"Perfekcyjna niedoskonałość" - читать интересную книгу автора (Dukaj Jacek)

1. Farstone

Cywilizacja

Ogół reguł i zachowań wywiedzionych z danej kultury, których stosowanie służy utrzymaniu status quo owej kultury.

Potocznie: społeczności – oraz zbiory ich materialnych manifestacji i dóbr – przypisane do danego miejsca w Progresie.

Fren

(gr.) „otoczka wątroby lub serca", ośrodek życia psychicznego.

Cecha/struktura charakterystyczna dla systemów przetwarzania informacji obdarzonych samoświadomością.

U. Uwaga: „Multitezaurus" nie dysponuje definicją „samoświadomości".

„Multitezaurus" (Subkod HS)


Piątego lipca, w dniu ślubu swej córki – a była to niedziela i słońce grzmiało z bezchmurnego błękitu, słony wiatr szarpał purpurowymi sztandarami na wieżach zamku, krzyczały ptaki – Judas McPherson, pan na włościach, stahs Pierwszej Tradycji, zasiadający w obu Lożach, właściciel ponad dwustu hektarów" Plateau HS, honorowy członek Rady Pilotów Sol-Portu, prezydent Gnosis Incorpora-ted, został dwukrotnie zamordowany.

Czarny frak, czarne lakierki, czarne okulary, kamizelka jak ocean o zmierzchu – schodząc z tarasu na trawnik pełen gości weselnych, Judas uśmiechał się promiennie.

Phoebe Maximillian de la Roche przyglądału się temu uśmiechowi przez pryzmat czerwonego Pesque, rocznik 2378, obracającego się w kryształowym pucharze w rytm delikatnych zakolebań jenu dłoni. Kryształ był cięty w herb McPhersonów: zakazanego smoka zwiniętego dwukrotnie dokoła wielkiego brylantu. Wino nadawało herbowi właściwą barwę, czerwień omal tak głęboką, jak na tych chorągwiach. Wszystkie kielichy weselnej zastawy były cięte podług owego wzoru.

Phoebe zerknęłu na cesarskiego mandaryna. Stał on w grupce roześmianych dyskutantów dwa namioty dalej. Mongoloidalna twarz niskiego mężczyzny pozostawała jak zwykle nieruchoma, pusta: Cesarz nie reagował ani na ten śmiech, ani na smoka, którym McPherson od wieków bezczelnie łamie Umowę Fundacyjną.

Cesarz w ogóle na niewiele reaguje, pomyślalu phoebe. Uśmiechnięty McPherson wymieniał uwagi z zaaferowanym zięciem. Śmiej się, śmiej, człowieku.

Maximillian śledziłu ich wzrokiem przez wino, przez smoka, przez kryształ. Zagęściłu się teraz na Plateau omal punktowo, porzuciwszy inne swoje manifestacje; manife-stowalu się tylko w Farstone. To przyjęcie jest nazbyt waż-

ne, tu ważą się losy Progresu. Umrzesz, Judas, umrzesz śmiercią ostateczną.

De la Roche nie przesuwalu się też po Plateau, nie wysyłału sensynów na Pola Gnosis i McPhersona, bo wie-dzialu, że potem, w ramach śledztwa, Cesarz sprawdzi najdrobniejsze drgnięcia błony. Czekału więc cierpliwie, mru-żyłu oczy od słońca, piłu Pesąue i odklaniału się uprzejmie gościom.

– Powiększa się klan McPhersonów.

De la Roche obejrzalu się i rozpoznału manifestację Tutenchamonu, otwartej niepodległej inkluzji starego obrządku: czarnowłosa, czarnooka dziewczyna w jedwabnym sari, z mnóstwem złotych bransolet na przedramionach, ze szmaragdowym słońcem w lewym nozdrzu, boso.

– Oby była płodna i urodziła mu wiele dzieci – rzekłu Masimillian, chyląc głowę.

– Tak, nie wątpię, że niczego innego im nie życzysz – uśmiechnęła się zza wachlarza dziewczyna.

– Och, potrafię przecież oddzielić politykę od życia osobistego.

– Życia osobistego, phoebe? Ty masz jakieś życie osobiste?

– Mówiłum o ich życiu, osca.

Roześmieli się obydwoje. De la Roche nie spuszczału oczu z twarzy prymarnej manifestacji inkluzji. Co ośmieli się onu okazać? Czy da jakiś znak? Co wie, a o czym marzy?

Z inkluzjami nigdy nic nie wiadomo. Można próbować się domyślać, ale jakie to wyobrażenia motywów przechodzącego nad nią człowieka wypracuje w sobie mrówka? Symulacje Tutenchamonowego frenu rozrastały się na Polach de la Roche'u w postępie geometrycznym, chłonąc każdą informację o zachowaniu manifestacji inkluzji. Ponieważ jednak była to właśnie inkluzja -

U granic phoebe'u błysnął na Cesarskim Trakcie laufer protokołu. De la Roche wpuściłu go. Laufer przyniósł zaproszenie od Tutenchamonu do Ogrodów Cesarskich. De la Roche potwierdziłu i rozwinęłu drugi zestaw zmysłów – drugie perceptorium – i sprzężoną z nim drugą manifestację, równie bezmaterialną, co cała Artificial Reality Ogrodów.

AR-owe Ogrody Cesarskie podle Umowy Fundacyjnej stanowiły część Ziem Cesarskich i – podobnie jak sam Dom, Trakty oraz Wyspy Dzierżawne – zostały na trwałe wytrawione w Plateau. Obowiązywał tu protokół luźniejszy od protokołu Pierwszej Tradycji, jednak inkluzja taktownie zamanifestowała się identyczną postacią, co na weselu McPherson.

= Plateau śpiewa ostatnio o dziwnych rzeczach = mruknęłu Tutenchamon, unosząc wzrok ku płaskiej ciemności bezwymiarowego nieba.

Położenie jenu rąk względem tułowia, dystyngowany gest wachlarzem – wszystko mieściło się w bezpiecznym białym szumie komunikacji pozawerbalnej. De la Roche przykrywału się identycznymi sterownikami behawioru i nie spodziewalu się zerwania konwencji ze strony inkluzji hołdującej najstarszym tradycjom. Inkluzje mniej konserwatywne, zamiast zapraszać phoebe'u do Ogrodów pod protokołem HS, dokonałyby po prostu osmozy informacyjnej. Poza pierwszą tercją jest to sposób najbardziej naturalny; rozmowa natomiast – to męczący, powolny rytuał.

Lecz Tutenchamon nawet teraz kultywuje człowieczeństwo, jeszcze jeden niewolnik Cywilizacji. To wszystko musi się zawalić, prędzej czy później. Inteligencja niespętana zawsze w końcu wygra z inteligencją spętaną.

= Słuchasz jego pieśni, phoebe? = dopytywała się inkluzja, przechylając dziewczęco głowę. = Wsłuchuj się

uważnie.

= Odwieczne litanie: Ul, Ul, Ul, innogalaktyczne Progresy, bestie z Otchłani…

= Słuchaj uważnie.

= A ty – usłyszahiś coś ciekawego, osca? = zapyta! se-cundus de la Roche'u.

Również stanowi! odbicie manifestacji prymarnej i również nie wykraczał poza konwencjonalne programy mowy i ciała.

Ten protokół, myślału zgryźliwie Maximillian, nazywa się Uprzejmość i żaden hacker nie złamie go za nas.

= Stahs Moetle McPherson… = zawiesiła głos inkluzja.

– Tak?

= Nic nie mąci spokoju zmarłych. = Tutenchamon demonstracyjnie odprowadziłu spojrzeniem białe feniksy. = Powierzchnia jeziora jest gładka.

Ledwo wymienione zostało imię praprawnuka Judasa McPhersona, Maximillian wydaliłu armię sensynów. Cesarskimi Traktami pomknęły przez Plateau; inne jęły przeczesywać zewnętrzne Pola Maximillianu.

Z czym wróciły: kilka tygodni temu Moetle zabrał trzy korporacyjne Kły i zniknął gdzieś w galaktyce; żadnych oficjalnych komunikatów; cel nieznany.

De la Roche zapytuje samu siebie: co ekranuje od Plateau?

Odpowiada: śmierć lub kieszeń temporalna czarnej dziury.

Zapytuje: jak McPherson zareaguje na amputowanie frenu swego potomka?

Odpowiada (w śmiechu): nie zdąży zareagować.

= Śmierć wnuka stahsa Judasa – to byłoby niefortunne = mruknęłu de la Roche.

= Nawet bardzo.

De la Roche zapytuje samu siebie:

Czy to możliwe, iż Tutenchamon podejrzewa o to nas? I czy wobec tego należy wyprowadzać nu z błędu? Co Ho-

ryzontaliści zyskaliby na przekonaniu jednej z potężniejszych inkluzji, że posiadają siłę i determinację dla prowadzenia otwartych działań ofensywnych? Plateau ostatnio śpiewało także o naszej prywatnej Wojnie, ukrytej gdzieś za siódmym horyzontem… Czy to prawda? Czy rzeczywiście ją posiadamy?

Maximillian pytału się ze szczerą ciekawością. Przy-puszczału, że przed przybyciem do Farstone poddału się silnemu formatowaniu, wycinając sobie z użytkowej pamięci wszelkie niekonieczne a kompromitujące dane. Maximil-lian samu więc już nie wiedziału, czego nie pamięta i czego nigdy nie pamiętału. Zapewne w rozmaitych pozacywiliza-cyjnych Plateau miału poukrywane metry i metry sferyczne pamięci wyciętej z rdzenia swego frenu – tego się po sobie spodziewału, nawet będąc tym, kim w owej chwili byłu. Nie wycięłu bowiem z siebie makiawelicznej podejrzliwości.

A może właśnie tę podejrzliwość dodatkowo sobie za-programowału na wizytę w Farstone.

Rzekłu:

= Miejmy nadzieję, że wszystko szybko się wyjaśni i żadna zła wiadomość nie zepsuje tak pięknego dnia.

Inkluzja spaliła swą plateau'ową manifestację i wycofała się z Ogrodów. De la Roche skasowału secundusowe per-ceptorium pianek później.

Z powrotem skupiłu się na trawniku przed zamkiem McPhersonów. Całe spotkanie w Ogrodach nie trwało więcej jak dwa Gplancki a-czasu.

Prymarna manifestacja Tutenchamonu zagrzechotała bransoletami w krótkim ukłonie i odeszła.

Maximillian odszukału wzrokiem Judasa McPhersona, zirytowanu, że pod obowiązującym na przyjęciu protokołem musi się ograniczać do jednego kierunku spojrzenia. Taak, Tradycja jest niewątpliwie bardzo wygodna dla stah-sów. Jak rozumują nasi kochani stahsowie? „Skoro my nie

możemy – nie chcemy – podnieść się na ich poziom, niech oni zejdą na nasz". Tyrania wychodzi na jaw w każdym szczególe, dumalu de la Roche. Żyjemy w jarzmach neandertalczyków.

Weszlu do namiotu, skryłu się w chłodnym cieniu kolorowego płótna. Odstawiłu kielich z niedopitym winem i nałożyłu sobie na talerzyk lodowe ciasto. Z poukrywa-nych przemyślnie głośników sączyła się muzyka, kwartet smyczkowy, jakaś improwizacja, bo nie skojarzyłu jej z niczym już pływającym w morzach danych.

Spod stołu zerknął złowrogo na de la Roche'u pies, wielki bernardyn. Zawarczał z głębi gardła, unosząc łeb. Zwierzęta nie lubią nanomatycznych reprezentantów, niepokoi je całkowity brak zapachu większości użytkowych manifestacji, inf jest wszak tak gruboziarnisty… Maximil-lian odsunęłu swego primusa od stołu.

Lodowe ciasto było mdląco słodkie. De la Roche nie chciału psuć sobie humoru i postanowiłu lubić ciekłą słodycz. Postanowiłu – lubilu. Oblizując wargi, nałożyłu sobie drugą porcję.

Przy wejściu do namiotu natknęłu się na ambasadora rahabów. Ambasador przywdziału manifestację starego Marlona Brando. Przekomarzału się właśnie z trójką stah-sowych dzieci, w ramach protokołu pedantycznie symulując pot na czole i ciężki oddech.

– Ależ nie, ależ nie! – wołału, wymachując pustym kuflem. – To nie my zjadamy gazowe olbrzymy, to usza!

– Usza inwertują obłoki wodorowe – upierała się kilkuletnia dziewczynka w różowej sukience, białych podkola-nówkach i błękitnych kokardach wpiętych w blond włosy. Sięgała prymarnej manifestacji ambasadora do pasa.

– Nieprawda! – uniósł się chłopczyk o buzi umazanej czekoladą. – Oni są z metanowych mórz!

– No ja chyba wiem lepiej – westchnęłu ambasador.

– Więc którzy są krzemowcami? – włączył się drugi chłopczyk, dotąd zajęty rozsmarowywaniem po marynarce plamy żółtego sosu.

– Antari – odparł mu ten czekoladowy.

– A kto to?

– No krzemowce!

Ambasador, przewracając oczami, podreptału do ustawionej na krzyżakach wielkiej beczki i napełniłu kufel. Maximillian uśmiechnęłu się porozumiewawczo.

– Dzieci.

– Dzieci – sapnęłu rahab.

– Nie przeczę, jest w tym pewien urok, prahbe. Ambasador westchnęłu wielorybio.

– Ech, polityczne z ciebie zwierzę, nawet tu mi nie darujesz.

Machnęłu wielką ręką i, wyminąwszy brzdące molestujące flegmatycznego bernardyna, wyszłu z namiotu.

Maximillian spokojnie dokończyłu ciasto, odłożyłu talerzyk, otarłu usta. Już nie traciłu nerwów tak łatwo, jak na początku wesela. Mapa jenu Pól emocjonalnych znów przypominała Mandelbrota, z dobrze wykształconym rdzeniem i peryferyjnymi odbiciami; nowy protokół uczuciowy był bardziej elastyczny.

Mrużąc oczy stanęłu na granicy słońca i cienia, pod fałdą zawiniętego płótna namiotu.

Obluszczone mury zamku wznosiły się wysoko nad rozsłonecznionym trawnikiem, kamienne płaszczyzny chropowatego cienia. Ponad bryłą zamku żeglował wielki czerwony balon z wypisanymi na powłoce życzeniami dla nowożeńców. Wiatr od morza kołysał balonem, szarpał go w dół i w górę. Nieba, tak czystego, tak błękitnego, nie znaczyły najdrobniejsze strzępy obłoków, nawet ptaków nie dojrzału, upał przygniótł je do ziemi. Cienie zamku i namiotów wycinały w trawniku koślawe formy, wewnątrz nich

gromadzili się goście. Pod największym, śnieżnobiałym namiotem szykowała się na owalnym podium orkiestra; Maximillian widziału muzyków strojących instrumenty, dzieci chowające się za deskami estrady. W kącie, gdzie cień najgłębszy, jakiś mężczyzna zdjąwszy marynarkę żonglował czterema kieliszkami. Musiał być już lekko wstawiony. Żona dawała mu dyskretne znaki. Ale żonglował jeszcze zamaszyście). Dzieciaki stały z otwartymi buziami. Kilka osób zakładało się, czy facet upuści szkło. Zahuczała strojona gitara i kieliszki spadły na ziemię. Wszyscy się śmiali, łącznie z niefortunnym żonglerem.

Maximillian łyknęłu z Plateau nieco głębiej. Mężczyzna nazywał się Adam Zamoyski, lecz w etykietce plateau'owej ujmowano to nazwisko w cudzysłów. Nie był stahsem. Nie był też niepodległą manifestacją phoebe'u starego obrządku. Był własnością McPhersona.

Materialne szczątki Zamoyskiego odzyskano z „Wolsz-na którego wrak, idący dzikim kursem ostro od

czana"

ekliptyki, natrafił trójzębowiec Gnosis. Znaleziono tam jeszcze kilka innych trupów, ale mózgu żadnego z nich nie udało się odbudować. Natomiast ten tu połataniec – według danych z publicznych Pól Plateau – posiadał oryginalne wspomnienia i oryginalny fren. Aktualnie znajdował się pod nadzorem SI z Plateau – owa seminkluzja filtrowała mu rzeczywistość, symulując jego współczesność i stymulując rekonstrukcję pamięci. W niej bowiem zamknięta była tajemnica losów „Wolszczana".

Gnosis nie informowała, dlaczego po prostu nie włożono Zamoyskiego do terapeutycznej AR.

W publicznych zasobach Plateau znajdowały się dosyć bogate dane na temat misji statku. Zbudowany w około-księżycowej stoczni ALMA w 2091 roku, wyruszył w drogę 2 grudnia 2092. Cel: anomalia czasoprzestrzenna pół roku świetlnego od £ Eridani.

Ach, to była pierwsza ekspedycja do Złamanego Portu! Po te informacje nie mustału de la Roche sięgać do zewnętrznych Pól, to był kamień milowy Progresu Homo Sapiens.

Port Deformantów z nieznanych przyczyn rozpruł się, gdy mijał e Eridani. Nie przeżyłu żadnu Deformant. Po katastrofie pozostało tam nieregularne ugięcie czasoprzestrzeni, siejące losowo wiązkami długich kraftfal. Obiekty złapane w siodło takiej fali ześlizgiwały się poza zasięg ziemskich teleskopów z prędkością ponadświetlną.

W końcu parę państw z Ziemi wysłało ekspedycje dla zbadania fenomenu. Pierwsze trzy szlag trafił, Złamany Port połknął je bez śladu. Była to oczywiście wielka nieostrożność ze strony naukowców, że pchali się tak prosto w paszczę wulkanu, ale wtedy właśnie Homo sapiens jeszcze się zupełnie nie znali na kraftunku. Wiedza, technologia przyszły dopiero potem; na Złamanym Porcie ludzie nauczyli się podstawowych praw, dzięki niemu zbudowali swoje pierwsze Kły, dzięki niemu przekroczyli Drugi Próg Progresu.

Zważywszy na wieki dryfu, „Wolszczan" został znaleziony we wcale niezłym stanie. Musiał jednak przechodzić przez jakiś systemowy śmietnik, bo podziurawiło go mniejszymi i większymi meteorami niemal na wylot. Wszystkich sześcioro członków załogi znaleziono w anabiozerach. Dwoje nie żyło już przed ich zamknięciem, reszta zmarła w efekcie postępującej degradacji sprzętu.

Teraz de la Roche doceniału znaczenie Adama Zamoyskiego, który w rzeczywistości mógł nazywać się inaczej, lecz nikt nie wiedział jak, bo jego DNA nie odpowiadało żadnemu z sześciu DNA zachowanych w Plateau jako DNA członków załogi feralnego statku. To samo dotyczyło zresztą dwóch innych trupów.

Czyżby ktoś podmienił w głębokim kosmosie troje ludzi? Zmienił DNA i RNA każdej ich komórki, wszystkich mitochondriów? To ewidentnie wskazywało na interwen-

cję technologii z wyższych rejonów Krzywej. Czyżby Piąty Progres? To byłoby coś! Czy Gnosis konsultowała sprawę z antari, rahabami i usza? Trzeba by wystosować oficjalne zapytanie. De la Roche uznału, że nie powinno ono wzbudzić żadnych podejrzeń: zwykła ciekawość. Wysłału zatem Traktem laufra do Pól korporacji. Kilka Kplancków później laufer przyniósł odpowiedź sprowadzającą się do jednomyślnego dementi wszystkich trzech Cywilizacji.

Może więc jacyś Deformanci. Mhm. Trudno powiedzieć.

Niemniej wskrzeszeniec reagował na nazwisko Adama Zamoyskiego, Adamem Zamoyskim się pamiętał – Gnosis tymczasowo zaakceptowała tę tożsamość.

Maximillian podeszłu do Zamoyskiego, który zbierał właśnie odłamki szkła z ziemi. (Tylko jeden kieliszek się rozbił).

– Dzień dobry.

– A tak, tak. Wygrał pan, czy przegrał?

– Ja się nie zakladałum.

– Kiedyś żonglowałem pięcioma.

– Naprawdę?

Zamoyski wyprostował się, zawinął szkło w serwetkę, rozejrzał się i wrzucił je do najbliższego kosza.

Prymarna Maximillianu przyglądała mu się spokojnie, z rękami założonymi za plecami. Analiza angielskiego, jakim posługiwał się Zamoyski, wskazywała, iż nie stanowił on jego języka ojczystego.

Ciekawe, jak szczelny jest ten filtr retro.

– To podobnie jak Wielka Loża – rzeklu prymarnym de la Roche. – Trzy naraz i wszystko spada, rozpryskuje się w drobny mak.

Zamoyski zignorował słowa Maximillianu, spoglądał obojętnie, głowa ani drgnęła, nie poruszyły się oczy.

Analizer behawioru nie miał wątpliwości: Zamoyski nie usłyszał nic ze słów Maximillianu, SI ocenzurowała.

Biedny półtrup, żyje w XXI wieku.

– Ponoć jest pan kosmonautą.

– A tak, tak. – Tym razem zareagował. – Kosmonautą. Byłem. – Wykrzywił się dobrodusznie. – Misiu zakopiański. Chce się pan sfotografować?

– Nie, dziękuję. Miał pan jakieś ciekawe przygody?

– Słucham? – mruknął roztargniony Zamoyski.

Już bowiem na czym innym skupiał swą uwagę – zawiesił wzrok ponad ramieniem prymarnej de la Roche'u, na wysokości zamkowych blanków.

– W kosmosie – ciągnęłu phoebe gładkim, niskim głosem, obracając ku mężczyźnie tułów i przechylając głowę. – Przydarzyło się panu coś ciekawego? Wie pan, ludzie różne rzeczy opowiadają…

– A tak, tak. Coś ciekawego. Na pewno.

Pocierał o siebie nerwowo wnętrza wielkich dłoni. Czy to jest jego oryginalny fenotyp, czy też przeskalowano go do współczesnych warunków? Zresztą czy naprawdę był Adamem Zamoyskim? Wszystko sprowadzało się do arbitralnych decyzji. Wybrano mu zatem ciało o wysokości metra i dziewięćdziesięciu pięciu centymetrów i dzięki temu był teraz wzrostu średniego.

Prymarna Maximillianu miała jego spoconą twarz na wyciągnięcie ręki. Jasnobłękitne oczy Zamoyskiego celowały tuż obok.

Na Polach phoebe'u pytania mnożyły się niczym gorąca kultura bakteryjna. Czy dobór wieku i rzeźba fenotypu wskrzeszeńca były przypadkowe, czy też wynikały ze skanu jego mózgu sprzed rekonstrukcji? Czy Gnosis dysponuje dodatkowymi, nieujawnianymi informacjami o wyprawie „Wolszczana"? W jakim celu Judas wpuścił tę ofiarę między gości weselnych?

Oblicze miał Zamoyski pobrużdżone głębokimi zmarszczkami, brwi zgoła nastroszone, wąs gęsty, usta jak

pęknięcie kamienia. Bardzo barczysty, pochylał głowę do przodu.

Na peryferyjnych Polach Maximillianu wybuchały szybkie atraktory skojarzeń wizualnych: bokser – byk – buldu-żer – taran.

– Co takiego? Jakaś przygoda w kosmosie? Ha, może i trafiliście na ślad życia pozaziemskiego! Wie pan, jakie plotki się bez przerwy słyszy? – dopytywału się de la Roche, cierpliwie sondującu precyzję filtra nadzorczej seminkluzji.

Ale on, Zamoyski – nie usłyszał? zignorował? był zbyt pijany? namyślał się tak długo? Bo znowu nie odpowiedział.

Z głębi namiotu wróciła jego żona, szczupła brunetka w przewiewnej bawełnie.

Żona? Plateau naświetla inny obraz: nanomatyczna kukła strażniczej SI. Skromna wizytówka plateau'owa informuje o statusie manifestacji: leasing Gnosis Inc. – cesarska licencja bezterminowa – funkcja terapeutyczna.

– Ile pamięta? – zwrócilu się do niej de la Roche, pew-nu, że saminkluzja to wytnie i Zamoyski nie usłyszy słów, nie spostrzeże nawet ruchu warg.

– Z pamięci krótkoterminowej niewiele ocalało – odparła SI, wygładzając białą sukienkę.

Minęła manifestację phoebe'u, obdarzając ją kosym spojrzeniem, i ujęła Zamoyskiego pod ramię. Adam nie uczynił ruchu, by się wyrwać, nie uczynił ruchu, by przygarnąć ją bliżej, nie zmienił też wyrazu twarzy. Wydawał się być już dość mocno odurzony – choć przed chwilą żonglował czterema kieliszkami. Czyżby seminkluzja była w stanie nakładać nań tak brutalne blokady?

– Przenieśliście go na Plateau, czy ma tylko siatkę na korze?

– Tylko wszczepkę nanomatyczna – odparła SI, prowadząc powoli „męża" na słońce. – Rozszerzoną konekcyj-

kę Czwartej Tradycji. Stahs Judas ma nadzieję w końcu ją usunąć.

– Kupi mu obywatelstwo? – De la Roche postępowału za nimi.

– Może. – Seminkluzja uśmiechnęła się dwuznacznie. – To zależy. Proszę go zresztą samu zapytać, phoebe.

Obydwie manifestacje nanomatyczne obejrzały się równocześnie na McPhersona. (Na biologiczną manifestację McPhersona, myślału Maximillian). Judas McPherson sunął w swym fraku przez gęstniejący wokoło tłumek gości, w stronę młodej pary, skrytej w cieniu pierwszych drzew parku, za stołami z prezentami. Na wargach: monarszy półuśmiech. W oczach: złośliwa ironia i pogarda. Jego oczu Maximillian nie widziału przez czarne szkła okularów Judasa, lecz taki wyraz miały one w 99% modeli frenu stahsa Judasa McPhersona hodowanych na Polach de la Roche'u.

– No właśnie – westchnęła zza ich pleców -

Kto? Błyskplanckowa analiza głosu i Maximillian już wie, że to -

Angelika, najmłodsza córka McPhersona, siedemnaste jego dziecko według starej Tradycji – przeciągając westchnienie, mówi na wydechu:

– Przypuszczam, że tak to wygląda na wszystkich weselach, na które go zapraszają: on jest zawsze główną atrakcją, centrum uwagi.

Odwrócili się do niej, prymarna SI się ukłoniła, Zamoyski ucałował dłoń.

Angelika uśmiechnęła się do niego serdecznie.

– Panie Zamoyski, panie Zamoyski… znowu pan przesadził? Może jednak jakieś łagodniejsze trunki. Nie smakują?

– Smakują – odrzekł mężczyzna, ostrożnie artykułując głoski. – Wszystko tu smakuje. Ale są zbyt… powolne.

– Tak?

– Niestety – pokiwał głową. – Jestem alkoholikiem – rzekł i porwał z tacy przechodzącego obok kelnera kolejny kieliszek.

– O? A czemuż to?

De la Roche zachichotalu w duchu. Cóż za dialog przez stulecia…!

Bo właściwie na ile subtelne mogą być ingerencje nadzorczej SI? Czy powinna ona na przykład przeredagować ostatnie pytanie Angeliki? McPherson zapytała jak o wybór, lecz Zamoyski pochodzi z epoki fatalizmu, z epoki predestynacji ciała i umysłu. Pili, bo musieli. Chorowali, bo musieli. Umierali, bo musieli. Nie było wyboru.

Nawet więc jeśli słyszy – to co słyszy? co rozumie?

– Tego drinka – Zamoyski jął tłumaczyć z poważną miną, nachylając się na prostych nogach ku czarnowłosej dziewczynie; upadająca wieża, ludzki obelisk – tego drinka wypiję, bo poprzedni był zbyt słaby. Tamtego potrzebowałem, bo ten przed nim nie starczył. A on -

– Ach. Więc w takim razie jaka była Pierwsza Przyczyna?

– Pierwsza Przyczyna, moja droga – Zamoyski uniósł kieliszek pod światło i przymknąwszy lewe oko, studiował barwę płynu z uwagą godną kipera – Pierwsza Przyczyna zawsze stanowi tajemnicę.

Angelika czubkiem pantofla zakreśliła linię na suchej ziemi między sobą a Zamoyskim. Zamoyski opuścił wzrok na jej opaloną łydkę. Angelika – biologiczna manifestacja Angeliki – była wysoka, szczupła, lecz o widocznych, dobrze rozwiniętych, długich mięśniach. Mało przypominała ojca, Tradycja wymusza niezakłócony transfer genów – kościec miała zatem po matce lub pradziadku.

De la Roche wchłaniału informacje: Angelika Maria McPherson – Pierwsza Tradycja – dziewiętnaście lat – czternasty rok nauki w jezuickiej szkole w środkowej Afryce – niejawny status w strukturze dziedziczenia McPherso-

nów – żadnych oficjalnych deklaracji – archiwizowana w cyklu rocznym lub półrocznym – brak zarejestrowanych plateau'owych łączy czasu rzeczywistego – nigdy nie opuszczała Ziemi – nieznana orientacja polityczna…

Analiza jej słów: kompleks ojca, sprzężenie miłości i zawiści, zbyt głęboki cień, zbyt jasne ambicje, autoironia.

Prognozy korzyści: zbyt skromne dane.

Behawioralne modele frenu: jeszcze bezużyteczne, prawie wyzerowane.

Angelika zerknęła na phoebe'u, przekrzywiając i opuszczając nieco głowę, aż czarne włosy częściowo przesłoniły jej spaloną na mahoń twarz. Ponieważ jednak wciąż się uśmiechała, miało to pozór dziecięcej zabawy w chowanego, w której wszyscy i tak podglądają przez palce. Bezsłowna zachęta: zabaw się ze mną. Seminkluzja i filtrowany wskrzeszeniec nie byli dla niej pełnoprawnymi partnerami do rozmów. Instynktownie zwracała się więc do phoebe'u.

Wyczuwają to – myślału de la Roche – jak kwiat wyczuwa położenie Słońca na niebie, i kierują się zawsze w tę stronę: w górę Krzywej.

Stojąc między psem i bogiem, ku któremu człowiek ob-tóci twarz?

De la Roche puchłu od eksplodujących w samym rdzeniu jenu osobowości atraktorów pogardy.

– Knujemy, knujemy… – zanuciła Angelika. – Dlaczego phoebe po prostu nie porozmawia z tatą?

– O czym?

– O losach rewolucji.

– Jestem praworządnym obywatelem Cywilizacji – obruszyła się manifestacja de la Roche'u. – Czemu sądzisz, stahs, że, jak raczyłaś się wyrazić, knuję przeciwko niemu? Zostałum zaproszony na wesele i przybyłum.

Angelika wydęła policzki – ekwiwalent demonstracyjnego wzruszenia ramionami.

– Obserwowałam cię, phoebe, krążącenu między gośćmi. Bolszewik sycący oczy ostatnim przepychem Romano-wów. Normalnie prowokowałubyś kłótnie na każdym kroku, rzuciłu się na ojca już na schodach, prawda? Nie tak zazwyczaj było? A tymczasem nic podobnego. Radujesz się własną wymuszoną pokorą. Tak sobie próbuję odgadnąć twoje myśli, phoebe: Dzień Sądu jest bliski. Oto Zło, które upadnie. Czyż nie?

Zawrzału na Plateau, ledwo zaczęła mówić. Zdrada! Zdrada! Zresetować się! Wypalić Pola! Skąd wie?

Czy rzeczywiście mogła to odczytać z jenu zachowania? Tak potężne błędy w algorytmach behawioralnych? Sprawdziłu swą barierę osmotyczną, ale nic nie wyciekało w Plateau, w każdym razie nic ponad normę.

Narzuciłu sobie najtwardszy protokół emocji.

– Mam nadzieję – rzekłu primusem z gorącym przekonaniem – ze Dzień Sądu rzeczywiście jest bliski.

Ukłoniłu się sztywno i odeszłu.

Zamoyski spojrzał pytająco na prymarną SI. Kobieta okazała zmieszanie.

Wysunąwszy koniuszek języka, Angelika rysowała czubkiem pantofla drugą równoległą linię. Zazwyczaj pojawia się zarys półkola, ludzkie kończyny nie poruszają się po prostych, lecz po łukach – dopiero trzeba sprzeciwić się ciału, świadomie poprowadzić mięśnie. Narzędzie wpływa na kontrolujący je umysł – a nie powinno.

Ze wzrokiem opuszczonym ku ziemi i oczyma skrytymi za włosami, Angelika zastanawiała się, czy cała ta rozmowa z liderem Horyzontalistów od początku do końca nie była z jej strony wielkim błędem. Ojciec Frenete mawiał: Pokora to oręż pysznych. Nikt nie jest doskonały. Lecz modrzy wykorzystują także własne niedoskonałości Kompleks wyższości najlepiej kryje się pod maską $upoty. A przed chwilą zlekceważyła tę radę, głośno oskarżając de la Roche'u o dwulicowość.

W wyższych sferach – w sferach, w jakich obraca się na co dzień ojciec Angeliki – udawanie głupszego i gorzej poinformowanego to wręcz podstawa savoir vivre'u. Prawdziwe Potęgi, skryte w cieniu, sączą szampana w manifestacjach łagodnej ignorancji. To gorącokrwiści parweniusze obnoszą się ze swą wiedzą i inteligencją – co za bezguście, co za kicz.

Ojciec Frenete poleciłby jej teraz przywołać wspomnienie największego upokorzenia. Byłoby to pewnie wspomnienie którejś z lekcji z ojcem Frenete. W istocie stary jezuita stanowił centralną postać w życiu Angeliki, do niego biegły najpierwsze jej myśli, odruchowe skojarzenia, jak choćby w tej chwili.

A Judas McPherson, jej biologiczny i prawny ojciec… cóż on znaczył, był gwiazdą odległą, może i przewodnią, może i słońcem, w którego ogniu płonęła od dzieciństwa

– ale taki też był jej stosunek do niego: niezachwiana obojętność wobec obiektów astronomicznych.

Dwakroć odwiedził ją w Puermageze. Po raz pierwszy

– w dziesięć miesięcy po oddaniu jej jezuitom, gdy miała sześć i pół roku. Po raz drugi – trzy tygodnie temu, kiedy Angelika już wiedziała, że i tak spotkają się wkrótce na ślubie Beatrice.

Pierwszej wizyty, mówiąc szczerze, właściwie nie pamiętała. Coś jej przywiózł w prezencie – co? Słodycze, ubranie? Zabrał ją na spacer po okolicy. Była wtedy pora deszczowa, daleko nie zaszli. Chyba płakała.

Za drugim razem to ona zabrała go na spacer, długi spacer przez Afrykę. Szli trzy dni. Żadnych przewodników, tragarzy; tylko ona i on. W promieniu dwustu mil od klasztoru i wioski Puermageze znała każdy wodopój, każde niebezpieczeństwo terenu. Szła przodem i opowiadała ojcu po francusku sekrety tej ziemi.

Narzuciła ostre tempo. Wkrótce zmęczył się; ocierał pot spod kapelusza i potykał się na nierównościach. Nic nie

mówił z braku tchu. Nie zwolniła. Wiedziała, że ojciec, jako stahs Pierwszej Tradycji, nie może się pochwalić żadnymi ulepszeniami ciała, wyjąwszy genblokady antygerontycz-ne; że jego organizm znosi straszliwy upal równikowego interioru nieporównanie gorzej od jej organizmu, od dzieciństwa przyzwyczajanego do klimatu i wysiłku w tym klimacie. I ojciec też to wiedział – i ona wiedziała, że wie – wiedzieli oboje. A jednak – szedł; dyszał i szedł.

Aż w samo południe zatrzymała się i usiadła w cieniu wielkiego chlebowca. Zwalił się bezwładnie obok. Odłożyła karabin i podała ojcu manierkę. Odczekał, by się nie zakrztusić, i wypił. Siedzieli w milczeniu. Słuchała, jak powoli uspokaja oddech; czuła ostry zapach jego potu. Zsunąwszy okulary, spod zmrużonych powiek obserwował sępy ucztujące na truchle hieny. Poruszały się tylko jego gałki oczne, odchylona i oparta o pień głowa Juda-sa McPhersona nie drgnęła ani o milimetr, nawet wtedy, gdy pochwycił w ciemne źrenice badawcze spojrzenie córki.

Kiedy cienie wydłużyły się, wstała i ruszyli dalej. Szła wolniej. Teraz już nic nie mówiła. Przed zmrokiem ustrzeliła kaleką antylopę, która sama podkulała jej pod lufę. Angelika rozpaliła ognisko i, podwinąwszy wysoko rękawy przepoconej koszuli, oskórowała zwierzę, podzieliła tuszę. Ojciec siedział na kamieniu, pochylony, łokcie wparł w kolana, kapelusz przesunął do samej granicy krótko przyciętych włosów. Odblaski szybkiego ognia ożywiały jego nieruchomą twarz. Patrzył, jak ona radzi sobie ze zwierzyną, całe przedramiona miała we krwi.

Wtedy odezwał się po raz pierwszy od opuszczenia Puermageze.

– Mógłbym się w tobie zakochać. Zaskoczona, uniosła głowę.

– Jestem ponoć twoją córką – mruknęła.

– Tak, teraz widzę, że jesteś. – Uśmiechnął się. – Wszyscy zakochujemy się w gruncie rzeczy w samych sobie.

Nie wiedziała, co odrzec, więc tylko nasadziła udziec na ostrugany kijek i zawiesiła nad ogniem. Wytarła ręce. Już gotowa, spojrzała mu w oczy.

– Przybyłeś odebrać przysięgę lojalności? Przysłałeś mi zaproszenie do Farstone. Czy to znaczy, że jestem już wolna?

– Brakuje ci do pełnoletności pięciu lat.

– I będziesz mnie tu trzymał do końca?

– Tak ci źle u jezuitów?

– To więzienie! – wybuchnęła. Rozejrzał się po nocnej sawannie.

– Raczej rozległe. Żachnęła się.

– Wiesz, o czym mówię. Zesłałeś mnie tutaj.

– Jak sądzisz, czemu?

– Taa, nie wątpię, miałeś swoje powody. Pokręcił głową, aż strzeliło mu w karku.

– Wszyscy rodzice dokonują jakichś wyborów, gdy decydują się na dzieci. My, z Pierwszej Tradycji, nie manipulujemy genami. Ale nikt nie odmawia nam prawa do wyboru, w jaki sposób dzieci zostaną wychowane. To mieści się w Tradycji, to zawsze była prerogatywa rodziców. A przecież przez wychowanie rzeźbimy dzieci jeszcze głębiej niż po prostu rzeźbiąc ich DNA. Tradycja daje mi dwadzieścia cztery lata. Zamierzam je wykorzystać. Nie zdziwię się, jeśli po tym czasie otrzymam córkę, która mnie nienawidzi; ale będę na ojczulków wściekły, jeśli ta córka nie okaże się silną, mądrą, samodzielną kobietą. Za wiek, za dwa spotkamy się na jakimś przyjęciu na zamku i wtedy powiesz mi, czy źle postąpiłem.

– Wtedy ci powiem.

Przypomniała sobie, że Judas McPherson zna generała jezuitów od niepamiętnych czasów. To Gnosis kupiło

dla zakonu Puermageze. Już nieraz przysyłał tu swoich wnuków, swoje dzieci. Hoduje własną rodzinę, jak się hoduje egzotyczne odmiany kwiatów. Co można czuć do takiego ojca? Co czuje krzew do ogrodnika, którego dłoń go przycina?

Musiał zobaczyć to w jej oczach.

– Jak sądzisz, ku jakiemu kształtowi wychowuje się dzieci? – westchnął. – W gruncie rzeczy cel jest tylko jeden: uczynić z nich dobrych ludzi. Niezależnie od tego, jak ci i owi definiują „dobrego człowieka". Zgadzasz się?

Ostrożnie skinęła głową.

– Otóż przekonałem się – ciągnął niskim głosem – przekonałem się, że nie istnieje i nie może istnieć żaden taki system etyczny, żaden uniwersalny, spójny wzorzec zachowania, mniej lub bardziej rozwinięty zbiór przykazań… których stosowanie gwarantowałoby człowiekowi pewność słusznego wyboru. Zawsze, prędzej czy później, ale zazwyczaj naprawdę szybko – zawsze stajesz w sytuacji, do której system się nie stosuje albo też daje sprzeczne zalecenia.

– Etyczne Twierdzenie Gódla.

– Bo przecież w życiu nie oceniamy czynów poprzez przyłożenie do takiego wzorca. Dzieje się inaczej. Spotykamy, patrzymy i reagujemy: dobre; złe; a najczęściej coś pomiędzy. Każdy przypadek jest wyjątkiem. Zbieżności z zasadami są rzadkie. Jak zatem – jeśli nie przekazując wiedzę i doświadczenie – jak inaczej mogę wychować swe dzieci? Tylko tak właśnie: sprawiając, by potrafiły prawidłowo reagować na nieprzewidywalne – by umysł umiał się adaptować, rozpoznać dobro i zło w tym, co widzi po raz pierwszy, czego nikt nigdy nie widział. Mówię o profilowaniu twej sieci neuronowej. Ale znowu: jesteśmy stahsami. Nie mogę tego zrobić – nie bezpośrednio. Jedynie poprzez wpływ na dostarczane twemu umysłowi bodźce. Co się od wieków nazywało wychowywaniem dzieci.

– Więc -

– Więc – Puermageze i zakon. Myśl o nim jako o ogrodzie, którego gleba posiada odpowiedni skład chemiczny.

– Ale nie Farstone, ono nie.

– Nie Farstone.

– Zły przykład byś mi tam dawał.

– Uważasz, że na tym to polega? Na braniu przykładu? Czy bierzesz przykład z ojców jezuitów?

– Nie uczynię tego swoim dzieciom. To jest…

– Jakie?

– Upodlające.

– Zapewne. Co nie przeszkadza w wychowywaniu. Bo co stanowi jego przeciwieństwo? Przypadek.

Przynajmniej miałabym pewność, że przypadek nie posiada co do mnie żadnych planów; że sama nie zostałam zaplanowana.

Ale było w niej obok goryczy także ciepłe zadowolenie: że nie opuścił mnie, nie zapomniał, że przez te wszystkie lata w Farstone, choć fizycznie nieobecny – wychowywał mnie.

Drugiego dnia przecięli drogę stadu słoni składającemu się z dziesięciu dorosłych osobników i dwóch młodych. Ojciec zatrzymał się i obserwował zwierzęta przez blisko godzinę.

– Na pewno macie wiele planet ze znacznie ciekawszą fauną – zauważyła.

Skinął głową.

– Ale to są słonie – rzekł. – O tamtych zwierzętach nie śnię.

Dreszcz po niej przeszedł. Odwróciła spojrzenie, by się nie zorientował. Co jeszcze jest do odziedziczenia? Zagryzła wargi.

Kiedy już wracali, na ostatnim postoju, zagadnął ją o plany na przyszłość.

– Wyrwać się stąd – strzeliła bez zastanowienia. -I?

– I przekonać się, czy jest coś piękniejszego od wschodu słońca nad Afryką – rzuciła po chwili, wpychając nogą konar do ogniska. To oczywiście byt unik, nie szczera odpowiedź; ale dobry unik.

– Ambicje? Pokręciła głową.

– Nie dam ci ich.

Zaśmiał się – przyjaźnie, nie szyderczo, mogła się przyłączyć.

W kilka dni po jego odlocie, podczas rozmowy z ojcem Frenete, wymknęło się jej coś na temat Judasa.

– A matka? – spytał wówczas jezuita. – Dlaczego nie winisz matki?

– A co ona może, przecież -

– Uważasz, że on jej nie kocha?

– Nie wiem. Nie znam jej.

– A jego?

– Też nie.

– Zdobądź się na szczerość: czy w głębi duszy nie jesteś im wdzięczna?

– Może. Chwilami.

– Właśnie po to są takie szkoły jak nasza – rzekł ojciec Frenete, nabijając fajkę. – Nosząc nazwisko McPherson, tak czy owak nie mogłabyś oczekiwać zwyczajnego dzieciństwa. Rodzice wybrali dla ciebie Puermageze. Nierozsądne jest uważać, iż chcieli ci tym wyrządzić krzywdę. A że masz im za złe – to dobrze świadczy o tobie. A więc i o ich wyborze.

Ponieważ mimo że prawie ich nie pamiętała, czuła się ich córką i tęskniła.

Wczoraj matka zabrała ją na przejeżdżkę po Farstone. Przez pierwsze kilka kwadransów tylko podziwiały widoki

i przysłuchiwały się przekomarzaniom wierzchowców. Konie dyskutowały oczywiście o polityce.

– Nie przypominam sobie, żebyście trzymali tu geni-male – zagadnęła matkę w łacinie, której, przypuszczała, konie nie rozumieją.

Zatrzymali się na wzgórzu, skąd widać było jak na dłoni zamek, jezioro, park i drogę. Matka pochyliła się w siodle, poklepała srokacza po szyi.

– Dostaliśmy kilka w prezencie od Huzaiu. Nie wypada zbyt szybko się ich pozbyć, chociaż to niewątpliwie wbrew Tradycji.

Huzai byłu jednum z liderów Wertykalistów. Angelika dobrze orientowała się w aktualnych obrotach politycznego koła fortuny, wykształcenie odbierane u jezuitów wbrew pozorom obejmowało wiele bardzo przyziemnych dziedzin wiedzy. Wertykaliści, przedkładający pionową wspólnotę Progresu nad poziomą wspólnotę poszczególnych jego tercji, stanowili naturalnych sojuszników McPhersonów i Gnosis Incorporated.

– Jak na przyjaciela, dosyć kłopotliwy prezent.

– Huzai nie jest przyjacielem. Nie naszym w każdym razie.

– Może ktoś powinien mnie wtajemniczyć w strategię klanu.

– Nie sądzę.

Angelika z trudem, bo z trudem, ale opanowała pierwszy odruch i nie spojrzała na matkę. Odwróciła wzrok na lasy i góry.

Matka musiała spostrzec jej reakcję. Zaśmiała się cicho.

– Och, dziecko, jesteś McPhersonem do szpiku kości…! Matka była wysoka, miała szarozielone oczy, długie,

złote włosy wiązała na karku. Zatrzymana w wyglądzie swych kolejnych pustaków na trzydziestu latach, Anna McPherson w rzeczywistości liczyła ich sobie blisko czterysta. Była bardzo piękna, tak jak wypadało.

Podjechała do Angeliki, przechyliła się w siodle, objęła ją ramieniem i przyciągnęła. Uścisnąwszy mocno, szepnęła jej prosto do ucha, tak że Angelika z trudem rozróżniła słowa w huraganie ciepłego oddechu:

– Nikt ci nie odbierze, co ci się należy. Wiedzieliśmy już, gdy skończyłaś pięć lat. Pamiętam cię. Pamiętam cię, córeczko.

Ale Angelika matki prawie nie pamiętała. Czternastoletnie wygnanie pod straszne słońce Afryki uczyniło z niej obcą w rodzinnym domu, obcą pośród braci, sióstr, kuzynów. Lecz niespodziewanie wyszeptane przez Annę McPher-son słowa obudziły w Angelice zalążek egoistycznej dumy, której pełną postać już w sobie przeczuwała.

Krążąc teraz między weselnymi gośćmi – a byli to przecież przedstawiciele najwyższych sfer Cywilizacji, od pierwszej do trzeciej tercji Progresu – raz po raz czuła ukłucia tej cierpkiej satysfakcji, przyjemności o smaku chininy; mogłaby się od niej uzależnić. Wiatr przyklejał sukienkę do ciała, słońce grzało przyjemnie, powietrze pachniało wilgocią. Uśmiechała się uprzejmie. Patrzą na nią – i co widzą? Kolejny niebezpieczny sekret McPhersonów. Ktokolwiek spojrzy, zaraz organizuje przeczesywanie Plateau w poszukiwaniu strzępów pieśni o najmłodszej córce Judasa McPhersona. U stahsów późnych Tradycji mogła nawet zaobserwować charakterystyczny brak skupienia wzroku, gdy spoglądając na nią – w pół ukłonu, w trakcie wznoszenia kieliszka – w OVR czytali oficjalną etykietkę Angeliki McPherson, zapewne także obszerne wyciągi plotek z Plateau na jej temat.

Sama znała Plateau tylko z teorii. Rzecz jasna, wszyscy jezuici stosowali się sztywno do reguł Pierwszej Tradycji. Dopuszczano wprawdzie korzystanie z VR, o ile cząstkowej i jednozmysłowej (z takiej korzystano już w XX wieku), lecz Angelika miała do czynienia wyłącznie z interfejsami

zewnętrznymi (żadnych wszczepek, bezpośrednich przyłączy nerwowych); a już nigdy nie korzystała z OVR, brutalnie mieszającej VR z rzeczywistością, i nie manifestowała się w Ogrodach ani w Domu Cesarskim. Nic dziwnego, że goście niewiele mogli się o niej dowiedzieć. Ale to oczywiście jedynie wzmagało ich ciekawość.

Coraz bardziej ją to bawiło; złośliwa satysfakcja rosła w niej jak balon zimnego helu (ta lekkość w piersi), jak grzyb drzewny, inwazja nowotworu. W końcu nie zdołała się opanować i wbiła szpilę phoebe'u de la Rochewu. Niestety, powiodło się jej aż nazbyt dobrze: najwyraźniej trafiła w sam nerw.

Pokora, powtarzał ojciec Frenete, pokora. Ona jest najsubtelniejszą formą obrazy. A jeśli nie potrafisz wyzbyć się pychy, przynajmniej nie okazuj jej w sposób wulgarny.

Przed ceremonią ślubną jednu z asystentów ojca – zresztą jego osobisty sekretarz, również należącu do klanu McPherson: Patrick Gheorg – zapoznału ją z listą gości i ich zwyczajowymi manifestacjami, aby, w braku plateau'owego suflera, nie czuła się podczas przyjęcia zupełnie zagubiona. Gdy dotarli na tej liście do Zamoyskie-go, a Patrick opowiedziału jego historię, w krótkim dreszczu zrozumiała – dopiero wtedy – cały tragizm sytuacji zmartwychwstańca. Dreszcz był dreszczem przerażenia: a gdyby to mnie coś takiego…?

Przyglądała mu się potem ze współczuciem, jak się upija pod czujnym okiem nadzorczej seminkluzji.

Teraz widziała wyraźnie w ciężkim spojrzeniu Za-moyskiego ów pogodny fatalizm, melancholię o posmaku pleśni. Czy mógł się domyślać prawdy? Czy dlatego właśnie pił?

– Panie Zamoyski… pozwoli pan.

Zgromiwszy wzrokiem prymarną SI, Angelika sama ujęła wskrzeszonego astronautę pod ramię i wywiodła

z cienia namiotu w biały huk słońca. Upał nie robił na niej wielkiego wrażenia, nie był ani w połowie tak gęsty jak twarda spiekota afrykańskiego popołudnia. A przynajmniej wyszli z zasięgu spojrzeń zgromadzonych w cieniu gości.

– Panie Zamoyski – rzekła, bez problemu kierując go ku ławkom ukrytym w plamistym półmroku pierwszych rzędów parkowych drzew – niech pan powie: co pan pamięta? Niech pan mi powie. – Jakby zaklęciem swych słów mogła znieść wdrożone przez nanomatyczną sieć blokady jego umysłu. – Jakież to wspomnienia tak panu ciążą?

Dał sobą kierować bez oporu – może było mu obojętne, dokąd idzie, może zadowalała go sama bliska obecność Angeliki. Za manifestacją nadzorczej seminkluzji – swoją żoną, swoją kochanką – nawet się nie obejrzał. Krok miał sztywny, bardzo się pilnował, żeby nie zahaczyć zbyt nisko uniesioną stopą o nierówność gruntu. Już zeszli z rozpościerającego się przed tarasem zamku trawnika, gładkiego jak kort.

Angelika obserwowała Zamoyskiego kątem oka, ostentacyjnie odkłaniając się mijanym osobom. Kłaniali się jej jak dobrej znajomej – znali ją przecież doskonale z pla-teau'owych kompilacji: znali jej wygląd, jej konstrukcję psychiczną (behawioralne modele frenu spożytkują w swoich analizach nawet rytm jej kroku i kąt pochylenia głowy, nawet to drgnięcie brwi i rozchylenie warg), znali historię jej życia {na ile mogli ją prześledzić na podstawie przeciekłych po Plateau informacji), znali Angelikę McPherson chyba lepiej niż ona sama. Taka jest cena chininowej satysfakcji.

Zamoyski zaś patrzył prosto przed siebie, nie odkłaniał się nikomu. Dzikie zwierzę, teraz okaleczone; nie drażnić, prowadzić ostrożnie. Obserwowała go kątem oka. Każdy z gości weselnych wie o Adamie Zamoyskim więcej od Adama Zamoyskiego – różnica polega na tym, że on sam nie zdaje sobie z tego sprawy.

Usiedli na ławce pod rozłożystym dębem. Zamoyski wyprostował lewą nogę, pochylił się i energicznie otrzepał czarną nogawkę z wyimaginowanego kurzu. Angelika, która nadal nie puściła ramienia mężczyzny, czuła w napięciach i rozluźnieniach jego mięśni następujące po sobie zawirowania myśli wskrzeszeńca.

Podszedł kelner i Zamoyski zdecydowanym ruchem ściągnął z tacy szklankę z whiskey. Angelika zadowoliła się sokiem pomarańczowym. Ojcowie jezuici trzymali ją w Pu-ermageze z dala od wszelkich alkoholi; jej dotychczasowe doświadczenie ograniczało się do kilku miarek podanego dla rozgrzania rumu oraz piwa pędzonego z prosa przez tubylców.

Zamoyski wychylił w milczeniu swoją whiskey, szklankę z resztką płynu ustawił starannie na prawym kolanie. Przyglądał się jej potem z krzywym półuśmiechem: czy drgnie, czy nie drgnie.

Angelika spojrzała na szklankę, na ten półuśmiech. Wpadli na siebie wzrokiem.

– Panie Zamoyski…

– Amazonko moja droga… Pogroziła mu palcem.

„Amazonko" – to wtedy zobaczyła go była po raz pierwszy: gdy wracała z przejażdżki z matką; wtedy on ją zobaczył.

Ciskał kamykami po powierzchni jeziora. Odbijały się od spokojnej tafli wody, raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Prymarna manifestacja nadzorczej SI stalą obok i udawała, że czyta gazetę.

– Niezły jest – mruknął koń matki.

– Zrobi siedem – oświadczy! wierzchowiec Angeliki.

– Nie zrobi.

– Zrobi.

– Zakład.

– O co?

Angelika podniosła głos ponad ich niekończącą się kłótnię.

– Kolejny kuzyn? – zapytała.

– Nie, nie. Nawet nie stahs – odparła matka. – Rozbitek. Gnosis go wyłowiła. Judas trzyma biedaka z ciekawości. Ta panna pod wierzbą, ta z „Timesem", na imię ma Nina – to nanomat SI na jego mózgu.

– SI? Po co?

– Nakłada mu w czasie rzeczywistym zbieżną symulację dwudziestego pierwszego wieku. A on nazywa się Zamoyski. Ponura postać.

– Musi manifestować się zewnętrznie? Ta Nina.

– Zalecenie kognitywisty. Jakie wspomnienia zapadają najgłębiej? Te, z którymi wiązały się największe emocje. Za te sznurki trzeba więc pociągnąć; to widzi, gdy widzi Ninę.

– Miłość.

– Nienawiść. Obie. Cokolwiek odczyta w sytuacji, słowach, zachowaniu. Wskazane są interakcje multipersonal-ne. Może mu się pamięć częściowo zrekonstruuje.

– Poprzez zazdrość do prawdy przeszłości – mruknęła Angelika. Łacina, która każdorazowo wymuszała chwilę zastanowienia przed wypowiedzią, prowokowała do formułowania zdań gramatycznie powikłanych, sztucznego alegory-zowania sensów.

Podjechały nad brzeg jeziora i konie zamilkły, pijąc. Angelika i matka zsiadły. Zamoyski rzucił jeszcze dwoma kamykami; otrzepawszy dłonie, podszedł do kobiet. Matka dokonała prezentacji.

Ale prymarna SI zaraz zamachała gazetą i przywołała Adama, i na tym skończyło się pierwsze jego spotkanie z Angelika.

– Jest pijany – powiedziała Angelika do matki, gdy wskrzeszeniec oddalił się na tyle, że nie mógł już jej słyszeć.

– Pijany, nawet gdy bez alkoholu we krwi. Kognitywista nie ma nic przeciwko. Dysponujemy pełną archiwizacją.

– Na co ojcu ten Łazarz? Musi trzymać go we własnym domu?

– Ależ proszę, zapytaj Judasa, może ci odpowie.

Nie miała okazji. Ojciec rzadko pojawiał się w Farstone, a wówczas widywała go jedynie z daleka. Za to Zamoyski był pod ręką.

– Więc pamięć jakiejż to przeszłości tak panu ciąży? Wyczekiwała na najdrobniejszą zmianę wyrazu jego

twarzy: znak, że SI pozwoliła mu usłyszeć pytanie. W końcu wykrzywił wargi.

– Czasami wydaje mi się… – zaczął, artykułując słowa z tak wielkim trudem, że aż pochylił się przy tym mimowolnie w przód, ku szklance; w szklankę wbijał wzrok. – Czasami…

– Że?

– Że coś musiało się stać.

– Co?

– Te spojrzenia. Półgesty. Kiedy myślą, że nie widzę. Pani też. I Nina. Wszyscy. Prawnicy korporacyjni. I inni. A na takim lekkim rauszu, trochę lżejszy, trochę mądrzejszy… mam wrażenie, że to ja – że właśnie ja posiadłem jakąś tajemnicę. Zostałem… wyniesiony.

Jakby czytał to na powierzchni alkoholu, słowo po słowie. Nie rozluźnił napiętych mięśni; skulił się jeszcze bardziej. Angelika słuchała go z rosnącym zdumieniem i – czymś w rodzaju podziwu.

Otóż okazuje się, że jednak nie ma filtrów doskonałych: słów ocenzurowanych Zamoyski nie słyszał, widoków niedozwolonych nie widział, ale mimo wszystko coś doń przeciekało – jakoś – w atmosferze, w nastroju chwili, w wyczuwalnym napięciu pomiędzy interlokutorami.

Nie mógł wiedzieć, lecz – przeczuwał.

Małe szachy z seminkluzją, pomyślała Angelika, sącząc sok. W oddali, między gośćmi, widziała ojca; nachylał właśnie ucho ku ustom mandaryna. O czym tam teraz mówią, ojciec i Cesarz? Sekrety Cywilizacji na weselu mej siostry. Ale to prawda, to nie jest jej wesele – mało kto przyszedł na nie dla Beatrice i Forry^go, większość przybyła z uwagi na Judasa McPhersona. Czy mam mu za złe? W roztargnieniu zajrzała do wnętrza swojej szklanicy, nieświadomie kopiując zachowanie Zamoyskiego. Czy mam za złe? Nie, chyba już nie. Nazbyt banalny to powód, by obrażać się na własnego ojca. Pociągnęła kolejny łyk zimnego soku.

No ale miały być szachy z SI. Sięgnęła pamięcią do XXI-wiecznej historii podboju kosmosu.

– Gdzie pana szkolono? Na GLOM-ie?

– Nie, ja byłem z europejskiego kontyngentu – odparł odruchowo, bez zastanowienia.

– Brali żonatych?

– Z tego, co wiem -

Grom przetoczył się przez gorące powietrze, wpychając Zamoyskiemu do ust niewypowiedziane słowa. Szklanka spadła z kolana na ziemię. Poderwali się na nogi oboje, Angelika i wskrzeszeniec, on jakby nagle otrzeźwiały.

Wszyscy goście zareagowali podobnie: nerwowe drgnięcie, moment bezruchu, potem spojrzenia w poszukiwaniu źródła dźwięku. Rozmowy opadły do poziomu szeptów. Nadal grała muzyka – skrzypce, coś jakby Strauss, ale zbyt gwałtowne, bez Straussowskiej posuwistości. Rach-rach-rach, rararach, rach -

Na trawnik wpadła czarna jak heban kobieta z ogniem nad głową.

Była naga, oczy miała krwistoczerwone, paznokcie tru-piobiale. Biegła wielkimi susami. Ludzie sięgali jej do pasa. Metrowej wysokości płomień buchał wzwyż z jej bezwłosej czaszki, oślepiający pióropusz, miecz czystej plazmy.

Goście patrzyli w bezruchu. Na obliczach stahsów zanurzonych w Plateau Angelika dostrzegła skurcze zdumienia, niektórzy rozglądali się dokoła, spodziewając się interwencji Cesarza za pośrednictwem infu. Jeśli jakaś nastąpiła, Angelika musiała ją przeoczyć. Nie mogła oderwać wzroku od kobiety-ognia.

Nie ona jedna. Setki gości, tuziny enstahsowych pracowników firmy wynajętej do organizacji imprezy – wszyscy pogrążeni w przedziwnym stuporze, gapili się, jak straszliwa Murzynka pokonuje gazelimi skokami plac zamkowy, zmierzając do – Angelika przesunęła spojrzenie – prosto do Judasa McPhersona!

Na przedłużeniu trasy olbrzymki znajdowało się kilkanaście osób, lecz Angelika nie miała wątpliwości. I nie tylko ona doszła do takiego wniosku. Ponad tuzin nanomatycz-nych manifestacji gości rzuciło się przeciąć drogę czarnej sprinterce. Ponieważ obowiązywał je protokół, w porównaniu z Murzynką były w swych humanoidalnych postaciach powolne i niezdarne: nie pobiegną szybciej niż może biec człowiek, nie uderzą mocniej, nie przeżyją, czego nie przeżyłby człowiek.

Wyścig nie trwał dłużej niż kilka sekund, bardzo szybko stało się oczywiste, kto ma, kto nie ma szansy ją dosięgnąć. Pozostały cztery manifestacje zdolne zastąpić jej drogę.

Wówczas zdarzyło się coś dziwnego – Angelika zamrugała, w pierwszej sekundzie nie dowierzając oczom – oto bowiem kobieta-ogień w połowie skoku, ani trochę nie zwalniając, rozdwoiła się.

Ułamek sekundy później rozdwoiła się ponownie: już cztery żywe pochodnie biegły ku gospodarzowi.

Po takim rozrzedzeniu nanomatycznej manifestacji (nikt już bowiem nie mógł mieć wątpliwości co do natury zjawiska) poszczególne jej kopie pozostaną przez pewien czas stosunkowo słabe, bo oparte na niepełnych wiązaniach.

Zarazem jednak swobodna multiplikacja dowodziła, iż biegnąca Murzynka całkowicie lekceważy protokół. A skoro tak, nanomaty ograniczane jego zakazami nie mają żadnej szansy – toteż czworo samozwańczych bohaterów zatrzymało się, przepuszczając ognisty kwartet. Nie istnieje taka gra, w której gracz uczciwy wygra z oszustem ignorującym wszelkie reguły.

Angelika patrzyła na ojca. Mimo odległości widziała wyraźnie.

Pozostały mu sekundy. Nie uciekał. Mówił coś do mandaryna. Mandaryn całym sobą okazywał skruchę Cesarza: padł na kolana, bił czołem przed Judasem.

Judas oddał kelnerowi kieliszek, zdjął okulary i odetchnął głębiej. 2 kolei powiedział coś do żony i Angelika ujrzała wtedy ponad ramieniem matki spokojną twarz ojca.

Udało się jej odczytać słowa z oszczędnych ruchów jego warg:

– Malowniczy zamach, nie powiem, postarali się.

Ścisnęło ją w gardłe. Zrozumiała, co chciał jej wytłumaczyć pod czarnym niebem Afryki. Wszyscy zakochujemy się w gruncie rzeczy w samych sobie.

Mam nadzieję, że zarchiwizowałeś się z pamięcią tych trzech dni w Puermageze.

Oby to było krótkie i bezbolesne.

Pierwsza z kobiet-ogni dobiegła do Judasa, złapała go oburącz i rozerwała na strzępy. Goście spoglądali z zainteresowaniem. Mięso i krew eksplodowały w mokrym trzasku na kilka metrów we wszystkie strony. Kiedyś Angelika widziała, jak dwie lwice rozszarpują antylopę. Antylopa stanowiła ich pożywienie, były więc w tym bardziej higieniczne.

Mandaryn wybuchnął w rzadką chmurę nanomatycz-nej zawiesiny i pod tą postacią rzucił się na morderczynię. Objął ją wysokim wirem infu; zniknęli za kurtyną kurzu.

Trzy pozostałe kopie zakręciły na pięcie i pognały prosto na Angelikę.

Zamarło w niej serce.

Dlaczego ja? Dlaczego ja? Dlaczego? Pół roku od archiwizacji. Którędy wędruje ból, gdy na początku wypruty kręgosłup?

Uciekać. Dogonią.

Krew do głowy, krew z głowy, lód w piersi.

Usiadła.

Zamoyski widział, jak dziewczyna osuwa się na ławkę, prawie zemdlona, bardzo blada pod ciemną opalenizną. Wyjął jej z ręki szklankę z resztką soku. Nie zareagowała. Patrzyła przed siebie szeroko otwartymi brązowymi oczyma. Podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, ale niczego niezwykłego nie dostrzegł. Muzyka przestała grać i goście z jakiegoś powodu w większości spoglądali w stronę przeciwległego krańca trawnika. Coś się stało? Co takiego? Rozejrzał się raz jeszcze, zdezorientowany. Może złapać i spytać kogoś z obsługi wesela? Żaden jednak nie przechodził akurat wzdłuż linii drzew.

– Panno McPherson…? O co -

Machnęła nań z wściekłością. Podniosła się i wyprostowała energicznie, jakby chciała tu stanąć na baczność.

Adam zmarszczył brwi, usiłując odtworzyć z pamięci dźwięk grzmotu. Niebo bezchmurne. Czy mogła się przestraszyć? Ale czemu przestała grać muzyka?

Im dłużej nasłuchiwał, tym bardziej był pewien, że jakaś muzyka jednak gra, coraz silniej przebijając się przez szum rozmów. Awaria systemu nagłaśniającego? Ale głośniki znajdują się po tej stronie i powinienem -

Dziewczyna krzyknęła, Adam obejrzał się na nią i coś z wielką siłą uderzyło go w pierś. Poleciał za ławkę, walnął potylicą o pień dębu. Wypchnięte z płuc powietrze uciekło przez zaciśniętą krtań, usłyszał ten charkotliwy świst.

Obrazy eksplodowały nad nim w aureolach czerwonej mgły:

Angelika wskakująca na ławkę, sięgająca ku czemuś obiema rękami.

Strumień ognia skierowany wprost w jego twarz.

Czarna dłoń, czerwone oko.

Mgła przesłoniła wszystko.

Znowu śnił mu się kosmos. Wraz ze snem objęła go nieważkość. Nieomal jak gdyby fizycznie wyrwał się z władzy grawitacji – zaćmiony wzrok, gorąca głowa, szum krwi. Sztucznie odświeżone powietrze w płucach. Wyprostował rękę i złapał się czegoś. Poczuł pod palcami metal i zrozumiał, że nie ma na sobie skafandra. Przyciągnął się do punktu zaczepienia. Teraz wrócił wzrok. Wielka ciemność, poziomy pas gwiazd. Ekran lub okno; chyba ekran. Gwiazdy przesuwały się w lewo. Rozejrzał się po pomieszczeniu i dostrzegł niewyraźne plamy kanciastych przedmiotów – foteli? pulpitów? Nagle strzeliły spod nich cienie: na ekran wchodziła krzywizna planety. Zanim raptowne szarpnięcie ściągnęło go z powrotem w głąb grawitacyjnej studni, zdążył jeszcze zarejestrować obraz powierzchni globu. Nie była to Ziemia – nie było to żadne z dzieci Słońca.

– Panie Zamoyski! Panie Zamoyski…! Usiadł i wyrwał się ręce, która nim potrząsała.

– Dobrze się pan czuje? – spytał doktor Soyden. Zamoyski skinął głową.

– Jak się pan nazywa?

– Zamoyski, Adam. Która godzina?

– Był pan nieprzytomny ponad dziewięć godzin.

– Cholera. Co się stało?

– Przewrócił się pan i uderzył głową o drzewo. Przepiękny guz. Nie trzeba było tyle pić.

Zamoyski pomacał się po potylicy. Rzeczywiście, dorodna śliwa.

Znajdował się w swoim pokoju w zachodnim skrzydle zamku. Wstał z sofy i podszedł do okna.

Stąd, z wysokiego parteru, widział dwie trzecie trawnika. Paliły się już lampiony, konstelacje kul kolorowego światła wypierające wieczorny półmrok poza prostokątny plac zieleni – tam wciąż trwało wesele. Muzyka docierała nawet przez zamknięte okna. Po tarasie przesuwały się tańczące pary w strzępiastych trenach cieni.

Skrzypnęły drzwi, Zamoyski obejrzał się: to weszła Nina.

Weszła, spojrzała na doktora Soydena, na Adama i odetchnęła z ulgą.

– Już się bałam, że wstrząs mózgu albo i jeszcze gorzej – rzekła podchodząc.

– Najwyżej byśmy sczytali drania, większy byłby pożytek – mruknął doktor do Niny. – Jak tak dalej pójdzie, będę musiał napisać go od nowa. Powiedz Judasowi, żeby w końcu wyjął go z ciała i włożył mi do słowińskiego Czyśćca, po dwóch godzinach dam mu milion wyfrenowanych Adamów Zamoyskich i może się trafi jakiś fren bardziej poukładany od zapijaczonego pajaca. Co? No co? O co ci -

Nina podeszła do Zamoyskiego – odsunął się. Wyciągnęła rękę – odtrącił ją. Nie patrzył na kobietę, patrzył na Soydena.

– Panie doktorze – zaczął powoli, obchodząc fotel z przeciwnej strony – panie doktorze, czy byłby pan tak miły i powtórzył, co właśnie powiedział?

Doktor Soyden zerknął na Ninę.

– Co jest grane?

– Otóż to, Nino – uśmiechnął się Zamoyski – może nam wyjaśnisz, co jest grane?

Ninie najwyraźniej nie spodobał się ten uśmiech.

– Daj spokój, Adam, zaraz to wszystko -

Doktor Soyden patrzył za zbliżającego się Zamoyskiego w zdumieniu graniczącym z fascynacją.

– Czy on będzie mnie bił?

Nina zapadła z westchnieniem w obity skórą fotel, czarna skóra głośno zatrzeszczała.

– Nie jest to wykluczone.

– Będzie mnie bił! – zakrzyknął wysokim gtosem Soyden, prawie uradowany.

Zamoyski opuścił wzrok na swoje zaciśnięte pięści. Nie miał na sobie marynarki, krój białej koszuli nie był w stanie ukryć szerokich barów i grubych ramion. Przygarbiony, Adam tym bardziej przypominał nachylonego do szarży byka.

– No tak. No tak. – Poruszał szczęką, żując te słowa niczym kamienie, niemal słyszeli, jak zgrzytają między jego zębami. – No tak. Tak. Tak. Tak. No tak.

Doktor Soyden teatralnym gestem otarł pot z czoła.

– Ach, palec Boży, coś się zacięło w naszym golemie. – Ukłonił się Ninie. – A ty lepiej się sama prześwietl, zanim Judas każe cię zresetować. Idę do rycerskiej coś zjeść, ledwo trzymam się na nogach, od południa same alarmy, co za dzień, słowińczyk by nie nadążyłu…

Wyszedł, nadal mamrocząc pod nosem. Zamoyski obrócił się na pięcie, zrobił dwa długie kroki i stanął nad Niną. Uniosła brew.

– Oho.

– Mów! Pokazała mu język.

– Walnąłem łbem o pień – zaczai powoli. – Ktoś… coś mnie pchnęło; pamiętam. Co tam się stało? Co z Angeliką McPherson?

– A co miało się stać? Może ty się lepiej połóż i prześpij, co?

– Dziewięć godzin spałem!

– Ha ha, żeby tylko!

– Co to za gierki? Znowu mnie -

– Znowu? – uśmiechnęła się, machinalnie przekręcając pierścionek na palcu. – Znowu? Jakie „znowu"? Chcesz się zabawić? Co? Skoro i tak cię rozharatało – skoro i tak oboje wylądujemy na śmietniku i nie muszę cię już głaskać po główce, może istotnie młot bardziej skuteczny – no to powiedz mi: kim ja jestem?

– Nina – -Tak?

– Nina – -No i?

– Nina -

– Słucham.

– Nina.

– Nina, Nina, Nina. Jakie imiona noszą nasze dzieci? Syn? Córka? Mamy w ogóle dzieci? Nie, to ja jestem twoim dzieckiem. Jestem? Nie jestem? Chciałbyś mnie przerżnąć? – Uszczypnęła się przez sukienkę w sutek, uśmiech nie schodził jej z warg, niewinny, namiętny, szyderczy, współczujący, zły, cokolwiek o niej Zamoyski pomyśli, będzie to prawdą.

– Nina, Jezu Chryste, ja -

Mur, biała ściana, miękki materac – uderzył, odbił się, uderzył, odbił, nie było o co zaczepić skojarzenia, drapał powietrze, wbijał zęby w dym, Nina, Nina, Nina, pustka i chaos.

Kim ona jest? Zachowuję się wobec tej kobiety jak wobec osoby bliskiej mi od lat, każde słowo odwołuje się do pamięci tysiąca innych słów, każdy gest – do pamięci tysiąca innych gestów, starzy znajomi tak naprawdę nigdy

nie rozmawiają ze sobą, lecz ze skumulowanymi wspomnieniami swych poprzednich rozmów – z kim ja rozmawiam teraz? Kim ona jest? Jak ją poznałem? Gdzie ją poznałem? Przywiozłem do McPhersona ze sobą, przyleciała z delegacją TranxPolu, czy sama? Skąd w ogóle się wzięła? Nie jest Polką, rozmawiamy po angielsku. Ten akcent… Amerykanka? Nie znam nawet jej narodowości! Chryste Panie, cokolwiek, obraz, głos – najblahsze wspomnienie z naszej przeszłości – nie ma, nie ma, nie ma. Pamięć o Ninie sięga zaledwie kilka dni w głąb. Kilka dni, czas mej wizyty u McPhersona.

– Przepraszam…

Zrozpaczony – na pewno widziała tę rozpacz – sięgnął ku niej otwartą dłonią, jakby dotyk potrafił wydobyć na powierzchnię umysłu, czego nie wydobędą słowa. Kobieta czekała na dotknięcie z biernością domowego zwierzęcia, kwiatu, mebla. Wzdrygnął się, odstąpił. Nie poruszyła się. Czy ona w ogóle oddycha? Zamoyski zwątpił. Guz pulsował na potylicy ciepłym bólem, uderzyłem się przecież w głowę, takie rzeczy się zdarzają…

Przyglądała mu się z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu, jak twarz lalki – lub trupa.

Wyszedł z pokoju.

Usłyszał, że wstała i idzie za nim. Zmusił się, by nie spojrzeć za siebie.

Długi korytarz prowadził z zachodniego skrzydła na centralną galerię, zawiniętą w podkowę ponad przestronnym głównym holem zamku. Posadzka holu znajdowała się nieco poniżej poziomu gruntu.

Zamoyski dobrze znal układ pomieszczeń parteru. Wiedział, że za tymi drzwiami ukrytymi pod galerią po przeciwnej stronie podkowy, które otworzyły się z ostrym chrobotem, ledwo Adam wyszedł z korytarza – za tymi drzwiami zaczynają się schody prowadzące do zamkniętych

dla gości piwnic Farstone. Reszta zaniku, prócz skrzydła wschodniego i czwartego piętra, pozostawała dostępna dla wszystkich i Zamoyski zdążył ją zwiedzić dosyć dokładnie. Był to bardzo piękny zamek, zabytek wypełniony zabytkami, wszystkie w doskonałym stanie. Nie dziwił się, że Judas jest zeń tak dumny, iż zaprasza tu swoich partnerów w interesach. To bez wątpienia robi wrażenie, wywiera podświadomą presję, owe portrety przodków, inkunabuły w próżniowych gablotach, średniowieczna broń nad kominkami wielkimi jak portal katedry. Na czas kolacji zapalano świece na wysokich kandelabrach. Służący nosili liberie w rodowych barwach McPhersonów…

W drzwiach do schodów piwnicznych pojawił się Judas McPherson. Miliarder wszedł do holu i spojrzał ku otwartym na oścież drewnianym wrotom, zza których biły w głąb cienistej sieni kolorowe światła i płynęły fale dźwięków: muzyki, pomieszanych ludzkich głosów, śmiechu i pokrzykiwań, szumu drzew mierzwionych przez wieczorny wiatr.

Spojrzawszy, Judas głośno zaklął. Zakląwszy, podskoczył kilkakrotnie na jednej nodze, dotknął wyprostowanym palcem nosa, kolana, drugiego kolana, ugryzł się w ten palec, po czym wykonał trzy szybkie przewrotki, zastopował w przyklęku, prawą dłoń zwinął w pięść i trzasnął nią z zamachu w mozaikową posadzkę holu. Raz, drugi. Znowu zaklął, skrzywiony w bólu. Wstał, zatoczył się. Lewe ramię podrygiwało mu w nieregularnych konwulsjach.

Zamoyski przyglądał się temu w niemym zdumieniu. Nina stała mu za plecami, czuł na karku jej ciepły oddech.

Judas McPherson szalał po sieni. Frak, kamizelka, spodnie – pomięte, pobrudzone, w dwóch, trzech miejscach już rozdarte, na plecach długa szara smuga… McPherson szaleje dalej.

Teraz z kolei próbuje chodzić na rękach.

Judas McPherson, myślał Zamoyski. Prezes holdingu stoczniowego, potentat przemysłu zbrojeniowego… Adam pamiętał, jak McPherson witał go w Farstone zaraz po przylocie Zamoyskiego z Warszawy, witał tak całą ekipę negocjacyjną TranxPolu z Jaxą na czele: szybki, silny uścisk ręki, spojrzenie w oczy. A teraz – pajac.

Właśnie, co z nimi – z Plecińskim, z Jaxą? To miło ze strony McPhersona, że zaprosił nas na wesele swej córki, ale czas byłby najwyższy podpisać umowy… Rada wsiądzie na nas, jeśli to pakistańsko-slowackie konsorcjum pierwsze złoży papiery…

Judas przemierzał hol na rękach, w tę i we w tę; od kamiennych ścian odbijał się zgiętymi w kolanach nogami.

Przez hol przeszło trzech kelnerów – żaden nawet nie mrugnął. Wyminęli miliardera, sprawnie balansując tacami.

– Chodź-chodź – szeptała Nina. – No chodź. Nie należy rzucać się im w oczy. Zaraz zaśniemy. Zaraz koniec. Już, już, spokój. Chodź, Adam, wrócimy do łona, wszystko zacznie się od nowa. Znowu mnie pokochasz. Albo nie. Znowu szczerze i na zawsze.

Z zewnątrz płynęła ciepła noc i kojąca muzyka.

Adam gniewnie potrząsnął głową. Zgarbiony, z napiętymi mięśniami ramion i karku, dłońmi zaciśniętymi na poręczy – wyglądał, jakby się szykował do złamania tej drewnianej poręczy gołymi rękami. Poczerwieniał, szczęka poruszała się rytmicznie, gdy przeżuwał milczenie. Kamienne milczenie, jedyna obrona przed nadciągającym szybko obłędem.

W drzwiach, z których wyszedł był McPherson, pojawiła się sylwetka wysokiego mężczyzny. Oparłszy się o futrynę, przyglądał się Judasowi.

Który dla odmiany jął rozwiązywać i zawiązywać sznurówki swych lakierków, raz, drugi, trzeci, piąty, coraz szybciej, zmieniając stopy i w końcu posługując się tylko jedną ręką.

Zamoyski mocniej zacisnął dłonie, kłykcie rysowały się pod napiętą skórą. Kobieta jego niepamięci ciągnęła go za rękaw. Kliniczny surrealizm tej sytuacji wywoływał dreszcze na skórze, podnosił włosy na karku, mroził kręgosłup. Brakowało mu tchu. Ktoś wbił od dołu w płuca Zamoyskiego przewody pompy próżniowej, a teraz włączył maszynę na pełną moc.

Odprawiający na jego oczach rytuały wariata szkocki arystokrata krwi i pieniądza, w eleganckim fraku i z niezmąconą powagą na twarzy – no, to już jest zbyt wiele. Albo to w rzeczywistości się nie dzieje, albo -

– Panie Adamie, mogę prosić na słówko? – zawołał Judas, przełamując lekką zadyszkę.

Zamoyski wyprostował się, puścił poręcz. Nina odsunęła się od niego czym prędzej, chowając się w cień.

Już schodząc do holu spojrzał na nią – dopiero teraz – i pochwycił jej wzrok: smutny, trochę zmęczony.

Tuż pod galerią, obok centralnych schodów, znajdowała się czerwono-czarna płaskorzeźba z herbem rodu McPherson: smok byl na niej czerwony, kamień czarny. Niżej zawołanie rodu. Unguibus et rostro. Szponami i dziobem.

Judas uderzył się pięściami w pierś, uczynił kilka szybkich wydechów. Zdjął frak i rzucił go wysokiemu mężczyźnie stojącemu w drzwiach piwnicznych. Zamoyski dojrzał twarz tamtego, znał go – to któryś z asystentów miliardera.

McPherson skinął na Zamoyskiego.

– Przejdziemy się? – zagadnął swobodnie.

Nie czekając na odpowiedź, zamachał szeroko ramionami, złapał Adama pod prawy łokieć i poprowadził na taras.

Minęli kilka tańczących sennie par i skręcili ku południowo-wschodniemu narożnikowi; zatrzymali się dopiero przy kamiennej balustradzie.

Rozciągał się przed nimi plac weselny, pełen wibrujących cieni, rozjaśniany kulami wełnistego światła, prze-

stanianymi przez ruchome i nieruchome sylwetki ludzi i przedmiotów. Muzyka płynęła wraz z chłodnym powietrzem, najsilniej naznaczonym zapachem szybko oddającego ciepło jeziora; jeziora jednak stąd nie widzieli.

Zamoyski wziął głębszy oddech i poczuł, jak jego ciało odżywa, dreszcz przechodzi po nerwach, strząsając rdzę. Nawet zimny kamień balustrady pod opuszkami palców – bardziej jest kamienny, bardziej zimny. Tak realnieje świat: skokami intensywności doznań.

McPherson nie puścił Adama. Spojrzenie z odległości dwudziestu, trzydziestu centymetrów niczym strzał w środek czoła – te oczy, te nieznacznie wygięte usta, kilka głębszych zmarszczek, wszystko podkreślone grubym tuszem tężejącego mroku… to bez wątpienia znów był ów przytłaczający samą swą obecnością Judas McPherson, przed którym nawet Jaxa korzył się spojrzeniem, miną i gestem.

Zamoyski miał przygotowane pytania, tuzin pytań niczym kolekcję naostrzonych noży, no ale teraz, no ale z ręką Judasa pod swoim ramieniem – pełna bezradność.

Judas natomiast walił przez łeb morgensternem, łup, łup, łup.

– Widzi pan, panie Zamoyski, tak naprawdę wszyscy pana okłamywaliśmy. Niestety, dłużej już nie możemy. Ma pan w głowie takie urządzenie, taką sieć kontrolną w mózgu, i dzięki niej mogliśmy filtrować docierające do pana bodźce. Ale podczas tego zamachu nastąpiło, mhm, proszę to sobie wyobrazić jako krótkie spięcie, kasację programów maszyny. Upraszczam oczywiście; to słowa, które pan zrozumie. Co mógłbym teraz zrobić. Mógłbym rozkazać Soydenowi, by spróbował na panu programów brutalnie czyszczących pamięć, zbyt wiele już pan bowiem zobaczył i usłyszał; albo też w ogóle spisać na straty to ciało i od nowa pana sczytać. Tak czy owak, ucięłoby to aktualną linię pana tożsamości, pana fren, a ja wolałbym tego uniknąć.

Otrzymałem, mhm, proszę to sobie wyobrazić jako wróżbę o wysokim stopniu wiarygodności – i ona przekonuje mnie, że ma pan do odegrania pewną rolę, dosyć ważną. Wiele może pan zyskać. Dowie się pan, jak wiele. Tymczasem chciałem pana przeprosić. Postępowałem według mego najlepszego rozeznania. Proszę o wybaczenie.

Mówiąc to wszystko – a mówił głębokim, stonowanym do półszeptu głosem – Judas wykonywał wciąż krótkie, szybkie ruchy: dłońmi, głową, barkami, stopami. Rozgrzewka boksera przed walką, elektroniczna drgawica uszkodzonego automatu. Rozpraszało to Zamoyskiego.

– Czy pan się dobrze czuje, sir? – spytał. McPherson puścił ramię Zamoyskiego, odsunął się nieco.

– Dopiero co wszedłem – mruknął. – Nie leży najlepiej.

– Znowu ubrudził się pan na plecach.

– Tak? Cholera.

Adam spojrzał ponad ramieniem Judasa i w głównych drzwiach zamku zobaczył wysoką postać asystenta. Asystent trzymał w ręce Judasowy frak. Zamoyski wskazał go głową. McPherson obejrzał się. Jak na sygnał, podeszła do niego jasnowłosa kobieta w głęboko wydekoltowanej sukni (piękne piersi, diamentowa kolia). Twarz drgała jej w spazmach wściekłości, zielone oczy zachodziły łzami. – Skurwysynu – szepnęła i wbiła McPhersonowi w oko wyprostowany palec.

Ruch był tak niesamowicie szybki, że Zamoyski zorientował się dopiero na widok padającego bezwładnie Judasa – padł on na kolana, do stóp kobiety, palec wszedł aż po kłykieć, szarpała teraz ręką jak szalona, krwi było bardzo niewiele, prawie wcale.

Zamoyski zakręcił się na lewej pięcie i posadził ciężkiego półhaka na jej podbródku. Usłyszał, jak pękają jej zęby. Padła na taras obok Judasa.

Adam, sycząc przez rozciągnięte szeroko wargi, machał porażoną prawicą.

Uniósł wzrok. Najbliżsi tancerze znajdowali się akurat w pobliżu środka tarasu i najprawdopodobniej nawet nie spostrzegli, co się stało.

Z pewnością widział wszystko sekretarz z frakiem.

Podszedł, zaklął melancholijnie. Miał krótko przystrzyżoną brodę i takież wąsy, ciemnorude.

– Patrick Gheorg – wyciągnął rękę do Adama. – McPherson.

Zamoyski uścisnął ją ponad ciałami kobiety i Judasa swoją lewą dłonią.

– Chyba powinien pan zadzwonić po policję. Patrick Gheorg przesunął wzrok w lewo od Adama.

Zakurzyło się tam kolorowo. Kurz zestalił się w niskiego Azjatę odzianego w oślepiająco białe szaty.

– No? – warknął nań Patrick Gheorg.

– Cesarz wyraża najgłębsze ubolewanie. – Azjata pokłonił się, omal uklęknął.

– Cesarz może się spodziewać rychłego przeformato-wania – wycedził Patrick Gheorg.

– Cesarz przyznaje się do błędu.

– Cesarz świadomie nie dopełnił obowiązków.

– Cesarz schowa stahsa Judasa McPhersona w swojej dłoni.

– Trochę późno.

– Cesarz zaprasza do Domu. Szkoda czasu.

– Cesarz zagwarantuje, że nikt nie przekroczy Pierwszej Tradycji. Żadnych osmoz, pośredniczą manifestacje – to najwęższy i najbezpieczniejszy kanał. Usztywnij protokół w całym Farstone. W swoim imieniu przeproś słowińczyków.

Azjata skłonił się powtórnie, po czym eksplodował w chmurę szarego pyłu, która zaraz rozwiała się w wieczornym powietrzu.

Zamoyski demonstracyjnie zakaszlał, zamachał zdrową dłonią.

– No tak. To ja teraz… Pozwoli pan.

Obszedł szerokim łukiem leżące na posadzce tarasu ciała oraz stojącego nad nimi w absurdalnej pozie, z frakiem w wyciągniętej ręce, Patricka Gheorga McPhersona, i zstąpił po szerokich schodach na trawnik.

Z tacy przechodzącego obok kelnera porwał po kolei dwie szklanki. W jednej – alkohol; w drugiej – woda. Wychylił obie. Ruszył prowokacyjnie pewnym krokiem pomiędzy cieniami i światłami. Nie był pijany. Był przerażająco, nieprawdopodobnie, nieprzyzwoicie trzeźwy.

Szedł wszakże właściwie bez celu. W końcu dotarł do granicy parku i tu się zatrzymał – bo to była jakaś granica. Jak automat, który napotkał nieuwzględnioną w programie przeszkodę.

Przypomniał sobie ławkę i Angelikę i jej spojrzenie tuż przed tym, jak dostał w pierś. Coś go uderzyło – tam ni-czego-nikogo nie było, niemniej cios cisnął nim niczym lalką, przewinął przez ławkę, rzucił o drzewo. To pamiętał. I spojrzenie Angeliki, światło jej ciemnych oczu, jak spoglądała na niego, w zdumieniu, żalu i irytacji – podczas gdy powinien był tam widzieć strach i gniew…

Zamoyski stał w pachnącej ciemności starożytnych drzew i patrzył. Setki gości weselnych, dziesiątki służących. Patrzył – i teraz widział.

Ani jednej kamery, ani jednego aparatu fotograficznego.

Nikt nie rozmawia przez telefon.

Żadnych ochroniarzy, żadnej, najdyskretniejszej nawet, obstawy.

Nie ma tu starców, nie ma ani jednej osoby, o której można by rzec, że przekroczyła wiek średni; nikogo nie szpeci czas.

Judasa i morderczynię wnoszą do wnętrza zamku, wcale się z tym nie kryjąc – podbiegnie ktoś? zakrzyknie? zahis te ryzuje? Gdzieżby.

Panna młoda przechodzi pod tarasem – widzi zwłoki ojca, ale co robi? Wzdycha, unosi oczu ku niebu i idzie dalej.

Zamoyski stał na szeroko rozstawionych stopach, ciężką dłonią masował gruby kark.

Upić się. Nie pomoże. Zapytać. Ale o co. Kogo. Jaxa, gdzie Jaxa. Dlaczego nie ma go na weselu? Powinien być. To on miał przecie bajerować McPhersona, ten kontrakt to jego dziecko, ja tu robię tylko za reprezentacyjny dodatek. Muszę też pogonić Łukasiewicza, prezes zmyje nam głowy, jeśli -

Moja pamięć.

Oparł się plecami o pień. Oparł także głowę, to podniosło jego spojrzenie ponad blanki Farstone. Balon był już tylko chropowatą bulwą czerni na tle ciemnego fioletu nieba. Słońce zaszło i cienie utraciły wyczucie kierunku. Był pewien, że niebo jest bezchmurne, nie widział wszakże żadnych gwiazd. A nie, jest jedna – balon na przemian zakrywa ją i odkrywa – Wenus, więc jednak nie gwiazda.

Oglądając kolejne jej zaćmienia, macał po kieszeniach za telefonem. Sprawdził też klapy marynarki, mankiety i kołnierzyk. Nigdzie.

Kroki. Nie opuścił spojrzenia z nieboskłonu.

– Zapadły już decyzje. Ten głos – głos Niny.

– Kim ty jesteś? – wychrypiał.

Przytuliła się do niego. Palce na policzku, palce na wargach, powoli, delikatnie odczytywała Braille'a jego twarzy.

– Zawsze cię kochałam.

Wtedy się poddał: zamknął oczy, opuścił głowę. Objął Ninę, bolącą prawą dłonią poszukał obojczyka, szyi, tak

zawsze czytał nastroje kobiet: z pulsowania ich krwi, naprężeń mięśni, woni skóry. Zanurzył się w jej włosy, wciągnął powietrze.

Jej ciało nie wydzielało żadnego zapachu.

– Czy ja mam w głowie elektroniczny filtr? – zapytał spokojnie.

– Już nie.

– Nie jesteś człowiekiem.

– Nie jestem.

– Dlaczego ja nie widzę gwiazd? (Wciąż szeptem w jej włosy).

– Bo ich tam nie ma.

– Dlaczego ja nie widzę gwiazd?

– Ciiii.

– Dlaczego ja nie widzę gwiazd?

– Znajdujemy się na Ziemi, tu jest tylko jedna gwiazda, Słońce.

– Ale światło, czemu światło nie dochodzi, z Mlecznej Drogi, z innych galaktyk!

– Tu nie ma Mlecznej Drogi, nie ma innych galaktyk.

– Gdzie: tu?

– W Sol-Porcie.

– A on? – (Słowa na gorącym oddechu prosto do jej ucha). – Ten Port?

– Wszystkiego się dowiesz, stahs McPherson otrzymał wiadomość ze Studni, będzie cię potrzebował.

– McPherson nie żyje. Dogrzebała mu się do mózgu. – Zachichotał. – Miała wyjątkowo długie paznokcie.

– Stahs Judas McPherson żyje. Wydał już stosowne rozkazy w twojej sprawie. Jest przyzwyczajony do zamachów, ma wiele przygotowanych ciał.

Słuchał, kiwał głową. -A ty?

– Ja nie mam ciała.

– I zawsze mnie kochałaś, co?

– Tak.

– Kim jesteś?

– Właśnie tym.

– Ciebie też nie można zabić.

– Nie.

Zacisnął dłoń na jej szyi.

– Nie chcę cię więcej widzieć! Idź! – Odepchnął ją. – Idź! Nigdy więcej!

Nie tracąc równowagi, odwróciła się i ruszyła ku zamkowi. Nie obejrzała się. Nie zmyliła kroku. Żadnej dezorientacji w ruchach.

Szybko zniknęła między gośćmi.

To prawda – widział to – widział to teraz jasno – nie była człowiekiem.

Zamoyski siedział na ziemi, wciąż pod tym samym drzewem, gdy podszedł do niego ów mężczyzna, który przed południem zagadywał go o żonglerkę i karierę astro-nauty.

Tymczasem Zamoyski zdołał dojść do dwóch wniosków, obu równie dlań nieodpartych. Pierwszego, że coś jest nie tak z jego głową; drugiego, że gdzieś między Warszawą a Szkocją, gdzieś nad Morzem Północnym – wszedł Zamoyski do środka filmu SF.

To oczywiste, że słabuje na umyśle: dziury mu zieją w pamięci na podobieństwo kraterów pobombowych, Nina na przykład – prawdziwa Hiroszima.

Ale też bez wątpienia otoczony jest przez poukrywaną pod powierzchnią świata przemyślną maszynerię F/X. Buch! Pokorny Azjata z nicości w nicość. Buch! buch! buch! Widział na własne oczy, realne to było niczym ból

zęba, kopnięcie w kostkę, ani myślał wątpić w swe zmysły; to nie zmysły szwankowały.

Wyelegantowany blondyn wyłonił się z ludnego półmroku, wyrywając Zamoyskiego z tej depresyjnej spirali.

– Phoebe Maximillian de la Roche – przedstawił się i usiadł obok. Nawet siadając na ziemi między chropowatymi korzeniami wiązu, zachował aurę dystyngowanej wyniosłości. – Zapewne zastanawia się pan nad przyczyną zamachu.

– Cóż – mruknął Zamoyski – w każdym razie nie powiódł się, McPherson ponoć żyje. Ma pan może przy sobie telefon?

Nie oglądał się na de la Rochego. Postronny obserwator łatwo mógł ich wziąć za starych przyjaciół: siedzieli bark w bark i leniwie obserwowali przepływających w płytkich cieniach gości weselnych.

– Mówiłum o zamachu na pana – zaznaczył Maximil-lian. – Chciałubym zaofiarować panu prawną i polityczną pomoc, zarówno własną, jak i Horyzontalistów. Bez żadnych zobowiązań. Bylibyśmy bardzo… Stahs.

Jakimś cudem zdołał ukłonić się Angelice nie wstając.

Podeszła ich z boku, zza pnia, Adam najpierw usłyszał szum sukienki, potem poczuł woń jej perfum (jaśmin).

Angelika obrzuciła de la Rochego zimnym spojrzeniem. Do Adama natomiast uśmiechnęła się ciepło.

Bez słowa i bez chwili wahania pochyliła się, złapała go za rękę i energicznym szarpnięciem podźwignęła do pionu. Odruchowo wziął udział w pantomimie, zasymulował bezwładność ciała, plecami zaszorował po korze.

Nie miał pojęcia, dlaczego tak łatwo poddał się narzuconemu przez dziewczynę nastrojowi. Uśmiechali się teraz oboje, on – krzywym, ironicznym uśmiechem spod wąsa.

Puściła rękę Adama. Pochyliwszy się z kolei nad de la Rochem, kopnęła go lekko w łydkę,

– Wybaczysz, phoebe. Pan Zamoyski jest moim bliskim znajomym. Musimy omówić pewne nie cierpiące zwłoki sprawy.

De la Roche wstał, skłonił się po raz drugi i odszedł bez słowa.

– Doprawdy? – mruknął Adam i puścił do Angeliki oko. – Jestem panny bliskim znajomym? Dobrze wiedzieć. A jakież to sprawy -

Pociągnęła go za łokieć. To u nich rodzinne – pomyślał – u McPhersonów.

– Spędzisz ze mną teraz dłuższy czas – rzekła, prowadząc go w głąb parku; drzewa rosły tu gęsto, światła i muzyka już gasły za nimi. – Poznamy się bardzo dobrze.

– Mhm, mam nadzieję, że cała przyjemność nie będzie po mojej stronie, ale dokąd to właściwie miałbym -

– Do mnie. Do Afryki.