"Perfekcyjna niedoskonałość" - читать интересную книгу автора (Dukaj Jacek)2. PUERMAGEZECzas Absolutny (Czas Bezwzględny) Konsekwencja kraftowego uogólnienia Teorii Względności. Tak zwany „a-czas". Ponieważ Czas Słowińskiego nie zależy od położenia obserwatora w En-Porcie, ani od jego prędkości, i stały jest Czas Transu, można ustalić bezwzględną różnicę tempa upływu czasu na Plateau (w inkluzji Słowińskiego) i w dowolnej innej inkluzji. Ową standardową miarę nazywa się „a-czasem". Całkowita rozłączność dowolnych dwóch inkluzji uniemożliwia jednak sprowadzenie ich do jednego równania dla jakiegokolwiek ponadplanckowego przedziału czasu. A-prędkości nie opisują prędkości układu względem Plateau (inkluzji Słowińskiego) w jakimkolwiek sensie. U Stosuje się także: „Port-czas" (czas danego Portu), „k-czas" (czas kosmosu, w jednostkach którego opisuje się tradycyjnie Czas Absolutny). „Multitezaurus" (Subkod HS) W Puermageze padał rzęsisty deszcz, gdy na nadatlantyc-kim lotnisku klasztoru wylądował samolot Gnosis Inc., z An-geliką McPherson i Adamem Zamoyskim na pokładzie. Deszcz zacinał niemal poziomo; ledwo Angelika stanęła w drzwiach odrzutowca, dostała po oczach mokrą miotłą. Przed odlotem z Farstone przebrała się w strój bardziej wygodny w podróży: dżinsy, wysoko wiązane buty, czarny golf. W tym się zresztą najlepiej czuła, szkoła ojca Frenete wypaliła w niej organiczną niechęć do wszelkich ponadu-żytkowych luksusów. Teraz, pomimo wciągniętej jeszcze skórzanej kurtki, zatrząsł nią łamiący kości chłód afrykańskiej nocy. Dom, pomyślała schodząc do jeepa, dom. Na wzgórzu, ponad palmowym gajem okalającym od wschodu jedyny pas lotniska, piętrzył się kwadratowymi tarasami czarny masyw klasztoru Puermageze. Po konfiguracji świateł w wysokich płaszczyznach jego ścian mogła poznać, kto już śpi, kto nie. Goates machał na nią zza kierownicy. Krzyknęła na Za-moyskiego i zbiegła do jeepa. Murzyn, ujrzawszy Adama, wyszczerzył do Angeliki krzywe zęby. Sklęła go w narzeczu. Ledwo ruszyli, Zamoyski jął czynić z tylnego siedzenia ironiczne uwagi o zupełnie dlań niepojętym wyrafinowaniu technicznym rozklekotanej terenówki. Wciąż był wściekły na Angelikę. Zdawał sobie sprawę, że uczucie jest irracjonalne – lecz to nie wystarczało, by nad nim zapanować. Ich rozmowa w samolocie… Nie zapomni żadnego słowa – jak się znakuje bydło płonącym żelazem, tak ona wypaliła mu w głowie piętno poddaństwa: niczym się od rzeźnego bydła nie różnił. – Wskrzeszono cię z resztek znalezionych we wraku „Wolszczana" przez trójzębowiec ojca – powiedziała na początek. – Dodaj sobie sześćset lat. – Ile? – Sześćset. Z hakiem. – Więc mamy teraz - – Wiek dwudziesty dziewiąty. 2865 AD, 521 PAT. – Słucham…? – Plateau Absolute Time liczy się od chwili odkraf-towania przez ludzi pierwszego Plateau. Po konwersji na k-lata daje to rok pięćset dwudziesty pierwszy, chociaż PAT taktowany jest w a-planckach i - – Rozumiem, rozumiem, rozumiem. Wyjrzał przez okno na ciemne morze, ponad które samolot wznosił się mozolnie od wybrzeża Szkocji. Adam odwracał głowę, żeby Angelika nie mogła zobaczyć wyrazu jego twarzy. Sam nie miał pojęcia, jakie uczucia odbijają mu się na obliczu; podejrzewał najgorsze. Oczywiście kusiło go zagrać cynicznego niedowiarka – wybuchnąć śmiechem, wykpić, skrzywić się ironicznie; to są mechanizmy obronne zdrowego umysłu. Ale przecież wierzył Angelice, wierzył zgoła organicznie: dreszczem na skórze, skurczami żołądka, gorączką w ustach. Patrzył na ciemne niebo. – Dlaczego nie widać gwiazd? – Aaa, no tak. Mhm. Nie bardzo znam się na krafcie, a ty miałeś, zdaje się, jakieś kursy z nauk ścisłych… Podniosła ze stolika bawełnianą serwetkę, zamachała nią przed nosem Zamoyskiego; musiał oderwać wzrok od okna. – Dwuwymiarowe uproszczenie czasoprzestrzeni. – Ta serwetka. – Tak. Teraz – zwinęła materiał w pusty mieszek – uginamy ją „do wewnątrz". Od momentu domknięcia – nie istnieje dla zewnętrza jako miejsce. Dwa oddzielne układy. Nie posiada nawet granic, jakkolwiek byś liczył, z wewnątrz czy z zewnątrz. Światło gwiazd nie ma którędy dostać się do środka, biegnie nadal po swoich grawitacyjnych trajektoriach, omijając tak powstały Port. Podobnie nie wydostanie się z niego światło Słońca: nie ma żadnego okna, ujścia, połączenia z zewnętrzem. Chyba że celowo otworzymy Port. Ponownie zerknął w ciemność. – Dlaczego więc w ogóle panuje noc? -Mhm? – Skoro promienie słoneczne nie mogą opuścić – nie mogą przebić serwetki… – W końcu byśmy się ugotowali, tak. Ale to chyba po milionach lat… Zagniesz mnie na takich szczegółach, lepiej od razu się przyznam. Wiem, że istnieje wewnętrzny upust energii, Kły ją drenują przez krafthole, uzupełniając swoje zapasy. – Kły? – Zazwyczaj mają kształt stożków, taki jest standard: sto dwadzieścia metrów średnicy podstawy, czterysta długości. Podstawowe narzędzia kraftunku. Trzeba trzech sztuk, żeby zawinąć i utrzymać Port; Kły pozostają „na zewnątrz", jedynie przestrzeń między nimi się „kurczy". Sol-Port jest utrzymywany przez kilkanaście tysięcy Kłów. Wystarczyłoby chyba dwadzieścia-trzydzieści, ale to dla poczucia bezpieczeństwa, sam rozumiesz. Przycisnął skroń do zimnego metalu. Weszli na przelotową, samolot szedł równym kursem. Czy rzeczywiście lecą na południe? Żadnych świateł na niebie, żadnych świateł na ziemi, na morzu. Wiszą w ciemności. – Domyślam się, że ten Sol-Port obejmuje cały Układ Słoneczny. – Tak. Razem z Obłokiem Oorta, wszystkimi śmieciami. – I gdzie naprawdę się teraz znajdujemy? – O ile pamiętam, idziemy przez jądro Mlecznej Drogi ku Drugiemu Ramieniu. – Szybko? – Bo ja wiem. Podróżną. – Dlaczego w ogóle? – Dla bezpieczeństwa. Wreszcie spojrzał jej w oczy. Nie uśmiechała się i to dodało mu odwagi. Rozejrzał się po wnętrzu przestronnej kabiny. – Wykładziny. Fotele. Drewniane meble – wskazywał kolejno wyciągniętą ręką. – Szklanki… szklane. Tu monitor, ciekłe kryształy, technologia nawet dla mnie przestarzała. Żarówki. O, jest i telefon. Chociaż w Farstone nie widziałem. Ale samo Farstone też… Czy to jest jakiś skansen? Czy te filtry w moim mózgu nadal działają? Dlaczego ja tu wszędzie widzę wiek dwudziesty pierwszy? Dla podkreślenia poklepał oparcie swego fotela, jakby dopiero dotyk mógł dowieść realności otoczenia. Angelika wzruszyła ramionami. – Jesteśmy na Ziemi, czego się spodziewałeś? – Postępu. Postępu w każdym szczególe. Może to fałsz mej pamięci, ale ten angielski – to jest klasyczny angielski czasów mej młodości! – No to co? – Sześć wieków to przecież otchłań! – Bo to jest otchłań. Obowiązują jednak pewne konwencje. Żyjemy w Cywilizacji. – Tu westchnęła. – Opowiem ci. Co chcesz wiedzieć? – Dlaczego zabrałaś mnie z wesela? Tak nagle. Jakby mi coś groziło. Te zamachy… De la Roche mówił, że był i na mnie. To dlatego? Żeby się ukryć? Ktoś chce mnie zabić? Kto? Dlaczego? – De la Roche… – zainteresowała się Angelika. – Co jeszcze mówiłu? – Proponował mi pomoc prawną. – A to ciekawe. – Angelika wydęła policzek, zapatrzyła się w sufit. – Phoebe Maximillian nie przegapi okazji. W ten czy inny sposób stału przynajmniej za jednym z tych morderstw, rękę dałabym sobie uciąć. Morderstw. Zamoyski skrzywił się, pochylił do przodu, zaczął głośno strzelać stawami palców. – Co to w ogóle znaczy – zamamrotał – te zwroty, grzecznościowe chyba, phoebe, stahs, osca, słyszę je od paru godzin, sztuczne wtręty w normalnym poza tym języku… – Jak to szło, czekaj, bo utarło się wieki temu… O! Post-Human Being, Standard Homo Sapiens i Out-of-Space Computer. – I on jest istotą postludzką, a ty tym standardowym Homo sapiens. Poklepała go dobrotliwie po splecionych do bólu kłykci dłoniach. – Nie przejmuj się tak, w końcu może nawet otrzymasz obywatelstwo. Dopiero po chwili zrozumiał. Uniósł na Angelikę wściekły wzrok. Uśmiechała się pocieszająco. Gdyby mocniej zacisnął pięści, pękłaby na nich skóra. W ten właśnie sposób Adam Zamoyski dowiedział się, że stanowi przedmiot, własność McPhersonów. Jest posiadany. Nawet wściekłość jednak męczy: zanim opuścili lotnisko Puermageze, zapadł w ponure milczenie. Stary Murzyn zezował nań w lusterku wstecznym, wciąż wyszczerzony. Dokoła samochodu woda waliła długimi biczami w twardą ziemię. Wjechali na klasztorne podwórze, Zamoyski wyjrzał przez okno i zobaczył wielką kamienną studnię. Spojrzał w górę: deszcz spadał z chmur prosto na niego, niczym z paszczy gigantycznego garlacza, akcelerowany spiralami ruchomego cienia. Angelika pobiegła do drzwi w bezokiennej ścianie. Wysiadł i podążył za nią. Wchodząc do suchego wnętrza, słyszał odjeżdżającego jeepa: wóz rzęził, buksując. Ściany nawet wewnątrz były zimne, ciemne od wielowiekowego mroku, gromadzącego się na nagich kamieniach oleistą rosą. Angelika narzuciła tempo zgoła marszowe, Zamoyski ani myślał o cokolwiek pytać, musiałby podnosić głos zza jej pleców; nie otworzy ust. Klasztor, choć w widoku z lotniska majaczący na horyzoncie monumentalną bryłą, w istocie zaprojektowany został z wielkim poszanowaniem dla przestrzeni: korytarze, którymi szli, były szerokie akurat na tyle, by dwie osoby mogły się w nich swobodnie wyminąć, i ani cala szersze. Żadnych wielkich sal, holów przestronnych, monstrualnych klatek schodowych Zamoyski nie ujrzał. Żadnych ozdób, luksusowych wystrojów: kamień, kamień, kamień, rzadziej drewno. Oświetlenie na granicy półmroku: krwawiące żółcią żarówki, poukrywane w załamaniach sufitu. Kable, cienkie i obleczone w wyblakłą izolację, pełzły w szczelinach między kamieniami, mocowane na Raz spotkali mężczyznę o mongoloidalnych rysach, w brudnym swetrze, w spodniach od kombinezonu i sandałach. Angelika wymieniła z nim kilka zdań w łacinie. Skinął głową Adamowi. Potem odszedł w swoją stronę, nie obejrzawszy się. Wciąż szli głębokimi wnętrznościami budowli i Zamoyski, odcięty bezokiennymi płaszczyznami granitu od wilgotnej nocy, zaczai tracić orientację. Ile to już kondygnacji się wspięli? Ile razy zakręcili, ile setek metrów przemierzyli? Nagle Angelika zatrzymała się, otworzyła drzwi po lewej i z dwornym półuklonem wskazała uchyloną ciemność: – Twoja cela. Udał, że zagląda. – Wyśpij się – poradziła McPherson. – Jutro jeszcze porozmawiamy. Wbił ręce w kieszenie. – Więzień? – To znaczy? – No więzień albo nie…! Zmęczonym ruchem odgarnęła sobie z czoła czarne włosy. Gest urzekł Zamoyskiego, ale zdusił w sobie uczucie. Angelika z westchnieniem zahuśtała się na wpółotwar-tych drzwiach. Skrzypiały, aż echo szło po klasztorze. – Więzień? – ziewnęła. – Czyżbyś został uwięziony? W jakim więzieniu? W klasztorze? Nie. W Puermageze? A dokąd stąd pójdziesz? W Sol-Porcie? Na pewno nie jesteś wystarczająco bogaty, by go opuścić. W galaktyce, we wszechświecie? W takim stopniu, co wszyscy. W swoim ciele, w swoim umyśle? Wyzwól się, jeśli potrafisz, jeśli tego chcesz. Ale czy koniecznie dzisiaj w nocy? Idź spać. Rozbierając się do kąpieli, przypomniała sobie jego spojrzenie. Poniżony, czuje się poniżony. To przykre. Zapewne ja mu teraz uosobiam okrucieństwo losu. Zanurzyła się w ukropie. Właściwie przecież nie miała wyboru. Czy mogła ojcu odmówić? Teoretycznie – tak. Natomiast w praktyce… Nie potrafiła sobie wyobrazić innego wówczas zachowania. Dopiero co wyszedł ze zbiornika i wycierano go grubymi ręcznikami. Katakumby Farstone znajdowały się trzy kondygnacje pod ziemią; piwniczne magazyny pustaków były dobrze strzeżone. Przyprowadził tam Angelikę primus jednu z nie wyzwolonych phoebe'ów Gnosis, Arca-nu Mettilu. Stał on wtedy za nią, przy drzwiach jasno oświetlonej sali – przed nią zaś trzęsło się w rękach wielomani-festacyjnego programu medycznego nowe ciało Judasa McPhersona. – Ile wynosi interwał twoich archiwizacji? – spytała sucho, założywszy ręce na piersi. – Kwadrałns. Mam jednonokierunkową wszczszszsz-ppp… konekcyjkę – wystękał Judas. – Bru, ru, tru, wru, rów, równołelelegle poszedł atak na… na Poooola archichi-chi-cji. – Kto? – Nie wiaaa… Ślepe gorytmy. Bababababababackupował na ciemnych Po-olach. Transssssss pozappp-plateau'owy. – Musiał mieć jakiś wyzwalacz, cen program, musiał być ustawiony na znak. Chyba nie wierzysz w przypadkową synchronizację. – Oczywiszcie. A-a-a-ale… – Zjadł własny ogon. Tak. Ta kobieta? – Opętana, dana, jana, kana. – Skan? – Arcaaan ci powie. Ja na nananarazie bełkocę. No słyszyszysz. Wyrwał się manifestacjom medicusa, zaczął podskakiwać, wymachując rękoma. Na chwilę też zamilkł, poruszał tylko szczęką, obracał językiem, głęboko oddychał. Dwa razy się przewrócił, kończyny uderzały o podłogę z mokrym piaskiem. Przypominał żabę z przyłożonymi do mięśni elektrodami. Angelika przelotnie poczuła się dumna, że takie skojarzenie przyszło jej do głowy. Siedząc potem na podłodze, mówił do córki już znacznie wyraźniej. Podeszła, kucnęła przy nim. Spoglądała z bardzo bliska. Widziała, jak się męczy, usiłując zapanować nad ciałem, w którego mózg dopiero Angelika zaczęła masować mięśnie jego pleców. Skórę miał gorącą, wilgotną, lepką. Mówił teraz ciszej; obowiązywał protokół i manifestacje medicusa i Metillu nie mogły go słyszeć. – Wyłapałapałałaliśmy z naszej Studni wiadomoszcz o wojnie – walczył z krtanią i językiem, stopniowo przymuszając je do posłuszeństwa. – Datowana plus siedemdz-dz-dziesiąt. Jako powód wymienienieniono tego Zamoyskiego. Kilkaset bitów, brak konkretów. Cesarz twierdzi, że pierwszy zamach poszedł na niego na serio, to z-znaczy – na Zamoyskiego. Powiódł się wyłącznie na Plateau. Więc fren został zachowany w ciele, ale wsz-wsz-czepka w jego mózgu – zre-setowana. Chodzi teraraz o to, żeby - Otworzyły się drzwi drugiej komory i do sali wtoczył się roztrzęsiony Moetle, też nagi i mokry. Doktor Soyden do spółki z medicusem próbował go powstrzymać, ale Moetlem rzucało na wszystkie strony niczym w ataku pląsawicy. – Jjjak.,.? – jęczał. – Jjjak to się sta-ało…? – Brak kokontaktu – odparł Judas. Moetle złapał się za głowę. – Jezu Chry-chryste! Jeszszcze pewnie szynteza fre-renów…! – Ano. Jeszli się znajdziesz. – Kukukukukukuku-wa. – Sam bym tego lepiej nie wyradził. Angelika nigdy wcześniej nie spotkała Moetle'a. Chociaż znajdował się on parę stopni niżej w drzewie genealogicznym rodu, był od niej starszy o kilkadziesiąt lat. Z uwagi na przewagę genów spoza klanu, nie pozostało mu wiele z fenotypu McPhersonów. Spojrzał na Angelikę przeciągle – spod powiek trzepocących jak skrzydła kolibra – ale chyba jej nie poznał, nie posiadając dostępu do Plateau. Wiedziała, że Moetle nie hołduje Pierwszej Tradycji. Energia w końcu zupełnie opuściła świeżego wskrze-szeńca, oparł się o najbliższą kadź białkową. Tam dopadł go Soyden – spoliczkował, złapał palcami powieki, zajrzał w oczy, uderzył pięścią w mostek, raz, drugi. Moetle zacharczał, zakaszlał i wykrztusił na posadzkę pecynę gęstej flegmy. Mettila przyniosłu Judasowi ubranie. Zanim Judas zapiał kamizelkę i wdział frak, Moetle na tyle doszedł do siebie, by opanować poimplementacyjną gorączkę emocji i zyskać względną kontrolę nad bardziej skomplikowanymi funkcjami ciała. – Ile? – pytał. – Ile? – Prawie trzy miesiące – odparł mu Soyden. – O Boże…! – Beatrice wychodzi właśnie za mąż. Na górze wesele. – A Ju-judas…? Czemu? – Tradycyjnie – rzekł Judas, próbując swobody ruchów w ubraniu. – Pamiętasz, dokąd chciałeś po-olecieć? – Dokąd? – Wziąłeś trojkę bez podania destynacji. Leasing na osobistej gwa-gwarancji. Moetle pokręcił głową. – Nnie wiem. – Może wyjdzie nam z Czyśćca. Judas ujął córkę pod ramię i odprowadził za zbiornik, w którym obracał się w powolnych wirach mętnej cieczy jeden z pustaków matki Angeliki. Angelika zagapiła się nań. Judas chciał ją pchnąć, lecz ręka go nie posłuchała, pociągnął, wpadli na siebie. Angelika odstąpiła, odruchowo wygładziła mu gors koszuli. – Nie będę drenował Zamoyskiego – rzekł, poprawiając kołnierzyk. – Przepowiednia jest zawieszona na warunkach, których nie znamy – może właśnie informacje, które uzyskałbym z drenażu jego frenu, puściłyby wszystko w ruch. Zabierzesz go do Puermageze, niech samo wypłynie na powierzchnię. Nic więcej. – Do Puermageze? -Tak. – W obliczu wojny? – Na wojnę i tak nic nie po, nie po, nie poradzę, a usuwając go z widoku, zmniejszam szansę spełnienia się przyszłości zasygnalizowanej przez Studnię. Kto chce wojny? Nikt nie chce wojny. Pozwólmy temu zgasssnąć, nie dolewajmy oliwy do ognia. – Cesarz dał gwarancje? – Zastanów się, Angelika. Spojrzała na ojca pytająco. Tylko uniósł brew. Pewne rzeczy są aż nazbyt oczywiste. Obowiązywał protokół FTIP. W stopniu, w jakim było to w ogóle możliwe, zabezpieczono się przed pośrednią i bezpośrednią ingerencją Cesarza, cenzurując inf. Cesarz nie był w stanie słyszeć ich rozmowy. Angelika mogła się założyć, że na razie nie słyszał także o najnowszej wróżbie Studni Gnosis. Wobec tego nie miał powodu dawać gwarancji Zamoyskiemu. Zaś prośba o nią szłaby właśnie dokładnie po linii wróżby, bo wysuwałaby Zamoyskiego na scenę i czyniła zeń istotny element gier politycznych. Jeśli Judas chciał uniknąć wojny – a chciał, na pewno chciał, Angelika wierzyła jego słowom, nie potrafiła wyobrazić sobie powodu, dla którego pragnąłby zniszczenia Cywilizacji – jedyne, – Mam go pilnować? – spytała. – Masz go trzymać w cieniu. Z dala od Plateau. – Co mówią inkluzje? Gnosis posiadała sześćdziesiąt inkluzji zamkniętych, kilkanaście otwartych, miała udziały w setkach dalszych i korzystała z usług większości wyzwolonych (pracowały głównie jako tłumacze, budując rozmaite Subkody). Łączna liczba inkluzji stworzonych przez korporację McPhersonów wynosiła już ponad dziesięć tysięcy; seminkluzje logiczne liczono na setki tysięcy. – Ważą stany prawdopopopopo-dobne – odparł Judas. – Prognozy krzyżowe z innych Studni. – Komu przypisują zamachy? – Tu są niejasności – przyznał i wtem kichnął głośno. Wyjął chusteczkę, upuścił, podniósł, upuścił, podniósł, wy-smarkał nos (popłynęło z nozdrzy jeszcze więcej białej mazi) i zaklął melancholijnie. Z drugiego końca komory dobiegł ich okrzyk: – Na zdrowie! Judas odwrócił się i spojrzał na Moetle'a poprzez gęstą zawiesinę wypełniającą zbiornik z Anną McPherson. Moetle ćwiczył właśnie z pomocą doktora Soydena chodzenie, siadanie i wstawanie; nadal trząsł się niczym epileptyk. Manifestacje medicusa obserwowały każdy jego ruch. Sam Judas, którego – Co do Moetle'a – rzekł powoli, jeszcze bardziej ściszywszy głos – nie ma pewności, czy rzeczywiszcze był to zamach. Nie ma nawet pewności, czy rzeczywiszcze umarł. Może i będzie musiał dokonać syntezy dwóch frenów; to nigdy nie jest przyjemne. Ale… – wrócił wzrokiem do córki i wzruszył ramionami. – Porwanie dla pamięci? – Inkluzje myślały i o tym – przyznał McPherson. – Lecz Moetle znajduje się zbyt nisko w hierarchii decyzyjnej, za mały to zysk w stosunku do ryzyka. Cóż takiego w najlepszym razie wyciągnęliby z jego głowy? No i faktycznie nikt nie wie, gdzie on tą trojką poleciał. Judas sięgnął dygoczącą ręką i odgarnął włosy opadające na twarz Angeliki. – Natomiast gdy chodzi o morderstwa na mnie… Inkluzje głosują za co najmniej dwiema niezależnymi próbami. Obie totalne. Pierwsza groszniejsza: ta nanoman-cja, która najwyraszniej przełamała protokół, oraz zalew Plateau, tak, to było bardzo niebes-bezpieczne, prawie im się udało sięgnąć Pól z moimi archiwizacjami. Inkluzje nie mają pojęcia, jak to w ogóle możliwe. Chyba że ten mityczny Suzeren… Cesarz posypuje głowę popiołem. – No tak. Dużo ci teraz z tego - – To są bardzo przydatne długi wdzięczności, Angel, nie lekceważ słowa Cesarza. Dlaczego długowieczni są tak potężni? Ponieważ mieli czas, by uzależnić od siebie prawie wszystkich. Śmierć przecina te sieci kontaktów, przysług, wpływów, ich nie można odziedziczyć, nie rosną więc ponad pewną skalę – jeśli jednak nie umierasz, sieć rozrasta się w nieskończoność. Czy zauważyłaś, że pierwszym is-is-istynktem starców jest irytacja na wszystko, co nowe, – Tak? – Angelika przysunęła się bliżej, to już był prawie szept. Ojciec potrząsnął głową. – A druga próba – mruknął, przekrzywiając głowę, aż coś strzeliło mu w karku – to był klasyczny atak wirusowy, co prawda niezwykle zjadliwy, chyba znali zewnętrzne kody, zbyt szybko pękło krypto finityczne. Na szczęście okazał się źle wycelowany: po tej pierwszej próbie prze adresowaliśmy moje archiwizacje. – Tylu ich, że w doku wytrącają sobie wzajem sztylety, trucizna skapuje na posadzkę – mruknęła Angelika. – Angelika nawijała w zamyśleniu włosy na palce. – De la Roche chyba się spodziewał u… – To phoebe bez Tradycji, po zachowaniu niczego nie poznasz. – Może w to właśnie celowału… – Może. – One oczywiście hodują nas sobie na swoich Polach, wiedzą, jak na nas zagrać. – Lub wydaje im się, że wiedzą… Tak właśnie wyglądała ta pułapka, w którą pochwycił był ją ojciec: aksamitny potrzask zaufania. Jeszcze chwila takiego dialogu – i nie była w stanie wyobrazić sobie jakiejkolwiek formy odmowy jego prośbie. Wyszła z zamku, pożegnała się z matką, odnalazła Za-moyskiego i zaciągnęła go na lotnisko; z początku wystarczył żartobliwy flirt, w końcu musiała go ciągnąć prawie siłą. Bagaże czekały już w samolocie. – Czas, czas, potem będziemy się droczyć – poganiała wskrzeszeńca. Adam z widocznym wysiłkiem okazywał irytację i oburzenie; rozpaczliwie starał się odgrywać normalnego człowieka i produkował ku udręce Angeliki setki podchwytliwych pytań. Prawda jednak od dawna przeciekała do niego na drodze podświadomej osmozy nienazywalnego. Krzyczał, lecz nie opierał się – opór nie miał sensu; ta prawda również do niego dotarła bez pośrednictwa słów. Wszedł do samolotu, usiadł, zapiął pasy. Poznała po sposobie, w jaki zakładał nogę na nogę: nie chciał się w jej oczach ośmieszyć. Wciąż wszakże pytał i w końcu powiedziała mu: – Z tego, co wiem, wskrzeszono cię z resztek znalezionych we wraku „Wolszczana" przez crójzębowiec ojca. Dodaj sobie sześćset lat. Omal zasnęła w kąpieli. Woda jednak szybko oddała ciepło i Angelika ocknęła się z dreszczem. Wytarła się, rozczesała włosy. Burza już się skończyła (Afryka to mężczyzna, jego gniew i rozkosz nigdy nie trwają długo) i McPherson otworzyła okno na chłodną wilgoć nocy. Noc była ciemna, bezksiężycowa, lecz wystarczyło Angelice opuścić powieki, by ujrzeć ten sam krajobraz, który przez te wszystkie lata dzień po dniu wypalał się jej w mózgu freskami odbitego żaru: po połowie suche pustkowie nadbrzeżne, po połowie srebrnobłystna toń oceanu. Podczas pierwszych nocy spędzonych w tej celi Angelika (ale jaka Angelika? – me ta, inna, pięcioletnie szczenię) bała się wyglądać przez okno; zresztą przed zmrokiem, za dnia, także. Przerażało ją owo nieskończone pustkowie, dwie nieskończoności dwóch żywiołów. A kiedy już spojrzała, nie mogła oderwać wzroku – potem śniły się jej przebudzenia w samotności, na absolutnie cichym bezludziu, gdzie nawet milczenie było krzykiem, bardziej desperackim od krzyku. Arthur, syn Mue, starszy od Angeliki o siedem lat, zabierał ją za pozwoleniem ojca Frenete na spacery po okolicy klasztoru i wioski Puermageze. Stopniowo spacery wydłużyły się do kilku-, kilkunastodniowych wypraw w głąb czarnej Afryki. Trwało to, dopóki rodzina Mue nie została wypędzona z Cywilizacji; Arthur odleciał z Puer-mageze. Angelika chadzała sama. Czasami przyłączał się któryś z jezuitów. Na przykład ojciec Mervaux był zapalonym myśliwym, pokazywał jej blizny pozostawione przez pazury lwa, klął się, że oryginalne. Podchodzili razem słonie. Kiedy pierwszy raz zobaczyła śmierć słonia, ścisnęło ją w gardle. To zwierzę umiera jak bóg. Myśliwy dopuszcza się tu świętokradztwa największego z możliwych. Stara samica stała na pagórku, unosiła trąbę, by wychwycić przeczuwane już zapachy. Kula Mervaux zgruchotała słonicy grubą kość czoła i zdewastowała mózg. Samica nie zdążyła nawet ryknąć. Stała jeszcze przez chwilę – bezruch pomnikowy – po czym zaczęła upadać. Upadała, upadała, upadała – Angeli-ce omal serce nie pękło – ona wciąż upadała. Poczuli, jak zatrzęsła się ziemia, gdy słoń wreszcie runął w trawę. Majestat tego zwierzęcia jest zbyt wielki; majestat jego śmierci sięga rejestrów zarezerwowanych dla przeżyć mistycznych. Zwierzyła się ojcu Mervaux. – Nieraz wystarczy, żebym wyjrzała przez okno i widzę je tam, stojące nad plażą, samce, samice, młode. Nie powinieneś był jej zabijać. – Ojciec Mervaux w odpowiedzi rzeki jej coś strasznego; – Serce myśliwego, aniele. Pójdziesz i wytropisz. – Prędzej by sobie rękę odcięła! Zresztą i tak nie miała czasu na kolejne wyprawy. Ojciec Japre, lingwista, rozpoczął z nią swój kurs metajęzykowy. W Puermageze takim właśnie rytmem toczyła było w tym żadnego przymusu, jedynie przyzwolenie na wypełnienie powinności wieku. Za dwa tygodnie miała skończyć piętnaście lat. Spakowała plecak, zarzuciła na ramię ciężką abmerę (prezent od ojca Mervaux) i opuściła Puermageze. Nikt z nią nie pójdzie i nikt nie pójdzie za nią, jeśli sama nie wróci, świetnie wiedziała; między innymi za to właśnie rodzice przysyłanych tu dzieci płacą zakonowi – za prawo do ryzyka. Chciała mimo wszystko wziąć ze sobą Goatesa, który uczył ją hieroglificznego pisma ziemi. Ten jednak tylko pokręcił głową. Tak więc poszła sama. W stajniach Puermageze znajdowało się wiele wierzchowców, nie genimalnych, lecz i tak bardzo wytrzymałych i inteligentnych, uodpornionych na kontynentalne zarazy; mimo to poszła na piechotę: tak chodzą wszyscy myśliwi. Nie jestem myśliwym, nie jestem myśliwym, mówiła sobie, nie zabiję słonia. Abmera był tygodnia nie wypowiedziała ani słowa. Po wszystkich ćwiczeniach z ojcem Japre tak ją zadziwiła ta naturalność całkowitego odzwyczajenia się od mowy, iż nie mogła się powstrzmać i zagadała do napastującego ją miodowoda; własny głos zabrzmiał jej obco. Kto to mówił? Ptak też się przysłuchiwał, przekrzywiając główkę. Milczenie jest niebezpieczne. Idąc mruczała pod nosem: – Gdzie one są, dokąd poszły…? – Kończyło się jej pożywienie. Upolowała antylopę, pulchnego cielaka, takie mięso najlepsze; cała umazała się krwią. – Jestem myśliwym, oczywiście, że jestem… – Umyła się w strumieniu, a wychodząc z niego, zobaczyła na przeciwległym brzegu talerzowate wgłębienia w wyschniętej ziemi. Goates oceniłby je na trzy-cztery dni. Zapakowawszy uwędzone najlepsze kawałki mięsa, ruszyła po śladach stada. Liczyło około pięćdziesięciu sztuk, w tym prawie tuzin młodych. Szła już na północ, ciemność przetoczyła się na lewą stronę, gdzie jej miejsce. Słonie wędrowały w tempie bezcelowej włóczęgi – gdyby znajdowały się w trakcie długodystansowego marszu, nigdy by ich nie doścignęła, potrafiły tak biec całymi dniami. Ale szczęście jej sprzyjało. Szczęście, przeznaczenie, Bóg, diabeł – w każdym razie doszła je purpurowym świtem, stały w zakolu bagnistej rzeki. Najpierw usłyszała trzaski łamanych drzew, o które ocierały się w przedsłonecznym półmroku, trzaski głośne niczym moździerzowe eksplozje. Zrzuciła plecak, zdjęła z ramienia abmerę, podeszła pod wiatr. Purpurę nagłego świtu miała teraz przeciwko sobie, sylwety słoni przesuwały się na tle odgwieżdżonego płótna nocy niczym papierowe demony w japońskim teatrze cieni. W wielkiej ciszy docierały do Angeliki głośne prychnięcia i pierdnięcia zwierząt, i ich zapach, były tak blisko, odbezpieczyła broń. Dłoń sama przesunęła się po drewnie i nacisnęła zimny metal, śmierć przysiadła na prawym ramieniu Angeliki, karabin podskoczył jej do oka, spojrzała przez lunetę, no i zobaczyła tego samca, jak obraca ku niej swe wielkie, żółte ciosy, małe oczka spoglądają ze spokojem, obwisłe uszy poruszają się powoli, był ogromny, był potężny, groźny nawet w sennym rozleniwieniu, był piękny. Musiała oddychać przez otwarte usta, petną piersią, tak wielki głód tlenu ją ścisnął, takie uniesienie poczuła, ból podmostkowy. Patrzyła na samca i wiedziała, że nie jest już w stanie odjąć palca przyłożonego do spustu, opuścić zimnej abmery, czas biegł po paraboli, chwila wymagała zamknięcia, rzucony kamień zawsze spada. Łumch! Strzał był mistrzowski, słoń bezwładnie przewrócił się na bok, jakby ziemia obróciła mu się pod nogami. Angelika przeładowała. Wokół zabitego zebrały się inne zwierzęta, rozległy się ryki. Strzeliła po raz drugi, w powietrze. Stado wpadło w panikę, runęło przez błotne koryto wprost w tunel krwawego światła otwierający się we wschodzącym Słońcu nad odległym horyzontem. Ziemia trzęsła się jej pod stopami, gdy podchodziła do ubitego samca – czy od tej gromadnej ucieczki przerażonych zwierząt, czy z galopu jej własnego serca. Samiec leżał na boku i wciąż był od niej wyższy, takim go postrzegała. Przystanęła pięć-sześć metrów od głowy słonia; bała się zbliżyć bardziej. Wiedziała, że jest martwy, a jednak bała się, że gdy doń podejdzie – on machnie trąbą, poruszy łbem, ten ostatni raz wierzgnie nogą, i złamie jej kręgosłup, wypruje wnętrzności, zmiażdży. Była o tym przekonana, a jednak podeszła, dotknęła, oparła but o wielki brzuch. Żyła. Zabiła słonia i to był ten jej słoń, zabity. Powaliła majestat. Zabezpieczyła teraz i odrzuciła abmerę, odrzuciła kapelusz, zsunęła buty i zdjęła skarpety, wyzwoliła się z kurtki, koszuli, szortów. Naga stanęła nad słoniem. Obiema rękami zaczęła zbierać z twardej, szorstkiej skóry zwierzęcia błoto i kłaść je na siebie pełnymi garściami. Słońce tymczasem wspięło się po błękicie i scena naraz eksplodowała kolorami. Przed chwilą Angelika drżała jeszcze z zimna – teraz schła na niej ciepła skorupa gliny. Rozpaliła ognisko. Wróciła po plecak; wydobyła maczetę i odrąbała słoniowi trąbę. Upiekła ją i zjadła. Była dokładnie tak smaczna, jak Ange-Uka pamiętała. Zwymiotowała. Poszła po wodę. W jednej z czystszych kałuż przyrzecznych ujrzała swoje odbicie. Wstrząsnęło nią tym bardziej, że było tak niewyraźne. Tylko białka oczu błysnęły jasno. Nie potrafiła się w sobie rozpoznać. Patrzyła i patrzyła, bo to był ważny obraz, czuła, że musi go zapamiętać, że on ją określi na lata, na stulecia, na wieczność; wmówiła to sobie i uwierzyła, i wobec tego była to już prawda. – Ja. Ja. Ja. Tak. – Nabrała wody, obraz zniknął. Odtąd jednak widziała go, ilekroć spoglądała w lustro, i uśmiechała się wówczas do siebie sekretnie, bo w tych zwierciadłach były czyste ubrania, gładka skóra, lśniące włosy, podczas gdy ona pamiętała o chropowatej czerni zwierzęcego błota. Nie śniły się jej już słonie, nie bała się pustkowi zaokiennych, chyba nawet przestała tęsknić za rodzicami, za Farstone. Tylko jedna wątpliwość pozostała, teraz jeszcze spotęgowana przez to, co Judas rzeki podczas swojej wizyty w Puermageze – czy mianowicie on o tym wiedział, czy to zaplanował, czy również za to płacił zakonowi…? Słonie. I o tym teraz śniła – o nim, o ojcu: o śmierci i zmartwychwstaniu Judasa McPhersona. Piętro niżej, kilka cel dalej Adam Zamoyski także śnił o zmartwychwstaniu – swoim i cudzym. Śnił i nie był pewien, czy to wspomnienie, czy oniryczna imaginacja. Wspominał prawdę, czy wspominał kłamstwo? We śnie pamiętał bowiem doskonale: siódmego dnia ujrzeli wieże miasta. Siódmego dnia ujrzeli wieże miasta, a rozciągało się ono na czerwonej równinie długim owalem niskiej zabudowy, Rzeka Krwi cięła je na dwie idealnie równe połówki. Roz-gryzacz Planet wisiał na wieczornym nieboskłonie, chaotyczna konstelacja nibygwiazd, oświetlająca opustoszałą metropolię zimnym światłem. Wrzeciona słońca, Hakaty, nie było widać. Panował nieskończony wieczór, inercjały w jądrze globu pracowały pełną mocą, niwelując jego ruch wirowy, ciążenie było nieco większe. Komjądra włączono prawie trzysta godzin temu i atmosfera zdążyła się zwichrzyć do jednej, wielkiej, nieustającej burzy, a z dziesiątków tysięcy podwodnych i napowierzchniowych wulkanów wyrzygnęło pod niebo miliony ton brudnej lawy i popiołu. Ziemia trzęsła się pod ich stopami, gdy schodzili ku miastu. – Narwa – rzekł Zmartwychwstaniec. – Narwa, Narwa. Miasto nazywało się Narwa, planeta nazywała się Narwa, bogowie zwali się Narwa, Narwa było przekleństwem i okrzykiem radości, Narwą zaciągały się ich myśli. MultiEdward błysnął w trzech osobach, skoczył na fali w bok, pod falą w górę, miał skrzydła i nie miał skrzydeł, śpiewał i milczał. Zbiwszy się w jedność, uklęknął i pokłonił się miastu, czterokroć bijąc czołem o glinę, aż ta pozostawiła mu na skórze nad nosem ślad: grubą, czarną linię, znak sakralnego namaszczenia. I znowu stracił zdecydowanie, rozbijając się na dwa warianty: jeden odwrócił się na pięcie i pobiegł wstecz, wrzeszcząc z przerażenia – drugi wyjął Miecz 2.01 i sprawdził go na przedramieniu: pręga krwi, gdy zniknęla skóra. Zamoyski szedł, duchy zmarłych podpowiadały mu drogę - – Panie Zamoyski! Weszła, kiedy spal, i teraz stoi między łóżkiem a oknem, nieregularna plama cienia na tle gęstych kłębów jasności – tyle widział na wpół przebudzony Adam. – Co znowu? – zachrypiał. Mrużył oczy, usiłując dojrzeć jej twarz. Maszyna skojarzeń powoli rozpędzała się w jego głowie. Glos kobiety – panna Angelika McPherson – Farstone, wesele – palec w mózgu Judasa McPhersona – Chińczyk z powietrza – niemożliwe. Pamięć dnia wczorajszego rozdzierała się na tysiąc strzępów, pozostawała zimna ciemność. Aż się wzdrygnął. Nina. Sześćset lat. – No więc chyba miał pan rację – mówiła Angelika – jest pan więźniem. Proszę się ubrać, zabieram pana na safari. – Co- – Dzwonił Judas, zmiana planów. Nigdy nadto ostrożności. Sporo się tymczasem zdarzyło… A nawet tutaj może pana zobaczyć wielu, którzy posiadają dostęp do Plateau, chociażby przez materialne interfejsy spod Tradycji. – Jak wytłumaczyć wskrzeszeńcowi z XXI wieku wróżbę ze Studni Czasu? Definiując nieznane przez znane, musiałaby mu opowiedzieć teraz połowę „Multitezaurusa". W ostatniej chwili ugryzła się w język. – Ludzie plotkują. Inni wychowankowie jezuitów. Sami jezuici. Musimy przeczekać z dala od nich. Tu ma pan nowe ubranie. Proszę się pośpieszyć. Co powiedziawszy, wyszła, by mógł się swobodnie odziać. Stanęła tuż za załomem muru; skryta w cieniu, pozostawała niewidoczna ze skrzyżowania korytarzy. Ojciec Frenete oczywiście wiedział o wszystkim, nie miała jednak ochoty odpowiadać na dociekliwe pytania innych mieszkańców klasztoru. Padłyby bez wątpienia na widok jej ubioru, niedwuznacznie sugerującego, iż natychmiast po powrocie z Szerokiego Świata wybiera się na dłuższą wyprawę w głąb Czarnego Lądu. Niech się facet pośpieszy. Nerwowo postukiwała obcasem o ścianę. Biły dzwony na prymę. Może rzeczywiście – pomyślała – jestem jego strażnikiem, nadzorcą więziennym, on jest więźniem, a ja strażnikiem, może rzeczywiście. Taki stosunek zachodzi jedynie między osobami sobie równymi: ktoś jest wolny, i ja mu tę wolność ograniczam, rozszerzając bezprawnie wolność własną; odbieram, co do niego należy. Gdy wszakże brak równości… Właściciel nie jest strażnikiem swego psa, i nie jest pies jego więźniem, chociaż trzymany w obroży i na łańcuchu. Właściciel jest natomiast jego opiekunem. A w każdym razie powinien nim być. Cóż bowiem rzekł mi Judas? Słów tych nie użył, lecz sens był jasny: przekazuję ci tę własność – miej nad nią pieczę. Pochlebiała sobie, że powiedziała Zamoyskiemu prawdę, że od początku mówiła mu tylko prawdę; stanowiło to rodzaj sportu ekstremalnego moralności, by nigdy nie skłamać temu, który zdany jest całkowicie na twoją łaskę i w każde twoje słowo wierzyć musi. Judas istotnie zatelefonował, jeszcze przed świtem. Rozmowa toczyła się za pośrednictwem zwykłych aparatów dźwiękowych, absolutne retro i Ortodoksja. Ominęli Plateau, nie korzystali nawet z łączy satelitarnych; sygnał biegł światłowodem, bezpośrednio z Puermageze do Farstone. Judas streszczał się. Armand Czyżby więc Port Deformantów? Tamci zaprzeczali. Nawet jeśli szczerze – czy jakukolwiek Deformant może ręczyć za innu Deformantu? A już na pewno nie za wszystkich. Na rym wszak polega Deformacja, że nie uznaje żadnej normy cywilizacyjnej. Na dodatek kilka zrzeszeń Deformantów żądało od Cywilizacji odszkodowań w naturze, to znaczy w Kłach lub w czystej materii egzotycznej. Odszkodowań za co? Judas poinformował Angelikę, iż zwołano posiedzenie Wielkiej Loży; jeszcze tego publicznie nie ogłoszono. Sytuacja zaczynała więc przyjmować znamiona kryzysu. Toczyła się tu jakaś gra, a Judas nie znał ani jej zasad, ani stawki, ani tożsamości graczy. Żeby obraz jeszcze bardziej zamącić, Cesarz w związku ze śledztwem w sprawie niedawnych zamachów na McPhersona raportował o licznych zaburzeniach na pustych Polach Plateau HS, których to zaburzeń źródła ani metody nie był w stanie jak dotąd odkryć. Dało to asumpt do następnej lawiny histerycznych hipotez o Spływach. W mediach po raz kolejny odżyją wszystkie te histeryczne mitologie Plateau, enstahsowie zaczną swoje protesty antyprogresowe, Horyzontaliści ponowią separatystyczne postulaty, na giełdach Domu pójdzie w górę parytet EM… Najgorsze, co mogło spotkać klan McPhersonów: wybuch wojny z powodu wskrzeszeńca stanowiącego ich własność. Mała Loża i tak już zdawała się przychylać do wniosku o odebranie Gnosis monopolu na import pozacywili-zacyjnej wiedzy. Jeśli teraz - – Panno McPherson? Wyjrzała zza załomu. – Idziemy! – Moje bagaże z Farstone - – Nie ma pan więcej bagaży. – Przecież - – Co? – Kiedy wylatywaliśmy z Farstone, obiecała mi pani, że wszystko - – To jest wszystko. Trzymał w rękach torbę i neseser. – Przyleciałem z Warszawy firmowym czarterem Tranx-Polu, zabrałem mnóstwo sprzętu, kilka garniturów - – Nie będą teraz panu potrzebne garnitury. Idziemy. – Zaraz! Muszę zadzwonić - Przyglądał się jej z zainteresowaniem jeszcze przez długą chwilę po tym, jak zamilkła. Speszyła się, opuściła wzrok, gęste włosy zakryły twarz, odruch dziecinny. Zamoyski odłożył bagaż, ujął ją za rękę – odstąpiła, chciała się wyrwać, nie udało się, był silniejszy, przestała się więc szarpać, uniosła wyzywająco głowę – ujął ją za rękę i pocałował w grzbiet dłoni. – Angeliko, aniele mój, prowadź – zadeklamował, uśmiechając się pod wąsem. I ja mam go strzec, ja mam go kontrolować. Ruszyła szybkim krokiem ku bocznym schodom. Po coś ty właściwie go do mnie posłał, ojcze? Jedyna rzecz, której nie mogli mnie nauczyć jezuici, nie nauczyła Afryka: siły i słabości mężczyzny. Wymknęli się niezauważeni w czasie mszy. Angelika już wcześniej przygotowała konie. Odjechali na południe, potem skręcili na południowy wschód, potem na północny wschód, wzdłuż rzeki. Kończyła się już pora deszczowa, mimo nocnej ulewy koryto było prawie suche. Zamoyski na koniu stanowi! zaiste pocieszny widok. Oglądała się nań przez ramię, za każdym kolejnym zerknięciem miał bardziej zbolałą minę. O nic nawet nie pytał, co stanowiło najdobitniejszy dowód kompletnego pognębienia Adama Zamoyskiego. Zsiadłszy z wierzchowca na postój w porze sjesty (a jak on zsiadał, trzeba było to widzieć), ułoży! się wskrzeszeniec na wznak w płytkim cieniu zbocza rzecznego wąwozu. Kapelusz nasunął na twarz i dopiero spod kapelusza, bezpieczny przed szyderczym wzrokiem Angeliki, uspokoiwszy oddech, wywarkiwat swoje pytania. – Dlaczego? – Bo należy zrobić wszystko, by uniknąć wojny. – A co ja mam do waszych wojen? – parsknął. – Zwrócono na ciebie uwagę. Istnieje możliwość… Istnieje taka przyszłość, w której… – Macie tu wehikuły czasu? – Co? Nie! – parsknęła zirytowana. – Po prostu… – poszukała w głowie definicji – węzły chronopatyczne czarnych dziur pozwalają na ruch pod prąd czasu cząstek o zerowej lub przyzerowej masie. – Aha. – Kapelusz na jego twarzy nawet nie drgnął. Sfrustrowana, sięgnęła i strąciła mu go z głowy. Zamrugał. Nachyliła się nad Zamoyskim, przesłaniając mu pół błękitnego nieba. – Tworzy się kontrolowane kolapsy, kraftuje geometrię dokolnej czasoprzestrzeni. – Wymawiała słowa powoli, czyniąc wyraźne odstępy między zdaniami. Ona go widziała, on – tylko plamę cienia, a przecież nie mógł odwrócić wzroku; przyszpiliła go do kamienistej gleby, ani drgnie. – Stąd pochodzą przepowiednie probabilistyczne. Można działać ku ich realizacji lub przeciwko. Więc opierając się na informacjach ze Studni Gnosis, usuwamy cię z widoku, by zminimalizować szansę wybuchu wojny. – Jacy „my"? – My. McPhersonowie. – Ale co ja w ogóle mam do tej hipotetycznej wojny? – Nie wiem. Tak wyszło ze Studni. – Aha. No pięknie. Ile ty masz lat? – Dziewiętnaście. Czemu zapytał akurat o wiek? Wstała, by odprowadzić konie do najbliższej kałuży. Pierwsza osoba liczby mnogiej pojawiła się na jej wargach w odruchu, który ją samą zaskoczył i którego do końca nie rozumiała. Tydzień w Far-stone wystarczył; ten tydzień i gorzki jad zaufania, tak podstępnie wpuszczony w jej żyły w pustaczych katakumbach zamku. Judas najwyraźniej dopracował metodę do perfekcji, ćwicząc ją na niezliczonych dzieciach i wnukach, które lata i stulecia przed Angeliką sączyły swe sieroce sny w zimne kamienie klasztoru Puermageze. Ponownie usiłowała zmusić się do nienawiści. (Co za ojciec, Król-Mechanik, a nie ojciec…!). Nic z tego. Czuła się McPhersonem. Jakże mogła sprzeciwić się Judasowi, sprzeciw był niemożliwy, nie było miejsca na sprzeciw, nie pozostała najmniejsza szczelina. On zwierzał się jej z kłopotów, z planów i tajemnic – nawet nie prosząc o dyskrecję! W najnaturalniejszy z możliwych sposobów – przyznawał jej prawo do nazwiska, do krwi, do dziedzictwa. Okazane przez Judasa zaufanie związało ją skuteczniej od tuzina sieci konekcyjnych w mózgu. Przekupił ją, zdawała sobie sprawę. Chciałam zostać przekupiona, szepnęła swemu błotnemu odbiciu w zmąconej kałuży. Marzyłam o tym, śniłam. Angeliką McPherson. Tego czekałam. Wyszczerzyła się do błota, błoto oddało uśmiech. – Jak ja właściwie mogę się przekonać, że mnie od początku do końca nie okłamujesz? – zawołał Zamoyski, wachlując się kapeluszem. – To trudne – przyznała, wróciwszy z wierzchowcami. – O to przecież chodzi, żeby odciąć cię od Plateau. Ale, bądźmy szczerzy, z dwudziestopierwszowiecznym mózgiem jesteś tak totalnym ignorantem - – Dziękuję bardzo. – Nie trzeba, to z głębi serca. Jesteś tak totalnym ignorantem, że nie masz wyjścia, musisz przyjąć pewne rzeczy na wiarę. Usiadła w cieniu, wyprostowała nogi, wyjęła baton, ugryzła. – Chociażby to, że sam nie jesteś plateau'owym konstruk-tem i że ta jaszczurka to jaszczurka, a nie symulacja SI. – – Nie, właściwie nie. Wewnątrz SI sam stanowiłbyś taką samą symulację, co jaszczurka, tylko że nieco bardziej skomplikowaną. – SI? – Semi-inkluzji. Inkluzji, która… Ach, prawda, to cię może mylić. Inkluzje w sensie fizycznym to wszystkie trwałe odcięcia czasoprzestrzeni. Bo Porty można dowolnie otwierać i zamykać; ale utrzymywanie Portu kosztuje. Od-kraftowanie inkluzji wymaga większego wydatku energii, za to jednorazowego. Wszystkie parametry inkluzji ustalają się w momencie odkraftowania. Odcina się więc inkluzje o parametrach dobieranych podług rozmaitych potrzeb, na przykład wydajności procesunku. A inkluzje logiczne – to już to, co w tych specjalistycznych Odcięciach się procesuje, na takich negentropianach, pod jakie wybrano parametry. Plateau jest inkluzją. Cesarz jest inkluzją. Najsilniejsze AI pracują na inkluzjach bijących nasz Komputer Ostateczny. – Stop, cofnij. – No chyba nawet ty słyszałeś o Komputerze Ostatecznym! – Owszem – żachnął się – nawet ja. Maszyna, od której nie można zaprojektować lepszej, ponieważ ograniczają ją już wyłącznie stale fizyczne. Komputer, którego nie może pobić nic. Ów Komputer Ostateczny stanowi! machinę równie abstrakcyjną, co zgoła Maszyna Turinga: model obudowany na suchych równaniach, czysty konstrukt myślowy. Tak w każdym razie pamiętał Zamoyski. Ograniczenie miała dlań stanowić przede wszystkim gęstość upakowania komórek logicznych. Także termodynamika, to Przypis do Zasady Antropicznej: gdyby mogły istnieć lepsze komputery, nie mogliby istnieć ludzie. Za czasów Zamoyskiego byl to pewnik. No ale teraz – teraz to już nie są moje czasy. Podrapał się w kark. – Inkluzje lepsze od Komputera Ostatecznego – pracują w oparciu o inne prawa fizyki, prawda? To jedyny sposób. – Na tym to polega. Meta-fizyka. Aż do Ul, inkluzji ultymatywnej, świętego Graala meta-fizyków: konstruktu procesującego w optymalnej kombinacji stałych. Nie śledzę tego na bieżąco, ale mówi się już o generacjach trzymiliardowych. Rozumiesz, każda inkluzja otwarta projektuje siebie w kolejnej, udoskonalonej wersji, w nowej fizyce – mowa zatem raczej o liniach tożsamości… O frenach, które poruszają się po tych liniach… Kilkanaście zamanifestowało się na weselu, na pewno widziałeś te manifestacje. Ale sztuczna inteligencja w takim znaczeniu, w jakim stosowano to pojęcie za twoich czasów… Ba! Polowa gości, z którymi rozmawiałeś w Farstone, pewnie by się zakwalifikowała. – Nie byli ludźmi, poznałem. – Naprawdę? Po czym? – A bo to trudno poznać? – Wiesz, ja przecież też właściwie nie należę do ich świata, też czułam się tam obca, nie obracam się wśród nich na co dzień. Może dlatego ojciec… – Oblizała w zamyśleniu palce. – Mhm, nie chodzi o to, że nie dostrzegasz różnic, ale że różnice są tak powszechne. Najtrudniej – najtrudniej wyznaczyć granicę. – Granicę? Między czym a czym? – Człowiekiem i nieczłowiekiem. To się… – wykonała niezdecydowany gest resztką batonu – rozmywa. W gruncie rzeczy wszystko, my, Gnosis, Cesarz, cała Cywilizacja, wszystko służy tylko temu celowi: żebyś mógł wskazać i powiedzieć „to jest człowiek". Już dawno zrobiła się z tego kwestia polityczna, przegłosowują w Loży takie i owakie definicje, z wieku na wiek rozlewamy się po Krzywej coraz szerzej… Nawet my, stahsowie, nawet stahsowie Pierwszej Tradycji, Judas, kiedy zmartwychwstaje – nawet w tym przypadku istnieje taki moment, liczona w planckach przerwa, gdy człowiek jest wyłącznie informacją, bezcielesną strukturą umysłu, nagim frenem. – To znaczy czym? – Tym, co każdy program czy dane: uporządkowanym wypaczeniem Pól Plateau. – Plateau – niech zgadnę – jakaś ogólnoświatowa sieć komputerowa, ultracyberprzestrzeń, prawda? – Nie, raczej nie. Po pierwsze, ich są miliony, miliardy, nikt nie wie, ile. Po drugie, w ogóle nie znajdują się w tym świecie. To inkluzje o optymalnych dla swojego celu kombinacjach stałych fizycznych. Ze na przykład koszt i czas Transu jest minimalny: z dowolnego miejsca we wszechświecie przekaz na lub z Plateau trwa jeden pianek. Operacje logiczne przeprowadzane są z maksymalną prędkością, w Czasie Słowińskiego. „Plateau" – z uwagi na położenie tych inkluzji u Remy'ego. – Zaraz! Jeden pianek z dowolnego miejsca? A co z prędkością światła? To gwałci Einsteina! – E, chyba nie. Na widok jego miny zachichotała. – No dobra, nie będę się mądrzyć. Poczytasz sobie, jak wrócimy do Cywilizacji. Od twoich czasów były trzy lub cztery uogólnienia fizyki, z meta-fizyką włącznie; każde następne bardziej subtelne. Czego ty oczekujesz od prostej dziewczyny z buszu? – No chyba wiesz, w jakim świecie żyjesz. Twoja własna rodzina, twój ojciec… Żyje, nie żyje, zmartwychwstaje, żyje… – To się tak mówi: zmartwychwstaje. Po prostu jego fren, struktura jego mózgu - – Potraficie skanować ludzkie mózgi i przeprowadzać w czasie rzeczywistym symulacje ich pracy? – Aha. – To niemożliwe! – Aż usiadł. Zbyt gwałtownie – skrzywił się z bólu, wygiął plecy w łuk, pięścią walnął w bok. – Ugh. Ta szkapa mnie wykończy. No pomyśl, nawet gdybyście każdy neuron, każdą synapsę… To co? Wzruszyła ramionami. – Z jakiej niby racji mam się na tym znać? Nie jestem kognitywistą. Jakoś to robią. – Taaa. – Nie chcesz, nie wierz. Ile potrafiłbyś wyjaśnić ze swojego świata jakiemuś średniowiecznemu wieśniakowi? Już w żarówkę musiałby on uwierzyć. Wyglądało, że się obraził, może za tego „wieśniaka". Angelice niewiele brakowało do kolejnego wybuchu. Jakież on ma prawo obrażać się na nią za prawdę? Odpowiada temu przemóżdżonemu połatańcowi szczerze niczym spowiednikowi, niczego nie kryje – a on co? Ma za złe. Cholera z nim. Jechali na wschód. Zamoyski wpierał się obiema rękami w kulę łęku i w takiej pozycji kolebał głęboko z boku na bok. Grymasy cierpienia wyżerały się na trwałe w spoconej twarzy. Zsiadłszy, krzywił się tak nadal, mięśnie zapominały się rozluźnić. Powinnam to była przewidzieć – pomyślała Angelika – i przynajmniej wybrać dla niego inochodica. To już stępa znosił Zamoyski lepiej. Zazwyczaj pozostawał z tyłu, musiała powstrzymywać swojego wierzchowca, zawracać. Tak blisko Puermageze nie było zresztą potrzeby wypuszczać się na dłuższe rekonesanse, zbyt dobrze znała tę ziemię. W myśli ułożyła już całą marszrutę na tydzień naprzód, wyliczyła czasy osiągnięcia kolejnych postojów, jej starych obozowisk. Wojna z proroctwa Studni datowana była na plus siedemdziesiąt, czekały ją zatem przynajmniej dwa miesiące włóczęgi z kaleką. O ile nie jest ta wojna z góry przesądzonym zdarzeniem niezależnym, które równie pewnie ziści się z udziałem Zamoyskiego czy bez. Zresztą pustkowia Afryki mogły stanowić niezłą gwarancję izolacji od Plateau, nie gwarantowały jednakże ukry- cia się przed zdeterminowanym śledczym, który zna DNA poszukiwanego. We wnętrzu Portu nic nie dawało takiej gwarancji; a już na pewno – nie na powierzchni jednej planety. Informacja nie przecieknie na Plateau, jeśli nie wejdą w kontakt z kimś/czymś z Plateau połączonym, bezpośrednio lub pośrednio; a pośrednio połączeni jesteśmy wszyscy, satelity obserwują każdy kilometr kwadratowy Ziemi, także stepy afrykańskie, toteż na Pola Plateau HS trafiają również ślady naszej wędrówki. Co więc w najlepszym razie możemy osiągnąć, usuwając się na peryferia Cywilizacji: zminimaliwać szansę realizacji wróżby. Zastanawiała się nad tym, zbierając drewno na ognisko. Pierwsze obozowisko wypadło przy skalnym źródle okolonym młodymi drzewami. Zagajnik rozrastał się na południe od rozpadliny w stromym zboczu bazaltowego wzgórza, samotnego na sawannie; z rozpadliny wypływał strumień. Angelika niekiedy zastawała ów zagajnik opanowany przez hordę małp – tym razem musiała tylko zabić starą mambę, która zwinęła się w kłębek w wilgotnym mroku pod skałą. Zamoyski patrzył na to rozszerzonymi oczyma. Zabezpieczyła i schowała pistolet pod kurtkę. – No co – prychnęła – wąż. Poszła zebrać drewno. Panowała już ciemność prawie stuprocentowa, na niebie stał jedynie Jowisz, właściwie musiała macać za tym drewnem; a gdzie jedna, mogła być i druga mamba. Los szczęścia, pomyślała. Jak zwykle. – Mógł cię ukąsić – powiedział Zamoyski, gdy wróciła. – Mógł. – Ach, prawda, wy powstajecie z martwych. – Noo – zaśmiała się, zapalając ognisko – to nie mnie wskrzeszono, ja się w tym ciele urodziłam. Uniósł na wysokość twarzy dłoń, zamknął w pięść, otworzył, zamknął, otworzył, w świetle skaczących po drew- nie małych, tłustych płomieni jego skóra była ciemnożółta, prawie brązowa. Przeniósł wzrok na grzebiącą w jukach Angelikę – białka oczu dziewczyny stanowiły jedyne jasne punkty w zupełnie czarnej teraz twarzy. – Nie pamiętam innego ciała. – Gdyby mnie ukąsił – też bym tego nie pamiętała w nowym pustaku. – Ale pamiętałabyś - – Siebie sprzed zapisu, tak. – Kiedy to było? Ostatni zapis. Wzruszyła ramionami. – Kilka miesięcy temu. – Ja nie pamiętam żadnych zapisów – nie istniała taka technologia – to ciało - – Powiem ci, jak to zrobili. – Zawiesiła nad ogniskiem menażkę, wyjęła mięso i nóż, zaczęła kroić. – Wydobyli szczątki. Sczytali DNA i freny. Zapuścili freny w AR Plateau. Każdy fren posiada jakieś wyobrażenie samego siebie, tym przecież różni się świadomość od programów nieświadomych. Jeśli wyobrażenie nie zgadzało się z fenotypem wywiedzionym z DNA, budowali ciało na nowym DNA, byle pasujące do wyobrażenia. Jasne, że innego ciała nie pamiętasz: to jest wszystko, co zapamiętałeś o swoim ciele. – Ludzie mają fałszywe wyobrażenia o sobie samych. – Wyjął z ogniska patyk, zaczął rysować na ziemi asymetryczne kształty. – Kiedy patrzysz w lustro, widzisz różne dziwne rzeczy. W rzeczywistości mogłem być na przykład kobietą-transwestytą. – Ha, ha, ha. – Pamiętam, jak po raz pierwszy zobaczyłem się na filmie, kumpel ze szkoły słał mi podgląd ze swojego telefonu, zobaczyłem się w ruchu, z tyłu, z profilu, obracającego się, patrzącego na własny ruch… Spojrzeć na siebie z ze- wnątrz – szok. On – ja – on – ja – on. Aktorzy muszą mieć inaczej zbudowane mózgi. – A pamiętasz, jak wtedy wyglądałeś? – W dzieciństwie? Taki pokraczny kurdupel z wystającymi zębami, głupawy uśmiech, wytrzeszczone oczy. – Ja byłam bardzo chuda. Skóra i kości. Liczyłam sobie żebra. – Całe życie w Puermageze? Masz tam przyjaciół, przyjaciółki. – Nic im nie powiedziałam, jeśli o to ci chodzi. – Nie, ja - – Marta, Erie, Justyna, Pączuś, Hilbert, Goates, Alamreva… – Maciek, Krzysiek, Ewka Biała, Ewka Czarna, mój Boże, przecież jesteście do siebie podobne jak dwie krople wody! Teraz dopiero, jak sobie przypominam - Zmieszany, zaśmiał się. Lewą ręką potarł kark, prawą zmazał naziemne rysunki. Cisnął patyk w ogień. Angelika wstała, wrzuciła mięso do wrzącej wody. – Nie chciałabym cię przestraszyć, ale takie rzeczy się zdarzają. – Jakie rzeczy? Nie patrzyła na niego. – Podczas syntezy, złożenia dwóch frenów. Powiedzmy, że uznają mnie za zmarłą. Mija zapisany w testamencie czas kontaktu, rusza procedura wskrzeszenia. Budzą pustaka, wdrukowują mu w mózg ostatni zapis mojego frenu. A potem się znajduję żywa. Lecz nie może być w Cywilizacji dwóch Angelik McPherson, unikalność biologicznej manifestacji należy do ustawowej definicji stahsa. Następuje -więc synteza. W twoim przypadku struktura frenu została naruszona na skutek mechanicznych uszkodzeń jego nośnika - – Mózg mi rozpruło. – Tak. Więc dlatego. Ale skutki są podobne. Kiedy fren się rekonstruuje, pamięć i osobowość wypełniają łuki, odnajdują nową równowagę… Ojciec Teofil na to cierpiał. Jego ulubienica, mała Jane – przysięgał, że tak samo wyglądała siostra Teofila, gdy byli dziećmi. Dlatego ludzie po syntezie spędzają godziny przeglądając kroniki rodzinne i publiczne skany z Plateau. – Czemu więc nie dali mi do obejrzenia kronik z czasów wyprawy „Wolszczana"? Nie zachowały się? – Judas mówił - – No Dalej masował kark. Angelika mieszała w menażce, obrócona bokiem. – Nie ma mnie – mruknął. – Nie ma tego ciała, nie ma żadnego Adama Zamoy-skiego w rejestrach. Położył się na wznak, podkładając ręce pod głowę. W otworze między koronami drzew ziała czarna pustka bezgwiezdnego nieba Sol-Portu. – No dobrze – Angelika podniosła glos – ale ta Ewka – nie powiedziałeś, z kim mnie zsyn te ryzowałeś. Zaśmiał się, z początku z przymusem, potem, doceniając intencje dziewczyny, prawie szczerze. – Taka kuzyneczka. Całusy za żywopłotem. Gryzła mnie w ucho. – Ja nie gryzę. – Zmarła na białaczkę podczas studiów. – Ja nie umrę. Uśmiechnął się do pustego nieba. – Nawet jeśli umrze ten czy tamten pustak – ciągnęła, krzątając się przy ognisku. – To zawsze będzie tylko rozbicie lustra. Zastanawiałam się nad tym: gdyby istniały zwierciadła, w których mógłby się przejrzeć nagi fren… Swojskie odgłosy tej krzątaniny działały usypiająco, Za-moyski słyszał słowa Angeliki, ale przestał zważać na ich sens, przepływały obok, jeszcze jedna melodia afrykańskiej nocy, trzeszczał ogień, plamy cienia i światła, drżąc, nakładały się na siebie na pochyłej ścianie zarośli, jakieś zwierzę pojękiwało za drzewami… zasnął. Angelika spojrzała na niego przez wznoszące się w dymie drzewne skry. Chrapał lekko. Przestała mówić (złapała się na tym, że znowu coś mu tłumaczy). Zdjęła manierkę znad ogniska. W jakimś sensie jesteś moim dzieckiem, panie Zamoyski. Rzeźbię cię. Naszło ją wspomnienie innej rozmowy, przy innym ognisku. Ocknął się nagle, szarpnięty czarcim pazurem za jelita duszy. Noga mu podskoczyła; usiadł i zobaczył, że kopie w popioły ogniska. Zielone cienie pląsały nad przystrumienną polaną, obracając się w porannym kalejdoskopie na przemian z pochyłymi kolumnami promieni słonecznych. Zagajnik "szumiał i skrzeczał. Konie stały nieruchomo. Zamoyski mięśnie miał jak z kamienia, spróbował wstać i tylko zaklął; spróbował ponownie i upadł. Teraz już cały był w popiele. Muszę się umyć, pomyślał. Muszę się odlać, muszę się przebrać, muszę się czegoś napić, gardło jak podeszwa, tfu. Za trzecim razem stanął na nogi. Po przeciwnej stronie popieliska Angelika uniosła powiekę, zerknęła, machnęła dłonią i zasnęła z powrotem. Pokuśtykał do strumienia, a potem kilkanaście metrów z jego biegiem. Zagajnik był niewielki i Adam, zanim się spostrzegł, wyszedł na sawannę. Od razu dostał słońcem po oczach, aż mu załzawiły. Podlał ostatnie drzewo; mocz rozpryskiwał się na korze w fontannę drobnych kropel, prawie piękną. Stękając i klnąc pod nosem, zdjął ubranie i wszedł w zimną wodę. Wszystko było takie jaskrawe, takie wyraźne, jakby w nocy świat przeszedł na standard Nie zabrał mydła ani ręcznika – przespacerował się potem nago dokoła zagajnika, by pozwolić skórze wyschnąć. Słońce na jasnobłękitnym nieboskłonie wydało mu się absurdalnie wielkie, oślepiające. Czy oni w tym Sol-Porcie nie manipulowali przypadkiem orbitami planet? Ubierając się, spoglądał wzdłuż strumienia na południe, prosty strzał spojrzenia ku linii horyzontu. Kilkaset metrów dalej wznosiła się nad trawami kolejna bulwa gęstej zieleni: korony drzew, cienie skał, porażające kontrasty kolorystyczne gorącej flory. Afryka, pomyślał – i po raz pierwszy uwierzył. Dwa miesiące, zapewne więcej. Dzicz. Uśmiechnął się pod wąsem. Nawet nie pamiętam, czy już kiedyś nie odbyłem takiej wędrówki… No pięknie, do czego doszło: mnie się to podoba…! Oddychając przez usta – wdech, wdech, wdech, aż za-łaskocze w płucach, wydech – ruszył ku tej zieleni na południu. Przyzwyczajał się już do piekącego bólu w mięśniach. Zerwał długie źdźbło i wsunął je sobie między zęby. Włosy miał jeszcze mokre, ale też szybko schły. Zachciało mu się gwizdać. Czy ja w ogóle umiem gwizdać? Szczerzył głupio zęby do błękitnego nieba. W końcu – któż tak naprawdę nie chciałby mieć możliwości sprawdzić, jak będzie wyglądał świat za sto, dwieście, sześćset lat? A ja jestem w jeszcze lepszej sytuacji: nie pamiętając, nie żałuję. Skoro zdecydowałem się wtedy świadomie na uczestnictwo w tej wyprawie „Wolszczana", widocznie niewiele miałem do stracenia. Nina? Nie było nigdy żadnej Niny. Wszedł między drzewa, strumień gdzieś mu zginął, tu również były skały, przedarł się przez kolczaste zarośla, skręcił ku słońcu i wyszedł na polanę. Angelika spała przy ogniskowym pogorzelisku. Jeden z koni łypnął podejrzliwie na Adama. W piasku nad strumieniem nabiegały wodą ślady stóp Zamoyskiego, prowadzące wzdłuż brzegu na południe. Zamoyski stał i patrzył. Bełkotliwe myśli kłębiły mu się w głowie, kilkanaście pytań pozbawionych podmiotu i orzeczenia. Wypluł źdźbło. Ostrożnie wycofał się z powrotem na sawannę. Spojrzał na północ, skąd przyszedł. Obszedł zagajnik i spojrzał na południe: strumień, sawanna, zagajnik. Po chwili wahania ponownie okrążył zarośla i wrócił tą samą drogą, prosto na północ. Dostrzegł nawet niektóre z połamanych wcześniej przez siebie szabel traw. Tu szczał; tu się kąpał. Poszedł wzdłuż strumienia aż do polany. Angelika spała, koń łypał. Zamoyski zwątpił. Przysiadł na swoim siodle. Obudzę ją, pomyślał bezwolnie, a ona mi wszystko wytłumaczy. Tymczasem siedział i patrzył. Leżała na lewym boku, z kolanami podciągniętymi ku brodzie, z prawą dłonią częściowo zasłaniającą twarz. W powolnych ruchach piersi odczytywał rytm spokojnego oddechu. Mały, seledynowy owad wędrował po ciemnej gładzi jej policzka. Kiedy dojdzie do oka, obudzę ją. Jej wargi podczas wydechu odrobinę się rozchylały, układał się z nich wówczas pierwszy etap grymasu zdumienia, zdumione kobiety zawsze wyglądają trochę młodziej. Natomiast podczas wydechu była w pulchno-ści swego podbródka i nieskazitelności spalonej na brąz cery porażająco dziecinna. Zamoyski zyskał nagle przekonanie, że robił był tak już w przeszłości, że otóż taki miał zwyczaj, nerwowy tik duszy: obserwować je śpiące. Jest to najsubtelniejszy z rodzajów intymności, bo jedyny gwarantujący stuprocentową szczerość obiektu. Tyrani światła dziennego we śnie rozluźniają maski swych oblicz, zwały zeusowych zmarszczek roztapiają się im jak masło na blasze, uwolniona z napięcia skóra spływa do najstarszej z zapamiętanych form, tej najprawdziwszej. Ofiary pory słońca – we śnie marszczą brwi przeciwko niewidocznym gnębicielom, wydają zdecydowane pomruki, energicznie poruszają szczęką. Zwykłem się tak budzić – przypuszczał – w nocy, nad ranem, i patrzeć, jak pod powiekami poruszają się jej gałki oczne, śledząc przelatujące ponad krainą snów serafiny; jak zawiadywane odruchowymi skojarzeniami, przemykają po jej twarzy – niczym szybkie chmury po jesiennym niebie – krótkie odbicia min, jakie przybiera po tamtej stronie. Jej całkowita bezbronność zniewala mnie. Najpiękniejsza jest, gdy o tym nie wie. Owad wspiął się na czarną brew dziewczyny, Zamoyski wstał, podszedł i potrząsnął Angeliką. – Coś się stało – oznajmił. – Południe zapętliło się z pomocą, sawanna zacisnęła się w pięść. Chodzę w kółko po własnych śladach. – A więc mają nas – powiedziała siadając, momentalnie przebudzona. – Kto? Wzruszyła ramionami. – Ci, którzy nas zawinęli. – Wstała i przeciągnęła się. – Słuchają teraz i patrzą. Powstrzymał grymas. – Więc gdzie jesteśmy? Nie na Ziemi? Ponownie wzruszyła ramionami. – Co znaczy „gdzie"? Tutaj. „Gdzie" będzie dopiero, gdy nas otworzą. Jakie znaczenie ma dla wnętrza Sol-Portu, którędy lecą jego Kły? – Ale Słońce – wskazał ręką – widzę Słońce! – To prawda, widzisz. Podeszła do strumienia, przyklęknęła, nabrała wody, napiła się. – Potem nas zabiją – powiedziała. -Co? – Zawsze zabijają. – Potem? Po czym? – Po tym, jak wezmą to, dla czego nas porwali. – Obejrzała się na Adama przez ramię. – To jest polityka, panie Zamoyski. Zawsze i wszędzie chodzi tylko o jedno: o informację. Bardzo mi przykro. Odetchnęła głęboko, mokrymi dłońmi przesunęła po włosach. – Najwidoczniej wojna była nie do uniknięcia. |
||
|