"Bez pożegnania" - читать интересную книгу автора (Coben Harlan)

7

Po moim spotkaniu z wicedyrektorem Pistillo wsiedliśmy ze Squaresem do furgonetki.

– Do ciebie? – zapytał.

– Kiwnąłem głową.

– Słucham – powiedział.

Powtórzyłem mu rozmowę z Pistillo. Squares potrząsnął głową.

– Albuquerque. Człowieku, nienawidzę tego miejsca. Byłeś tam kiedyś?

– Nie.

– Znajduje się na południowym zachodzie, ale wszystko wygląda na podrabiane, jakby to miejsce było dekoracją z Disneylandu.

– Dzięki, Squares, zapamiętam to sobie.

– Kiedy Sheila tam pojechała?

– Nie wiem.

– Pomyśl. Gdzie spędziliście ostatni weekend?

– Ja u moich rodziców.

– A ona?

– Miała być w mieście.

– Dzwoniłeś do niej? Zastanowiłem się.

– Nie, ona zatelefonowała do mnie.

– Z jakiego numeru?

– Z zastrzeżonego.

– Czy ktoś może potwierdzić, że była w mieście?

– Nie sądzę.

– Zatem mogła być w Albuquerque – orzekł Squares. Rozważyłem to.

– Są też inne możliwości – powiedziałem.

– Na przykład?

– Te odciski palców mogą być stare.

Squares zmarszczył brwi, nie odrywając oczu od drogi.

– Może – ciągnąłem – była w Albuquerque w zeszłym miesiącu albo w ubiegłym roku, do licha! Jak długo zachowują się odciski palców?

– Myślę, że długo.

– Mogło tak być – kontynuowałem. – Niewykluczone, że jej odciski znalazły się, załóżmy, na jakimś meblu, na przykład na krześle, które zostało przewiezione z Nowego Jorku do Nowego Meksyku.

Squares poprawił okulary przeciwsłoneczne.

– Mało prawdopodobne.

– Ale możliwe.

– Taak, jasne. A może ktoś pożyczył jej odciski palców i zabrał ze sobą na weekend w

Albuquerque.

Zajechała nam drogę taksówka. Skręciliśmy w prawo, o mało nie rozjeżdżając grupki ludzi stojących na jezdni, metr od krawężnika. Mieszkańcy Manhattanu wciąż to robią. Nikt nie czeka na zielone światło. Wychodzą przed czasem na jezdnię, ryzykując życie, żeby zarobić kilka sekund.

– Znasz Sheilę – odezwałem się.

– Pewnie.

Trudno mi było wymówić te słowa, ale musiałem to zrobić.

– Naprawdę myślisz, że mogłaby kogoś zabić?

Zapaliło się czerwone światło. Squares nie odpowiedział od razu. Zatrzymał furgonetkę i spojrzał na mnie.

– To mi przypomina historie z twoim bratem.

– Chcę tylko powiedzieć, że są też inne możliwości.

– A ja chcę tylko powiedzieć, Will, że nie myślisz głową.

– To znaczy?

– Krzesło? Mówisz poważnie? W nocy Sheila płakała i przepraszała cię, a rano już jej nie było. Federalni powiedzieli nam, że jej odciski palców znaleziono na miejscu zbrodni. A ty co? Zaczynasz pleść o przesłanych krzesłach i starych odciskach palców.

– To jeszcze nie oznacza, że ona kogoś zabiła.

– To oznacza – rzekł Squares – że jest w to zamieszana.

Musiałem to przetrawić. Usiadłem prosto, zapatrzyłem się przed siebie, ale nic nie widziałem.

– Masz jakiś pomysł, Squares?

– Żadnego.

Przez jakiś czas jechaliśmy, nie odzywając się do siebie.

– Wiesz, że ją kocham.

– Wiem.

– W najlepszym przypadku okłamała mnie. Wzruszył ramionami.

– Bywa gorzej.

Przypomniałem sobie naszą pierwszą noc. Leżeliśmy w łóżku, ona z głową na mojej piersi, obejmując mnie ramieniem. Było tak dobrze, tak spokojnie, a świat wydawał się taki piękny. Po prostu leżeliśmy razem. Nie pamiętam już, jak długo.

– Żadnej przeszłości – szepnęła jakby do siebie. Zapytałem, co przez to rozumie. Nie podniosła głowy z mojej piersi, więc nie mogłem popatrzeć jej w oczy. Nie powiedziała nic więcej.

– Muszę ją znaleźć.

– Taak, wiem.

– Chcesz mi pomóc?

Squares wzruszył ramionami.

– Beze mnie ci się nie uda.

– No właśnie – przytaknąłem. – Od czego zaczniemy?

– Cytując znane powiedzenie – odparł Squares – zanim ruszysz naprzód, musisz spojrzeć wstecz.

– Sam to wymyśliłeś?

– Tak.

– Mimo to chyba jest w tym jakiś sens.

– Will?

– Co?

– Nie chcę prawić banałów, ale jeśli spojrzymy w przeszłość, może ci się nie spodobać to, co zobaczymy.

– Prawie na pewno tak będzie – przyznałem mu rację.

Squares podrzucił mnie pod dom i pojechał do Covenant House. Wszedłem do mieszkania i rzuciłem klucze na stół. Zawołałbym Sheilę tylko po to, by się upewnić, że nie wróciła do domu, ale mieszkanie wydawało się takie puste i pozbawione życia, że dałem spokój. To miejsce, które przez ostatnie cztery lata nazywałem domem, nagle wydało mi się inne, obce. Powietrze było nieświeże, jakby mieszkanie stało puste przez bardzo długi czas. Zapewne ponosiła mnie wyobraźnia.

I co teraz?

Pewnie powinienem przetrząsnąć mieszkanie, poszukać jakichś śladów. Natychmiast uświadomiłem sobie, jak spartańskie życie wiodła Sheila. Czerpała przyjemność z prostych, czasem na pozór zupełnie prozaicznych czynności i nauczyła mnie tego samego. Miała niewiele rzeczy. Wprowadzając się, przyniosła tylko jedną walizkę. Wiedziałem, że była biedna, bo znałem stan jej konta w banku. Płaciła swoją część czynszu za mieszkanie, ale należała do ludzi wyznających filozofię, zgodnie z którą „przedmioty posiadają ciebie, a nie na odwrót”. Teraz doszedłem do wniosku, że przedmioty nie tyle stają się naszymi panami, ile przywiązują nas do miejsca, pozwalają zapuścić korzenie.

Moja bluza od dresu numer XXL z nadrukiem Amherst College leżała na krześle w sypialni. Podniosłem ją ze ściśniętym sercem. Zeszłej jesieni pojechaliśmy na zjazd absolwentów mojej alma mater. W miasteczku akademickim Amherst jest wzgórze o stromym zboczu, które zaczyna się przy klasycznym amerykańskim budynku uczelni, a potem opada ku rozległym boiskom sportowym. Większość studentów nazywa je (bardzo oryginalnie) „Wzgórzem”.

Późną nocą spacerowaliśmy z Sheilą po miasteczku, trzymając się za ręce. Potem położyliśmy się w trawie na Wzgórzu, patrzyliśmy na pogodne niebo i długo rozmawialiśmy. Pamiętam, że myślałem wtedy, iż nigdy nie byłem tak spokojny, spełniony i radosny. Wciąż leżąc na wznak, Sheila położyła rękę na moim brzuchu, a potem, patrząc w gwiazdy, wsunęła ją za pasek moich spodni. Obróciłem się i patrzyłem na jej twarz. Kiedy jej palce, hm… dotarły do celu, zobaczyłem jej łobuzerski uśmiech.

– To nada nowy sens powiedzeniu „włożyć w coś całą duszę” – zauważyła.

Może w tamtej sytuacji była to zupełnie naturalna reakcja, ale właśnie wtedy, na tym pagórku, po raz pierwszy uświadomiłem sobie bez najmniejszych wątpliwości, że Sheila będzie tą wybraną i zawsze będziemy razem. Widmo mojej pierwszej miłości, które dręczyło mnie i zniechęcało do kobiet, w końcu zostało przegnane.

Patrzyłem na tę bluzę i przez chwilę czułem zapach lonicery oraz listowia. Przycisnąłem ją do twarzy i nie wiem który już raz po rozmowie z Pistillo zadałem sobie pytanie: Czy to wszystko było kłamstwem?

Nie.

Squares może mieć rację co do tego, że w każdym człowieku kryje się skłonność do przemocy. Jednak nie można udawać takiego uczucia.

Liścik wciąż leżał na stoliku.

Kocham cię, zawsze S

Musiałem w to wierzyć. Przynajmniej tyle byłem winien Sheili. Przeszłość to jej sprawa. Nie miałem prawa jej osądzać. Cokolwiek się stało, Sheila musiała mieć powody. Kochała mnie. Byłem tego pewien. Teraz muszę ją odszukać, pomóc jej oraz znaleźć sposób, żeby… żeby… było jak dawniej.

Nie zwątpię w nią.

Sprawdziłem szuflady. Sheila miała jeden rachunek bankowy i jedną kartę kredytową – przynajmniej o ile mi wiadomo. Nie znalazłem żadnych papierów, starych wyciągów, kwitów, rachunków, niczego. Pewnie wszystkie wyrzuciła.

Wygaszacz ekranu w postaci wszechobecnych rozchodzących się kresek znikł, gdy poruszyłem myszką. Zalogowałem się, wprowadziłem hasło Sheili i kliknąłem na pocztę. Nic. Ani jednej wiadomości. Dziwne. Sheila rzadko – a nawet bardzo rzadko – korzystała z sieci, ale żeby w skrzynce nie było ani jednej starej wiadomości? Zajrzałem do schowka. Również pusty. Sprawdziłem zaznaczone witryny internetowe. Też nic. Skontrolowałem historię. Zero. Usiadłem wygodnie i zapatrzyłem się w ekran. Zaświtał mi nowy pomysł. Rozważałem go przez chwilę, zastanawiając się, czy w ten sposób nie popełnię zdrady. Nieważne. Squares miał rację, mówiąc, że muszę spojrzeć w przeszłość, żeby wiedzieć, co robić. Nie mylił się, twierdząc, że może mi się nie spodobać to, co znajdę.

Wszedłem w witrynę switchboard.com, zawierającą ogromną książkę telefoniczną. Do rubryki „nazwisko” wprowadziłem Rogers. Stan Idaho. Miasto Mason. Znałem te dane z for – mularza, który Sheila wypełniła, ubiegając się o pracę w Covenant House.

Był tylko jeden taki abonent. Na kartce papieru zanotowałem numer telefonu. Owszem, zamierzałem zadzwonić do rodziców Sheili. Jeśli miałem zajrzeć w przeszłość, to równie dobrze mogłem dotrzeć aż tam.

Zanim zdążyłem podnieść słuchawkę, zadzwonił telefon. Odebrałem i usłyszałem głos siostry, Melissy.

– Co ty wyprawiasz?

Zastanawiałem się, jak to wyjaśnić, ale ograniczyłem się do krótkiego:

– Mam pewien problem.

– Will – powiedziała dawnym tonem starszej siostry opłakujemy naszą mamę. Zamknąłem oczy.

– Tato pytał o ciebie. Musisz przyjechać.

Rozejrzałem się po dusznym, obcym mieszkaniu. Nie miałem żadnego powodu, żeby tu tkwić. Pomyślałem o zdjęciu, które wciąż znajdowało się w mojej kieszeni i ukazywało Kena na szczycie jakiejś góry.

– Już jadę – odparłem.

Melissa powitała mnie w drzwiach i zapytała:

– Gdzie Sheila?

Wymamrotałem coś o wcześniejszych zobowiązaniach i wszedłem do środka. Tego dnia mieliśmy gościa nienależącego do rodziny – starego przyjaciela ojca, niejakiego Lou Farleya. Przypuszczałem, że nie widzieli się co najmniej dziesięć lat. Opowiadali sobie z przesadnym zapałem różne zbyt stare historie. Czasem wspominali dawny zespół piłkarski i z pewnym trudem przypominałem sobie ojca, upozowanego, w brązowym kostiumie z grubego poliestru, z widocznym na piersi logo Friendly's Ice Cream. Wciąż słyszę stukanie jego korków na podjeździe i czuję ciężką dłoń na moim ramieniu. To było tak dawno. Od lat nie słyszałem, żeby ojciec się tak śmiał. Oczy miał wilgotne i zamglone. Czasem mama chodziła na mecze. Wciąż widzę, jak siedzi na ławce w koszuli bez rękawów, odsłaniającej ładnie opalone ramiona. Wyjrzałem przez okno, nadal mając nadzieję, że Sheila się pojawi, że to wszystko okaże się jakimś wielkim nieporozumieniem. Część mojego umysłu – bardzo duża część – nie chciała przyjąć jej zniknięcia do wiadomości. Chociaż śmierć matki była od dawna oczekiwana (rak Sunny, jak to często bywa, okazał się powolnym i nieuchronnym marszem w zaświaty, gwałtownie przyspieszonym na samym końcu), nie potrafiłem jej zaakceptować.

Sheila.

Już kiedyś kochałem i straciłem ukochaną. Przyznaję, że w sprawach sercowych jestem raczej staroświecki. Wierzę w braterstwo dusz. Każdy z nas przeżywa kiedyś pierwszą miłość. Gdy straciłem ukochaną, zostałem z wielką pustką w sercu. Przez długi czas sądziłem, że nigdy jej nie wypełnię. Były po temu powody. Przede wszystkim nasze rozstanie nie sprawiało wrażenia definitywnego. No, nieważne. Kiedy mnie rzuciła – zupełnie niespodziewanie, tak po prostu – byłem przekonany, że będę musiał zadowolić się kimś… mniej odpowiednim albo do końca życia zostać sam.

Potem poznałem Sheilę.

Myślałem o tym, w jaki sposób patrzyła na mnie swoimi zielonymi oczami, o jej jedwabistych rudych włosach. Początkowy pociąg fizyczny – niezwykły, niepowstrzymany – przeszedł w coś, co sięgnęło każdej komórki mojego ciała. Ściskało mnie w dołku. Serce biło mi mocniej, ilekroć spoglądałem na jej śliczną twarz. Siedziałem w furgonetce ze Squaresem, który nagle szturchał mnie w bok, ponieważ moje myśli uleciały do miejsca, które żartobliwie nazywał Sheilalandem, pozostawiając tylko głupawy uśmiech na twarzy. Byłem zauroczony. Tuliliśmy się, oglądając stare filmy wideo, pieszcząc się, drażniąc, sprawdzając, jak długo zdołamy wytrzymać, tocząc walkę z pożądaniem, aż… hm, po to magnetowid ma przycisk „stop”.

Trzymaliśmy się za ręce. Chodziliśmy na długie spacery. Siadywaliśmy w parku i wymienialiśmy szeptem złośliwe uwagi o przechodniach. Na przyjęciach uwielbiałem stać na drugim końcu sali i obserwować ją z daleka, patrzeć, jak chodzi, porusza się, rozmawia z innymi. Gdy nasze spojrzenia się spotykały, w jej oczach pojawiał się znajomy błysk, a na ustach zmysłowy uśmiech.

Kiedyś Sheila poprosiła mnie, żebym odpowiedział na złożony z kilku pytań quiz, który znalazła w jakimś czasopiśmie. Jedno z nich brzmiało: „Jaka jest największa wada twojej ukochanej?”. Po namyśle wpisałem „często zapomina parasola w restauracjach”. Bardzo jej się to spodobało, chociaż domagała się, żebym napisał coś więcej. Wypomniałem jej słuchanie boys bandów i starych płyt Abby. Poważnie pokiwała głową i obiecała, że spróbuje się poprawić.

Rozmawialiśmy o wszystkim oprócz przeszłości. Często spotykam się z tym w mojej pracy. Dlatego się nie przejmowałem. Teraz, patrząc wstecz, zacząłem się nad tym zastanawiać, ale wówczas dodawało to naszej znajomości… sam nie wiem, może posmaku tajemniczości. A przede wszystkim – znieście i ten banał – wydawało się, jakbyśmy przedtem nie istnieli. Nie żyli, nie mieli innych partnerów ani przeszłości, narodzili się wtedy, gdy się poznaliśmy.

Taak, wiem.

Melissa usiadła przy ojcu. Widziałem profile ich obojga. Uderzające podobieństwo. Ja przypominałem matkę. Mąż Melissy, Ralph, krążył wokół bufetu. Typowy amerykański menedżer średniego szczebla, noszący dresowe bluzy z krótkimi rękawami i białe podkoszulki, porządny facet mocno ściskający ci dłoń, mający zawsze lśniące buty, ulizane włosy i ograniczoną inteligencję. Nigdy nie rozluźniał krawata, może nie tyle spięty, co spokojny tylko wtedy, gdy wszystko znajduje się na swoim miejscu.

Nie mamy ze sobą wiele wspólnego, ale szczerze mówiąc, nie znam go zbyt dobrze. Mieszkają w Seattle i prawie nigdy tu nie przyjeżdżają. Mimo woli przypomniałem sobie, jak Melissa przeżywała trudny wiek i chodziła z miejscowym czarnym charakterem, niejakim Jimmym McCarthym. Ten błysk, jaki miała wtedy w oczach! Jaka potrafiła być spontaniczna i bardzo, aż do przesady zabawna. Nie wiem, co się stało, co ją odmieniło, a może przestraszyło. Ludzie twierdzą, że po prostu dojrzała. Nie sądzę, aby to wyjaśniało zmianę. Uważam, że coś musiało się za tym kryć.

Melissa – zawsze nazywaliśmy ją Mel – dała mi znak oczami. Wymknęliśmy się do bocznego pokoju, klasycznego amerykańskiego saloniku z telewizorem. Sięgnąłem do kieszeni i namacałem zdjęcie Kena.

– Ralph i ja wyjeżdżamy jutro rano – oznajmiła Melissa.

– Szybko.

– Co chcesz przez to powiedzieć? Potrząsnąłem głową.

– Mamy dzieci. Ralph pracuje.

– Racja – zauważyłem. – Dobrze, że w ogóle się pokazaliście. Szeroko otworzyła oczy.

– To okropne, co powiedziałeś.

Miała słuszność. Obejrzałem się przez ramię. Ralph siedział z ojcem i Lou Farleyem, zajadając szczególnie paskudnego „niechluja”. Kawałek sałaty przykleił mu się do kącika ust. Chciałem powiedzieć Mel, że mi przykro. Nie potrafiłem. Była najstarsza z naszej trójki, trzy lata starsza od Kena, a pięć ode mnie. Kiedy znaleziono ciało Julii, uciekła z domu. Tylko tak można było to określić. Razem z mężem i dzieckiem przeniosła się na drugi koniec kraju. Zazwyczaj rozumiałem ją, lecz wciąż złościło mnie to, co uważałem za zdradę.

Znów pomyślałem o zdjęciu Kena i nagle podjąłem decyzję.

– Chcę ci coś pokazać.

Odniosłem wrażenie, że Melissa wzdrygnęła się, jakby w obawie przed ciosem, ale może tylko mi się tak wydawało. Miała fryzurę ulubioną przez gospodynie z przedmieść – trwała, włosy utlenione i sięgające do ramion – zapewne takie podobały się Ralphowi. Mnie się nie podobały, nie było jej z nimi do twarzy.

Odeszliśmy w głąb pokoju, aż pod drzwi prowadzące do garażu. Obejrzałem się. Wciąż widziałem ojca, Ralpha i Lou Farleya.

Otworzyłem drzwi. Mel spojrzała ze zdziwieniem, ale poszła za mną. Stanęliśmy na cementowej podłodze w chłodnym garażu. Reprezentował styl sprzed Wielkiego Amerykańskiego Zagrożenia Pożarowego. Zardzewiałe puszki po farbach, spleśniałe kartony, kije baseballowe, stary wiklinowy kosz, łyse opony – wszystko porozrzucane wokół jak po eksplozji. Na podłodze były plamy oleju, a zalegający kurz nadawał wszystkiemu szary kolor i utrudniał oddychanie. Z sufitu wciąż zwisał sznurek. Pamiętam, jak ojciec zrobił trochę wolnego miejsca i przywiązał do sznurka piłkę tenisową, żebym mógł ćwiczyć uderzenia kijem baseballowym. Nie mogłem uwierzyć, że ona wciąż tu wisi.

Melissa nie odrywała ode mnie wzroku. Nie wiedziałem, jak to powiedzieć.

– Wczoraj przeglądaliśmy z Sheilą rzeczy matki – zacząłem.

Lekko zmrużyła oczy. Zamierzałem opowiedzieć, że zaglądając do szuflad, natrafiliśmy na laminowane ogłoszenia o narodzinach i ten stary program z czasów, kiedy mama grała „Mamę” w teatrzyku w Livingston, i jak siedzieliśmy z Sheilą nad tymi starymi zdjęciami – pamiętasz to z królem Husajnem, Mel? – ale nie chciało mi to przejść przez gardło.

Bez słowa sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem fotografię.

Wystarczył jej jeden rzut oka. Odskoczyła, jakby zdjęcie parzyło. Kilkakrotnie spazmatycznie wciągnęła powietrze i cofnęła się. Ruszyłem ku niej, ale powstrzymała mnie, podnosząc rękę. Kiedy znów na mnie spojrzała, jej twarz była zupełnie bez wyrazu. Nie malowało się na niej zdziwienie ani niepokój, ani radość.

Ponownie podsunąłem jej zdjęcie. Tym razem nawet nie mrugnęła okiem.

– To Ken – wyrwałem się głupio.

– Widzę, Will.

– To wszystko, co masz do powiedzenia?

– A co chciałbyś usłyszeć?

– On żyje. Mama wiedziała o tym. Miała to zdjęcie. Cisza.

– Mel?

– On żyje – powtórzyła. – Słyszę cię. Oniemiałem na taką reakcję, a raczej brak reakcji.

– Jeszcze coś? – zapytała Melissa.

– Nie interesuje cię nic więcej?

– A co może mnie interesować, Will?

– Ach, racja, zapomniałem. Musisz wracać do Seattle.

– Tak.

Odsunęła się ode mnie. Znów wpadłem w gniew.

– Mel, pomogła ci ucieczka?

– Nigdzie nie uciekałam.

– Bzdura.

– Ralph dostał tam pracę.

– Pewnie.

– Jak śmiesz mnie osądzać?

Nagle przypomniałem sobie, jak we troje godzinami bawiliśmy się w motelowym basenie w pobliżu Cape Cod. Tony Bonoza zaczął rozgłaszać plotki o Mel i Ken poczerwieniał, kiedy je usłyszał, a potem sprał Bonozę, chociaż ten był od niego o dwa lata starszy i dziesięć kilo cięższy.

– Ken żyje – powtórzyłem.

– Czego ode mnie oczekujesz?

W jej głosie słyszałem błagalną nutę.

– Zachowujesz się tak, jakby to nie miało znaczenia.

– Nie jestem pewna, czy ma.

– Co to ma znaczyć, do diabła?

– Ken nie jest już częścią naszego życia.

– Mów za siebie.

– Dobrze, Will. On nie jest już częścią mojego życia.

– Jest twoim bratem.

– Sam dokonał wyboru.

– W ten sposób dla ciebie umarł?

– A czy tak nie byłoby lepiej? – Potrząsnęła głową i zamknęła oczy. Czekałem. – Może rzeczywiście uciekłam, Will. Ale ty też. Mieliśmy wybór. Nasz brat albo jest trupem, albo mordercą. Tak czy inaczej, dla mnie umarł.

Ponownie pokazałem jej zdjęcie.

– Wiesz, że może być niewinny.

Melissa spojrzała na mnie i nagle znów stała się starszą siostrą.

– Daj spokój, Will. Dobrze wiesz, że tak nie jest.

– Bronił nas, kiedy byliśmy dziećmi. Troszczył się o nas.

– Kochał nas.

– Ja też go kochałam. Wiedziałam jednak, jaki jest. Miał skłonność do używania przemocy, Will. Zdajesz sobie z tego sprawę. Owszem, bronił nas. Czy nie sądzisz, że robił to także dlatego, iż sprawiało mu to przyjemność? Wiesz, że przed śmiercią był zamieszany w coś złego.

– To jeszcze nie oznacza, że jest mordercą.

Melissa ponownie zamknęła oczy. Widziałem, że zbiera siły.

– Rany boskie, Will, a co robił tamtej nocy?

Nasze spojrzenia spotkały się. Nie odpowiedziałem. Nagle zrobiło mi się zimno.

– Zapomnijmy o morderstwie, dobrze? Dlaczego Ken uprawiał seks z Julie Miller?

Te słowa przeszyły mnie na wskroś, nie mogłem złapać tchu. Kiedy go w końcu odzyskałem, mój głos był tak cichy, jakby dobiegał z oddali.

– Zerwaliśmy ze sobą prawie rok wcześniej.

– Chcesz mi powiedzieć, że się z tym pogodziłeś?

– Ja… była wolna. On też. Nie mieli powodu…

– On cię zdradził, Will. Spójrz prawdzie w oczy. W najlepszym razie przespał się z kobietą, którą kochałeś. Jaki brat tak postępuje?

– Zerwaliśmy – powtórzyłem rozpaczliwie. – Nie miałem do niej żadnych praw.

– Kochałeś ją.

– To nie ma nic do rzeczy. Patrzyła mi prosto w oczy.

– I kto teraz ucieka?

Zatoczyłem się do tyłu i omal nie upadłem na cementowe schody. Ukryłem twarz w dłoniach. Potrwało to dłuższą chwilę, zanim się pozbierałem.

– Nadal jest naszym bratem.

– Co zamierzasz zrobić? Znaleźć go? Oddać w ręce policji?

– Pomóc mu ukrywać się dalej?

Nie potrafiłem odpowiedzieć na te pytania. Melissa przeszła obok mnie i otworzyła drzwi, żeby wrócić do pokoju.

– Will? Spojrzałem na nią.

– On już nie jest częścią mojego życia. Przykro mi.

Wtedy, oczami wyobraźni, zobaczyłem ją jako nastolatkę, leżącą na łóżku i paplającą bez opamiętania, rozczochraną, otoczoną zapachem gumy do żucia. Ken i ja siedzieliśmy na podłodze w jej pokoju i robiliśmy miny. Pamiętałem mowę jej ciała. Jeśli leżała na brzuchu i machała nogami w powietrzu, mówiła o chłopakach, prywatkach i tym podobnych bzdurach. Kiedy kładła się na plecach i patrzyła w sufit, zaczynała marzyć. Myślałem o jej marzeniach i o tym, że żadne się nie spełniło.

– Kocham cię – powiedziałem.

Wtedy, jakby czytała w moich myślach, Melissa się rozpłakała.

Nigdy nie zapominamy naszych pierwszych miłości. Moja została zamordowana.

Poznałem Julie Miller, kiedy jej rodzina zamieszkała przy Coddington Terrace. Byłem wtedy w pierwszej klasie Livingston High. Dwa lata później zaczęliśmy umawiać się na randki. Chodziliśmy przez całą trzecią i czwartą klasę liceum. Zwyciężyliśmy w wyborach na najsympatyczniejszą parę w klasie. Byliśmy nierozłączni.

Nasze rozstanie łatwo było przewidzieć. Podjęliśmy studia na różnych uczelniach, przekonani, że nasze uczucie wytrzyma próbę czasu i odległości. Pomyliliśmy się, chociaż trwało to dłużej niż zwykle. Po kilku miesiącach Julie zadzwoniła do mnie i powiedziała, że chce się widywać z innymi ludźmi i że już zaczęła chodzić ze starszym od siebie chłopakiem imieniem – nie żartuję – Buck.

Powinienem się z tym pogodzić. Byłem młody i taka była naturalna kolej rzeczy. Pewnie tak by się stało. W końcu. Pomału zacząłem godzić się z nową sytuacją. Czas i odległość robiły swoje.

Jednak wtedy Julie zginęła i wydawało się, że moje serce nigdy nie wyrwie się z jej śmiertelnego uścisku.

Dopóki nie poznałem Sheili.

Nie pokazałem zdjęcia ojcu.

Wróciłem do mieszkania około dziesiątej wieczorem. Wciąż było puste, duszne i obce. Żadnych wiadomości na automatycznej sekretarce. Jeśli tak miało wyglądać życie bez Sheili, to wcale go nie chciałem.

Kartka papieru z numerem telefonu jej rodziców w Idaho wciąż leżała na biurku. Która godzina może być w Idaho? Nie pamiętałem, jaka jest różnica czasu. Godzina? Dwie? Prawdopodobnie tam była dopiero ósma, a najpóźniej dziewiąta wieczorem.

Nie za późno, żeby zadzwonić.

Usiadłem na krześle i patrzyłem na telefon, jakby mógł mi poradzić, co powinienem zrobić. Nie poradził. Wziąłem do ręki kartkę papieru. Przypomniałem sobie, że gdy powiedziałem Sheili, żeby zadzwoniła do rodziców, nagle zbladła. To było wczoraj. Zaledwie wczoraj. Rozważałem sytuację i pierwsze, co przyszło mi do głowy, to że zapytam matkę. Ona będzie wiedziała.

Znów pogrążyłem się w smutku.

W końcu zrozumiałem, że muszę zacząć działać. Jedyne co w tej chwili mogłem zrobić, to zatelefonować do rodziców Sheili.

Po trzecim dzwonku odezwał się kobiecy głos.

– Halo? Odchrząknąłem.

– Pani Rogers? Chwila ciszy.

– Tak.

– Nazywam się Will Klein.

Czekałem, sprawdzając, czy moje nazwisko coś jej mówi. Jeśli tak było, nie dała tego po sobie poznać.

– Jestem przyjacielem pani córki.

– Której córki?

– Sheili.

– Rozumiem. O ile mi wiadomo, ona jest w Nowym Jorku.

– Zgadza się.

– Stamtąd pan dzwoni?

– Tak.

– Co mogę dla pana zrobić, panie Klein? Dobre pytanie. Sam tego nie wiedziałem.

– Czy domyśla się pani, gdzie ona może być?

– Nie.

– Nie widziała jej pani i z nią nie rozmawiała?

– Znużonym głosem wyjaśniła:

– Nie widziałam się i nie rozmawiałam z Sheilą od lat.

Otworzyłem usta, zamknąłem je, próbowałem znaleźć jakiś sposób. Na próżno.

– Czy pani wie, że ona zaginęła?

– Owszem, policja się z nami skontaktowała.

Przełożyłem słuchawkę do drugiej ręki i przycisnąłem ją do ucha.

– Powiedziała im pani coś istotnego?

– Istotnego?

– Czy domyśla się pani, gdzie mogła się podziać? Dokąd uciekła? Czy ma jakichś przyjaciół lub krewnych, którzy mogliby jej pomóc?

– Panie Klein?

– Tak?

– Sheila już od dawna nie jest częścią naszego życia.

– Dlaczego?

To pytanie samo wyrwało mi się z ust. Spodziewałem się stanowczej repliki, jasnego i wyraźnego „to nie pański interes”. Jednak po drugiej stronie znów zapadła cisza. Próbowałem ją przeczekać, ale rozmówczyni była w tym lepsza ode mnie.

– Ona… po prostu… – zacząłem się jąkać -…jest taką cudowną osobą.

– Jest pan dla niej kimś więcej niż tylko znajomym, panie Klein?

– – Tak Policjanci wspominali, że Sheila mieszka z jakimś mężczyzną. Zakładam, że mówili o panu?

– Jesteśmy razem prawie rok.

– Mam wrażenie, że martwi się pan o nią.

– Martwię się.

– Zatem kocha ją pan?

– Bardzo.

– Nie rozmawiała z panem o swojej przeszłości. Nie byłem pewien, co na to odpowiedzieć.

– Po prostu usiłuję zrozumieć – wykrztusiłem.

– To niełatwe – odparła. – Nawet ja tego nie rozumiem.

Mój sąsiad wybrał sobie akurat ten moment, żeby włączyć wieżę stereo na cały regulator. Od basów zadrżały ściany. Rozmawiałem przez przenośny telefon, odszedłem więc w drugi koniec pokoju.

– Chcę jej pomóc.

– Pozwoli pan, że o coś zapytam, panie Klein.

Ton jej głosu sprawił, że mocniej ścisnąłem słuchawkę.

– Agent, który tu przyszedł – ciągnęła – powiedział, że nic o tym nie wiedzą.

– O czym?

– O Carly – powiedziała pani Rogers. – O tym, gdzie jest. Zbiła mnie z tropu.

– Kim jest Carly?

Znów długa chwila ciszy.

– Mogę coś panu poradzić, panie Klein?

– Kim jest Carly? – powtórzyłem.

– Niech pan żyje własnym życiem i zapomni o mojej córce. Rozłączyła się.