła na kursy wieczorowe i znalazła pracę. Zmieniła swoje życie, wiesz? Dziewczyna milczała. Squares wyciągnął rękę. – Wszyscy nazywają mnie Squares – rzekł. Dziewczyna westchnęła, a potem podała mu swoją. – Jestem Jeri. – Miło mi cię poznać. – Taak. Nie widziałam tej Angie i jestem trochę zajęta. W tym momencie należało właściwie ocenić sytuację. Zaczniesz naciskać zbyt mocno, a stracisz dziewczynę na zawsze. Ukryje się w swojej norze i nigdy z niej nie wyjdzie. Wszystko, co byłeś w stanie zrobić, to zasiać ziarno. Przekonać ją, że jest jeszcze oaza, cicha przystań, bezpieczne miejsce, gdzie czeka na nią posiłek i pomoc. Wskazać miejsce, gdzie choć na jedną noc może się schronić i nie wychodzić na ulicę. Kiedy już tam się znajdzie, otoczyć ją bezgraniczną miłością. Jednak nie teraz. W tym momencie tylko byś ją przeraził. Skłonił do ucieczki. I chociaż pękało ci przy tym serce, nic więcej nie mogłeś zrobić. Mało kto potrafił przez dłuższy czas wykonywać tę robotę. A ci, którzy umieli i odnosili w niej szczególne sukcesy, byli… trochę stuknięci. Musieli być. Squares zawahał się. Od kiedy go znałem, stosował tę sztuczkę z „zaginioną dziewczyną”. Widoczna na zdjęciu dziewczyna, prawdziwa Angie, umarła przed piętnastoma laty. Zamarzła na ulicy. Squares znalazł ją za pojemnikiem na śmieci. Na pogrzebie matka Angie dała mu tę fotografię. Chyba nigdy się z nią nie rozstawał. – Dobra, dzięki. – Squares wyjął wizytówkę i podał Jeri. – Jeśli ją zobaczysz, dasz mi znać? Możesz dzwonić o każdej porze. Kiedy zechcesz. Wzięła wizytówkę i obróciła ją w palcach. – No, może… Znowu chwila wahania. Potem Squares rzekł: – Na razie. – Taak. Zrobiliśmy coś, co było najtrudniejsze: odeszliśmy. Raquel tak naprawdę miał na imię Roscoe. A przynajmniej tak nam powiedział – a może powiedziała. Nigdy nie wiedziałem, czy zwracać się do Raquela jak do mężczyzny, czy kobiety. Pewnie powinienem go (czy też ją) o to zapytać. Znaleźliśmy ze Squaresem samochód zaparkowany przed zamkniętą bramą dostawczą. Typowe miejsce do numerków na ulicy. Okna wozu były zaparowane, ale i tak trzymaliśmy się z daleka. Dobrze wiedzieliśmy, co się tam dzieje, i nie mieliśmy ochoty tego oglądać. Po chwili otworzyły się drzwiczki samochodu i zobaczyliśmy Raquela. Jak już pewnie się domyślacie, Raquel jest transwestytą, stąd wątpliwości co do płci. O transseksualistach zazwyczaj mówi się w formie żeńskiej, ale z transwestytami nie jest to takie proste. Czasem stosuje się formę żeńską, lecz może to być odebrane jako przesadnie poprawne. Chyba właśnie tak było w przypadku Raquela. Wygramolił się z samochodu, sięgnął do torebki i wyjął aerozol do ust. Trzy psiknięcia, chwila namysłu i jeszcze trzy. Wóz odjechał. Raquel ruszył ku nam. Wielu transwestytów zachwyca eteryczną urodą. Raquel się do nich nie zaliczał. Był czarnoskóry, miał metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył co najmniej sto dwadzieścia kilo. Bicepsy były niczym balerony, pokryta zarostem twarz przypominała Homera Simpsona. Głos brzmiał tak piskliwie, że Michael Jackson wydawałby się przy nim ochrypłym brygadzistą dokerów. Raquel twierdził, że ma dwadzieścia dziewięć lat, ale mówił tak już sześć lat temu, kiedy go poznałem. Pracował pięć dni w tygodniu, w słońcu i w deszczu, i miał swoją wierną klientelę. Gdyby chciał, mógłby porzucić ulicę i umawiać się na spotkania w mieszkaniu. Jednak podobało mu się na ulicy. Ludzie tego nie rozumieją. Tymczasem ulica bywa mroczna i niebezpieczna, ale również ekscytująca. Noc ma w sobie energię, elektryzuje. Na ulicy czujesz się kimś. Dla niektórych z naszych dzieciaków był to wybór między niskopłatną pracą a emocjami nocy. W przypadku, gdy nie widzisz przed sobą żadnej przyszłości, wybór jest oczywisty. Raquel zauważył nas i zaczął dreptać w naszym kierunku. Nosił szpilki numer czterdzieści cztery. Zapewniam was, że nie było mu łatwo. Przystanął pod latarnią. Twarz miał zniszczoną, niczym skała nękana od stuleci sztormami. Nie znam historii jego życia. To nałogowy kłamca. Według jednej z jego opowieści karierę pierwszoligowego piłkarza przekreśliła kontuzja kolana. Innym razem mówił, że skończył studia z wyróżnieniem i otrzymał propozycję pozostania na uczelni. Według jeszcze innej wersji był weteranem wojny w Zatoce. Raquel uścisnął Squaresa na powitanie i cmoknął w policzek. Potem spojrzał na mnie. – Świetnie wyglądasz, Słodki Willy – powiedział. – O, dzięki, Raquel. – Tak apetycznie, że mógłbym cię zjeść. – Ciężko pracowałem – odparłem. – To dodaje mi uroku. Raquel objął mnie ramieniem. – Mógłbym się zakochać w kimś takim jak ty. – Pochlebiasz mi, Raquel. – Taki mężczyzna mógłby wyciągnąć mnie z tego bagna. – Jasne, ale pomyśl o tych wszystkich złamanych sercach, jakie byś zostawił. Raquel zachichotał. – Masz rację. Pokazałem mu zdjęcie Sheili, jedyne, jakim dysponowałem. Uświadomiłem sobie, że to dziwne. Oboje niespecjalnie lubiliśmy się fotografować, ale żeby mieć tylko jedno zdjęcie? – Poznajesz ją? – zapytałem. Raquel obejrzał zdjęcie. – To twoja kobieta – odparł. – Widziałem ją kiedyś w schronisku. – Racja. A widziałeś ją gdzieś jeszcze? – Nie. Czemu pytasz? Nie miałem powodu, by kłamać. – Uciekła. Szukam jej. Raquel jeszcze raz zerknął na fotografię. – Mogę ją zatrzymać? Zrobiłem w biurze kilka kopii, więc mu ją dałem. – Popytam – obiecał. – Dzięki. Skinął głową. – Raquel? – wtrącił się Squares. – Pamiętasz alfonsa, niejakiego Louisa Castmana? Twarz Raquela nagle straciła wszelki wyraz. Rozejrzał się na boki. – Raquel? – ponaglił Squares. – Muszę wracać do pracy. Obowiązki, rozumiesz. Zastąpiłem mu drogę. Spojrzał na mnie zniecierpliwiony. – Ona kiedyś pracowała na ulicy – powiedziałem. – Twoja dziewczyna? – Tak. – Dla Castmana? – Tak. Raquel przeżegnał się. – To zły człowiek, Słodki Willy. Najgorszy. – Dlaczego? – Oblizał wargi. – Dziewczyn jest w bród. To towar. Przynoszą pieniądze, zostają w interesie; nie przynoszą, sam wiesz, co się z nimi dzieje. Wiedziałem. – Tylko że z Castmanem – Raquel wymówił to nazwisko w taki sam sposób, w jaki niektórzy mówią „rak” – było inaczej. – Jak? – Psuł własny towar. Czasem dla zabawy. – Mówisz o nim w czasie przeszłym – zauważył Squares. – To dlatego, że wypadł z interesu jakieś… trzy lata temu. – Żyje? Raquel zamilkł. Wahał się. – Jeszcze żyje – odparł w końcu. – Tak sądzę. – Co masz na myśli? Raquel tylko potrząsnął głową. – Musimy z nim porozmawiać – powiedziałem. – Wiesz, gdzie możemy go znaleźć? – Dotarły do mnie tylko plotki. – Jakie? Znów potrząsnął głową. – Sprawdźcie na rogu Wright Street i Avenue D w południowym Bronksie. Słyszałem, że tam można go znaleźć odparł i odszedł, stąpając nieco pewniej na tych swoich szpilkach. Samochód podjechał, zatrzymał się i znowu zobaczyłem, jak ludzka istota pogrąża się w mroku nocy. |
||
|