"Żebracy na koniach" - читать интересную книгу автора (Kress Nancy)

3

— POLE ZABEZPIECZAJĄCE W FABRYCE NIE DZIAŁA — rzuciła Cazie siedemdziesiąt kilometrów przed Willoughby.

Jackson zerknął na swoją eksżonę, wpatrzoną intensywnie w ekran przenośnego terminalu. Helikopter leciał na automacie, a on przysypiał w fotelu, w duchu zadowolony, że jest w stanie drzemać w jej obecności. Znaczy to, że jej władza nad nim słabnie — czyż nie? A może po prostu znaczy to, że nie przywykł do tego, że leci helikopterem o szóstej dwadzieścia dziewięć rano. Na wschodzie niebo już pojaśniało, a w tym perłowym świetle profil Cazie wyglądał tak jakoś czysto i świetliście. Theresa powiedziałaby, że Cazie wygląda teraz jak święta. Jackson aż parsknął cicho na tę myśl.

— Nie wierzysz mi? — obruszyła się. — To sam zobacz.

Jackson powstrzymał niewczesną wesołość.

— Ależ wierzę. Muszą być jakieś zakłócenia w programie. Nikt nie potrafi się włamać do fabryki zabezpieczonej polem Y.

— Boże, Jack, twoja wiara w nowoczesną technikę jest doprawdy wzruszająca. Zwłaszcza jak na naukowca. Nie ma żadnych zakłóceń w programie. Pole zostało opuszczone na trzydzieści sekund w czasie sekwencji testującej, wywołanej przez kogoś ręcznie. A to nie wszystko: zeszłej nocy także zostało opuszczone, tym razem przez system zewnętrzny, na sygnał z helikoptera właściciela. Zastanawiam się, po co w ogóle załamywali całe pole, skoro mogli otworzyć przejście dla pojazdów?

— Nikt nie może korzystać z sygnału właściciela z wyjątkiem mnie, ciebie i głównego technika. A on, jak mi mówiłaś, jest w tym tygodniu w naszym kompleksie w Meksyku.

— Bo jest. Ktoś musiał przeszperać nasz bank danych. Mój Boże, musi być w tym niezły. Może go zatrudnimy. Jest teraz w środku.

— Jest w środku?!

— Czujniki podczerwieni zarejestrowały obecność dwóch ludzi — odparła Cazie. Uśmiechała się, pewnie ciesząc się z góry na to dramatyczne spotkanie. W obliczu jej wyraźnej radości, Jackson wstydził się przyznać, że bynajmniej nie zachwyca go perspektywa spotkania z dwoma, prawdopodobnie uzbrojonymi intruzami. Którzy pewnie w dodatku są stuknięci. Po co ktoś włamuje się do fabryki stożków? Stożki są przecież tanie, TenTech rozprowadza je po całym północnym wschodzie (tak twierdzi Cazie). A już na pewno żaden Wół nie będzie czegoś takiego robił dla zabawy. No, może z wyjątkiem nastolatków. To pewnie jakieś gorącogłowe dzieciaki, zbierające punkty w szperaczym pojedynku.

— Co oni tam robią? — zapytał.

— Jackson, czujniki podczerwieni nie są na tyle dokładne, żeby mogły nam pokazać, co ludzie akurat robią. Wydawało mi się, że lekarze powinni się znać na tego typu maszynach.

— Znam się na maszynach, na których powinienem się znać. A traf chciał, że nie zaliczam do nich automatów fabrycznych.

— No cóż — rzuciła słodko Cazie — może czas poszerzyć horyzonty.

Jackson rozparł się z założonymi rękami i postanowił, że więcej się nie odezwie. Cazie zawsze umiała sprawić, że czuł się jak ostatni głupiec. No dobrze, to jej impreza, niech sama rządzi.

Otworzyła dla helikoptera przejście w powłoce pola. Wysoko na fasadzie budynku ich laserowy sygnał rozświetlił bioelektroniczny odbiornik. Helikopter wylądował na podwórzu tuż przed głównym wejściem.

— Zamknięte — oznajmiła z ulgą Cazie. — Mamy tu osobne urządzenie zabezpieczające poza systemem. Najwyraźniej nasi młodzi szperacze nie są aż tak dobrzy.

— Hmmm — mruknął nieobowiązująco Jackson.

Cazie sięgnęła za połę koszuli z niekonsumowalnego syntetyku i wyciągnęła dwa pistolety. Uśmiechnięta łobuzersko, wręczyła jeden z nich Jacksonowi, który wziął go z — jak miał nadzieję — obojętną wyższością. Nie lubił broni. Czy Cazie o tym pamięta? Jasne, że pamięta. Miała genomodyfikowany iloraz inteligencji. Rzadko o czymkolwiek zapominała.

— No dobra — rzuciła. — Chodźmy odzyskać swoje Alamo. — Jeśli kogoś postrzelisz, sam wniosę przeciwko tobie oskarżenie. Przysięgam, Cazie.

— Dobry, stary Jackson. Zawsze po stronie słabszych. Nawet jeśli ci słabsi to nader uprzywilejowane nastolatki, złapane z trakcie popełniania przestępstwa. Chodź, idziemy.

Otworzyła drzwi i ruszyła korytarzem. Jackson ze wszystkich sił starał się dotrzymać jej kroku, żeby nie wyglądało, że tchórzy gdzieś za jej plecami. W drzwiach hali produkcyjnej zatrzymał się gwałtownie. Hala zwariowała. Roboty wykonują jakieś idiotyzmy, na całej podłodze brud… Ile to już może trwać? Dlaczego główny technik tego nie wyłapał?

Cazie roześmiała się głośno.

— Jezu Chryste, tylko popatrz! Tylko na to popatrz!

— To nie jest…

— Śmieszne? Jasne, że jest. Czekaj… popatrz tam.

Biegł ku nim jakiś mężczyzna. Jackson zacisnął w ręku pistolet, ale zaraz dostrzegł, że mężczyzna nie ma broni. Potem zobaczył, że to wcale nie jest mężczyzna, tylko kobieta albo chłopiec ubrany w holostrój mężczyzny w brązowym garniturze biznesmena. Postać dostrzegła ich i stanęła jak wryta. Cazie uniosła pistolet.

— Chodź tu. Powoli, z rękami wysoko w górze. No już. Postać uniosła ręce nad głowę i zaczęła zbliżać się powoli.

— A teraz wyłącz holostrój — rozkazała Cazie. — Jedną ręką i powoli.

Guzik znajdował się w okolicach talii. Holostrój zniknął i Jackson zobaczył przed sobą nie nastolatka z college’u, jak się spodziewał, ale kobietę po trzydziestce, genomodyfikowaną, odzianą w kusą tunikę domowej roboty ze świeżo wyjedzonymi dziurami. Wysoka, fiołkowe oczy, nieduży nos… Jackson miał dobrą pamięć do twarzy.

— Ja panią znam! Kiedyś gdzieś się spotkaliśmy… na jakimś przyjęciu… Diana Jakaśtam.

— Już nie — rzuciła kwaśno kobieta. — Słuchaj, Jackson, to doprawdy przemiłe towarzyskie spotkanie, ale musisz mi wybaczyć, bo mam właśnie na głowie sytuację kryzysową.

Cazie wybuchnęła śmiechem. Ciemne oczy rozjarzyły się złośliwą radością.

— Z całą pewnością. Nielegalne wtargnięcie. Jak ci się to udało? Nie wyglądasz mi na szperacza.

— Bo nie jestem. Moja przyjaciółka jest, ale właśnie gdzieś mi tu zginęła… To jeszcze dzieciak.

— A więc jednak dzieciak — ucieszyła się Cazie. — No dobrze, poszukajmy jej. — Pomajstrowała przy swoim pilocie i cała fabryka zamarła w bezruchu. Ustał hałas, a w tej ciszy Cazie rozdarła się na całe gardło: — Halo, młoda przyjaciółko Diany! Wychodź, wychodź, gdziekolwiek jesteś! Pobite garnce!

Diana uśmiechnęła się pod nosem — Jackson miał wrażenie, że wbrew sobie samej. Nikt nie odpowiedział.

— Czy twoja przyjaciółka jest uzbrojona? — rzuciła od niechcenia Cazie.

— Tylko w tupet — odparła Diana, a Jackson przez chwilę nie był pewien, która z nich właściwie to powiedziała. Coś takiego równie dobrze mogło paść z ust Cazie. Teraz zaczęła wołać Diana.

— Lizzie! Gdzie jesteś? Już dobrze, Lizzie, wychodź! Niczego nie uzyskamy, odsuwając to, co nieuniknione. Lizzie?

Żadnej odpowiedzi.

— Lizzie! — zawołała jeszcze raz Diana i tym razem Jackson wychwycił w jej głosie nutę strachu. — Tu Vicki! Wychodź, skarbie!

Za ich plecami coś runęło z brzękiem na podłogę. Jackson odwrócił się na pięcie. Dwa i pół metra nad podłogą ukazała się dziura, a w niej przestraszona brązowa twarz i skulone ciało. Dziewczyna miała czarne, kręcone włosy, które sterczały jej na wszystkie strony. Wyglądała na jakieś piętnaście lat. I wcale nie była szperaczem z college’u, jakiego się spodziewał — była Amatorem.

— Dobry Boże! — mruknęła Cazie.

Diana-Vicki — jak ona się, do cholery, właściwie nazywa — zawołała jeszcze raz:

— Lizzie? Jak ty się tam dostałaś?

— Przeprogramowałam wózek — odparła dziewczyna. Jej głos był znacznie mniej przestraszony niż wyraz twarzy. Czyżby brawura? Spoglądała gniewnie na całą trójkę pod spodem. — Przyślijcie mi go z powrotem.

Nikt nawet nie drgnął. Jackson doskonale wiedział, że żadne z nich tego nie potrafi — nawet Cazie potrafiła tylko korzystać z gotowych komend, a nie przeprogramowywać na pniu. Skąd ta dziewczyna to potrafi? W dodatku Amatorka?

Cazie odłożyła pilota i pistolet, podeszła do najbliższego wózka i zaczęła pchać. Poczerwieniała na twarzy, a maszyna ledwie drgnęła. Diana-Vicki i Jackson zaraz do niej dołączyli. Razem jakoś udało im się podepchnąć niezgrabny sprzęt pod tę dziurę w ścianie. Nikt się nie odezwał. Mimo całej swej irytacji Jackson poczuł się nagle trochę dziwnie: oto trójka Wołów w samym środku zamarłej fabryki musi wykonywać fizyczną robotę, żeby uratować przestępcę Amatora. Ta cała sytuacja wygląda dość surrealistycznie.

Nagle przypomniało mu się, co kiedyś powiedziała Theresa: „Żadne miejsce nie wydaje mi się naprawdę normalne”.

— Dobra — rzuciła Diana-Vicki, kiedy wózek znalazł się już przy ścianie — złaź, Lizzie. I na litość boską, bądź ostrożna.

Dziewczyna ustawiona była twarzą do wyjścia, więc bardzo ostrożnie zaczęła się przekręcać w wąskim tunelu. Kiedy ukazał się jej tył, Jackson zobaczył, że jest prawie naga. Amatorom oczywiście nie przeszkadzało, że ich ciała zjadają ubrania, przynajmniej tym, którzy dorośli już po Przemianie. Jeśli nie nosili przedprzemianowych syntetycznych kombinezonów, łazili półnadzy wśród swych wędrownych „plemion”. Czasem Jacksonowi wydawało się, że Miranda Sharifi odwróciła rewolucję, zmieniając osiadłą społeczność industrialną z powrotem w nomadycznych łowców-zbieraczy. Tylko że teraz ani nie zbierali, ani nie polowali — przynajmniej nie dla zaspokojenia głodu.

Dziewczyna w ścianie wyciągnęła z otworu nogi, wymacując pod sobą podnośnik wózka. Po chwili wysunęła z otworu całe ciało, rozciągając się jak komputerowy wydruk, a Jackson zobaczył, że jest w zaawansowanej ciąży.

— Ostrożnie — powtórzyła Diana-Vicki.

Kiedy palce stóp Lizzie dotknęły podnośnika, wózek zaczął toczyć się w tył. Żadna inna maszyna w fabryce nie działała.

Cazie rzuciła się do wózka i próbowała pchać go z powrotem pod ścianę. Po sekundowym szoku pozostała dwójka skoczyła jej na pomoc. Za późno. Wózek odtoczył się do swoich bezsensownych zajęć, jakby ludzi wcale tu nie było. Dziewczyna krzyknęła i spadła na twardą podłogę hali.

Wylądowała na prawym ramieniu. Jackson opadł przy niej na kolana i przytrzymał, żeby się nie ruszała.

— Cazie, przynieś mi moją torbę. Szybko — polecił spokojnie. Pobiegła natychmiast.

— Nie ruszaj się. Jestem lekarzem — powiedział Jackson do dziewczyny.

— Moja ręka — jęknęła i zaczęła płakać.

Jackson sprawdził reakcję źrenic: obie okrągłe, tej samej wielkości, tak samo reagują na światło. Chyba nie uderzyła się w głowę. Powikłane złamanie kości ramieniowej z wieloma odpryskami — sterczała teraz, bielejąc, przez skórę.

— Ale boli…

— Tylko się nie ruszaj, nic ci nie będzie — rzucił Jackson, bardziej pewnie, niż sam się czuł. Przyłożył dłoń do jej brzucha, poczuł kopnięcie płodu i odetchnął z ulgą.

Cazie wróciła z torbą. Jackson szybko przylepił plaster przeciwbólowy na szyi dziewczyny i niemal natychmiast na jej twarzy odmalowała się ulga. Plaster zawierał potężną mieszankę przeciwbólowych blokad na włókna nerwowe, endorfin i najwyższy dozwolony poziom stymulatorów ośrodków przyjemności w mózgu. Lizzie wyszczerzyła się w idiotycznym uśmiechu.

Sprawnie obmacał ramię, potem kazał jej wykonywać najrozmaitsze ruchy rękoma. Mogła nimi poruszać bez problemów. Pozostałe członki nie doznały obrażeń. Sprawdził bioskanerem jej kark, kręgosłup i organy wewnętrzne — żadnych obrażeń. Przenośny ekranik do badania urazów pokazał mu, jak wygląda pęknięcie kości, złożył więc razem obie jej części, a potem od przegubu do łokcia rozpylił szybkoschnący usztywniacz z pętlą mocującą między dwoma palcami. Jackson odchylił się na piętach.

To wszystko. Usztywnienie, czyściciel komórek i organizm dziewczyny dokończą dzieła.

— Lizzie… — odezwała się Diana-Vicki, przypominając Jacksonowi o swojej obecności. Załamał jej się głos. Jackson spojrzał na nią uważnie. Nie miał pojęcia, jakiego rodzaju więź je łączy, ale na twarzy starszej z nich wyraźnie jawiła się miłość i lęk. Trochę go to zaszokowało. Czy ta dziewczyna mogłaby być jej córką… nie genomodyfikowana Amatorka? Jeszcze sprzed Przemiany? To nie wydawało się prawdopodobne.

— Lizzie, nic ci nie jest?

— Jasne, że coś jej jest, ma złamaną rękę — wtrąciła oschle Cazie, a w tej samej chwili Jackson rzucił zawodowo kojącym głosem: — Wszystko jest pod kontrolą. Diana-Vicki obrzuciła ich pogardliwym spojrzeniem.

— Lizzie, skarbie?

— Diana, skarbie? — przedrzeźniała ją sarkastycznie Cazie. — Jesteście nam obie winne kilka wyjaśnień. W rejestrach wyczytałam, że zmieniłaś nazwisko na Victoria Turner. Nie ma tam natomiast ani słowa o tym, dlaczego wdarłaś się na teren mojej fabryki.

Vicki, która klęczała przy rozmarzonej dziewczynie, wstała i stanęła twarzą w twarz z Cazie. Była wyższa, starsza i wyglądała trochę dziko w swej wyjedzonej amatorskiej tunice i z krótko przystrzyżonymi, zmierzwionymi od snu włosami. Jej twarz stężała, a Jackson odniósł nagle wrażenie, że ta kobieta musiała w życiu stawić czoło sytuacjom, jakich on nawet sobie nie wyobrażał. Kiedy stanęła, żeby porachować się z Cazie, w jej oczach błysnęło coś doprawdy paskudnego.

Wyglądało na to, że będzie to mecz równych szans.

— Wdarłam się na teren twojej fabryki — mówiła Vicki wolno i wyraźnie — żeby moje plemię nie zamarzło tej zimy. Nie spodziewam się bynajmniej, że się tym przejmiesz.

— Nie masz najmniejszego pojęcia o tym, co może mnie przejąć, a co nie — rzuciła ozięble Cazie. — Ciebie natomiast powinno przejąć, że podam cię do sądu. Za włamanie i nielegalne wtargnięcie na teren prywatny.

— Och, trzęsę się ze strachu. Słuchaj no, Cazie Sanders, jak długo jeszcze tacy jak ty mają zamiar…

— Tacy jak ja? Inni niż ty, jak przypuszczam?

— …mają zamiar udawać ślepych na wszystko, co się dookoła dzieje? Skończyły się łatwe odpowiedzi. Koniec z towarem na wymianę — z paciorkami, perkalem i stożkami energii, w zamian za głosy, które takich jak ty utrzymują przy władzy.

— O mój Boże, marksizm z odzysku — szydziła Cazie. — Czas przejąć środki produkcji, co? A wy to awangarda wielkiej armii?

— Nie myślę…

— To widać. A kim ty właściwie jesteś? Jakiś tam Wół-renegat, który poszedł w naturę żyć między Amatorami, żeby podkarmić własne ego? Biała bogini między dzikusami, hę? Żałosne.

Vicki długo wpatrywała się w Cazie, a jej twarz powoli zmieniała wyraz. W końcu rzuciła cicho i dobitnie:

— Kim jestem? To ja jestem tą, która doprowadziła Agencję Nadzorowania Standardów Genetycznych do aresztowania Mirandy Sharifi. I która potem stanęła na czele ruchu obywatelskiego, walczącego o jej uwolnienie.

Po raz pierwszy w życiu Jackson zobaczył, jak Cazie przegrywa. Na jej drobnej, pełnej życia twarzyczce odmalowały się kolejno: zaskoczenie, niedowierzanie, a w końcu niechętna akceptacja faktu. Było w Vicki Turner coś takiego, co nakazywało jej wierzyć — to, jak stała z szeroko rozstawionymi stopami, jakby przez długi czas musiała opierać się silnym wiatrom. Albo to, jak pełniła straż nad Lizzie, która leżała teraz głupawo rozanielona pod wpływem środków Jacksona. A może to jej twarz, pełna jakiegoś bardzo złożonego żalu. Czegoś takiego Jackson się u niej spodziewał.

— Nadal potrzeba nam energii Y — ciągnęła tym samym cichym głosem. — To jedyna rzecz, jakiej od was potrzebujemy. I ciągle będziemy próbowali ją zdobyć, wy ciągle będziecie się starali nas powstrzymać, a wtedy jeszcze więcej ludzi straci życie. Tak jak w czasie Wojen o Przemianę. Życie, które z czyścicielem komórek może się ciągnąć ze sto lat. Wy macie broń, skomplikowane systemy zabezpieczające, których obsługi nigdy nie pozwoliliście się Amatorom nauczyć. Ale oni się uczą, Cazie Sanders. To nie ja przeszperałam wasz system — to była Lizzie. A jest tam całkiem sporo takich dziewcząt, i co dzień uczą się coraz więcej i więcej. Liczby są po naszej stronie. Na każdego z was przypada dziesięciu naszych.

Wypowiedziała na głos nocny koszmar każdego Woła. To właśnie był ten lęk, który krył się w rozgorączkowanych przyjęciach, pogardliwych pozach i głupim marnowaniu czasu na towarzyskie współzawodnictwo. „Nie oglądaj się za siebie. Może już nas doganiają. Jest ich o wiele więcej niż nas”.

— A wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? — ciągnęła cicho Vicki. — Że wy nawet tego nie widzicie. I to wcale nie z głupoty, Bóg mi świadkiem. Z dobrowolnej ślepoty, za którą należy wam się dokładnie to, co wam się w końcu przydarzy.

— Och, Boże, oszczędź mi tej melodramatycznej retoryki. — Cazie otrząsnęła się już po niespodziewanym ataku Vicki. — Prawo jest w tym względzie absolutnie jasne. A ty je naruszyłaś.

Ku zdumieniu Jacksona Vicki się uśmiechnęła.

— Prawo działa tylko wtedy, kiedy godzi się na nie większość. Nie wiesz o tym? Nie, jasne, że nie wiesz. Masz prosty kod binarny: włączasz się, kiedy chodzi o twój interes, wyłączasz, kiedy o cudzy. Nawet dziecko zdołałoby cię przeszperać. Co się zresztą stało.

— Sofistyka ad kominem[Ad kominem (łac. do człowieka) — atakowanie cech charakteru przeciwnika w dyskusji zamiast rzeczowego odpierania jego argumentów (przyp. tłum.).] to nie żaden argument — szarpnęła się wściekle Cazie.

— Ale ty nie jesteś żadne kominem ani nic podobnego. Jesteś redundantną cechą w ludzkim kodzie genetycznym i już teraz stałaś się przestarzała.

Ta kobieta się z nią bawi. Stoi tu sobie, naigrywa się z jego eks-żony, ta obszarpana renegatka pogrywa sobie z Cazie, bawi ją ta cała sytuacja. Ile trzeba pewności siebie, żeby móc tak to rozegrać? A może to nie pewność siebie, tylko świadomość swoich racji? Nagle Jackson poczuł, że nie jest pewien, czy istnieje między tymi dwoma jakaś różnica.

— Odszczekujesz się tylko. Jesteś bezsilna. — Cazie wbiła kod w klawiaturę pilota i zaraz ożył robot ochrony. Podniósł się z zaśmieconej fabrycznej podłogi i popędził w ich stronę. Delikatne lśnienie zaznaczyło brzegi energetycznej bańki, jaką zaraz zarzucił na Vicki.

— Wdarła się pani na teren stanowiący własność TenTechu — brzęczał robot. — Została pani zatrzymana aż do uzyskania dalszych rozkazów.

A ona dalej się uśmiechała. Jackson zobaczył, że twarz Cazie ciemnieje.

— Wdarła się pani na teren stanowiący własność TenTechu. Została pani zatrzymana…

— Wyłącz to — rzucił Jackson, jeszcze zanim się zorientował, że w ogóle ma taki zamiar. Obie spojrzały teraz na niego; jasne było, że pochłonięte walką zupełnie o nim zapomniały. Cazie uśmiechnęła się i postukała w klawiaturę. Robot umilkł.

— Nie — poprawił się Jackson — chciałem powiedzieć: wyłącz go całkiem. Nie aresztujemy jej.

— Ależ owszem, aresztujemy — sprzeciwiła się Cazie.

W reakcji na jej słowa w Jacksonie spiętrzyła się gwałtowna fala hormonów, których nie potrafił nawet nazwać. A może po prostu nie chciał. Wylały się z niego w jednym, jedynym zdaniu, o którym wiedział, że jest z gruntu fałszywe, już wtedy kiedy je wypowiadał.

— Nie rządzisz TenTechem.

— Ależ oczywiście, że rządzę. A niby kto? Ty? Nigdy nie spojrzysz nawet na codzienne raporty finansowe, że nie wspomnę o danych operacyjnych. Zostaw to mnie, Jack. Pozostań przy swojej sztuce lekarskiej.

Przy swojej przestarzałej sztuce lekarskiej, chciała powiedzieć. Znów go podpuszcza, ale tym razem bez zwykłej domieszki czułości, a to oznacza, że czuje się przyparta do muru. Cazie przyparta do muru. Co za piękny obrazek.

— Nie zostawię tego tobie, Cazie. Obalam twoją decyzję. Wyłącz bańkę zabezpieczającą.

Znów wpisała coś w klawiaturę. Robot zaczął sunąć w stronę wyjścia. A wraz z nim Vicki, uwięziona w połyskującej bańce pola energetycznego jak w przejrzystym pudle.

— Cazie, wyłącz robota.

— Weź to napakowane i ululane dziecko, Jack. Wychodzimy.

— Wyłącz to. TenTech jest mój, nie twój.

— Każde z nas ma jedną trzecią — rzuciła obojętnie. Robot, razem z uwięzioną Vicki, sunął niezmiennie w stronę wyjścia.

— Mam za sobą jedną trzecią i głos Theresy — oświadczył Jackson. A potem tak po prostu, bez żadnego trudu, wyciągnął rękę i wyjął pilota z rąk Cazie, zanim zdołała pomyśleć, że coś takiego zrobi. Albo że w ogóle jest w stanie.

— Oddaj mi to!

— Nie — odparł, nie spuszczając z niej wzroku. Widział, jak nadciąga burza. Poczuł też, wbrew sobie, jak w nim samym wzbiera krew. Boże, ależ jest piękna… Najbardziej pociągająca kobieta, jaką w życiu widział. Rzuciła się po pilota, którego trzymał w prawej ręce, ale on lewą z łatwością przytrzymał ją za ramię. Dlaczego nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy, że jest o wiele silniejszy od Cazie? Przecież już przed laty mógł zyskać większą stanowczość przez czystą przewagę fizyczną. Czuł, jak sztywnieje mu penis.

— Powiedziałam, oddaj-mi-to-w-tej-chwili!

— Nie — odparł uśmiechnięty Jackson. Cholera, szkoda, że nie zna kodu, bo już sam by to wyłączył. No, jakoś tam się domyśli. Albo — jakie to dziwne — mógłby poprosić Lizzie. Cazie stała nieruchomo, nie wyrywała się z jego uchwytu, tylko złota skóra na twarzy poczerwieniała ze złości, a zielono upstrzone oczy ciskały płomienie.

Nigdy przedtem nie miał nad nią takiej przewagi.

Cazie pochyliła głowę nad jego lewą ręką, nadal zaciśniętą na jej przedramieniu. I zaraz przeszył go nagły ból; z zaskoczenia rozluźnił palce. Lała się po nich krew. Ona go ugryzła. Dziewczyna na podłodze coś powiedziała.

— To jest właśnie twój największy problem, Jack — rzuciła raźno Cazie. — Nigdy nie jesteś przygotowany na kontratak.

Na grzbiecie dłoni miał dwa długie rozcięcia. Równiutkie, głębokie rozcięcia, nie poszarpane ślady po zębach. Cazie miała między zębami implanty z wysuwanymi ostrzami.

Ciemna krew żylna zebrała się w małą kałużę na podłodze obok Lizzie, która znów coś powiedziała. Do Jacksona jakoś nic nie docierało. Czy to początek wstrząsu? Nie, nie kręci mu się w głowie ani go nie mdli, zresztą rana nie jest zbyt poważna. To wstrząs czysto emocjonalny: nikt tutaj nie zachowuje się racjonalnie.

Razem z tą dziewczyną na podłodze. Podniosła na niego oczy — ogłupiałe, zasnute radosną mgiełką od neurofarmaceutyków — znad nieoczekiwanej kałuży wody między własnymi nogami i zachichotała.

— Dzidziuś już idzie.


— O Chryste — zdenerwowała się Cazie. — Dobra, ty odwieź dziewczynę do jej „plemienia”, a ja poczekam tu na gliny z panią Obrończynią Uciśnionych. W obozie Amatorów musi być przecież ktoś, kto wie, co należy robić w czasie porodu.

— Tym kimś jestem ja — rzuciła Vicki, klękając przy Lizzie i ujmując ją za obie ręce. Coś w jej tonie poruszyło Jacksona. A może poruszyło go tylko to, że teraz może przeciwstawić się Cazie na gruncie medycznym, jedynym gruncie, na którym czuł się pewnie.

— Pani Turner ma rację, Cazie. Powinna zostać przy dziewczynie.

— Czarująca opieka macierzyńska — rzuciła zjadliwie Cazie. — To co mam robić, Jackson, aresztować obie?

— Żadnej. Przynajmniej dopóki nie będzie po wszystkim.

— A ty zaraz odbierzesz ten poród na podłodze fabrycznej.

— Oczywiście, że nie. Do porodu jeszcze ładnych kilka godzin. — Dłonie Jacksona delikatnie badały sytuację. I odkryły, że dziecko jest w położeniu pośladkowym.

Przemiana — snuł ponure rozważania — nie odwróciła jednak pewnych kluczowych aspektów ludzkiej ewolucji. Kanał rodny nadal był znacznie węższy od główki dziecka, a szyjka macicy nadal przystosowana wyłącznie do porodu główką do przodu. A Lizzie, pierwiastka, była dopiero w ósmym miesiącu.

No, ale mogło być gorzej. Urządzenie do dermoanalizy płodu wykazało ułożenie pośladkowe proste — najpierw pośladki, napięte biodra, stopy podciągnięte prawie do samych ramion — a nie bardziej niebezpieczne, stopami do przodu albo poprzeczne. Głowa pochylona do przodu, wyczuwalna pod palcami po przeciwległej stronie. Płód, męski, waży 2800 gram, tętno stabilne — 160 uderzeń, rozwój w normie. Pępowina we właściwym położeniu, a łożysko nie blokuje wyjścia — powinno przyzwoicie wyjść zaraz za noworodkiem. Poród, jak oceniał Jackson, mógłby nastąpić za jakieś kilka godzin. Choć dziewczyna miała już rozwarcie na pięć centymetrów — akurat połowę.

Mogło być o wiele gorzej.

— Lizzie — odezwał się Jackson — teraz cię podniosę. Zabierzemy cię w jakieś wygodniejsze miejsce.

— Czyli gdzie? — wtrąciła się Cazie. — Chyba nie chcesz jej — ich — zabrać do enklawy!

— Ja chcę do domu — odezwała się spokojnie Lizzie. Wcale nie wyglądała jak przyszła matka, a raczej jak uśmiechnięte i bardzo śpiące dziecko. Jackson westchnął.

— Zgoda. Weźmiemy cię do domu. Ale posłuchaj mnie, Lizzie, zostanę tam z tobą. Twoje dziecko jest do góry nogami — rozumiesz? Zostanę z tobą, żebym mógł je w odpowiednich momentach odwracać.

Dziewczyna podniosła na niego oczy. Ku zdumieniu Jacksona wśród narkotycznej mgiełki błysnęło coś jakby rozumna ulga. Spodziewał się, że zaprotestuje, choć ociężale i słabo, przeciwko temu, żeby pomagał jej wołowski lekarz. Czy nie wychowała się na medycznych jednostkach, kiedy tych dostarczali jeszcze politycy? Ale może dzięki tej całej Vicki Turner, Lizzie była inna od reszty Amatorów. Albo to może Jackson nie wie tyle o Amatorach, ile mu się zdawało.

— Chcesz tak sobie wkroczyć do amatorskiego obozu z samym tylko pistoletem? — wtrąciła się znów Cazie. — W towarzystwie przestępców, których i tak mam zamiar w końcu zaaresztować?

Jackson wstał z Lizzie na rękach. Mogła iść o własnych siłach, ale wyprostowana pozycja przyśpieszyłaby poród. Nie chciał odbierać porodu pośladkowego w helikopterze, nawet prostego. Obrócił się twarzą do Cazie.

— Tak. To właśnie mam zamiar zrobić. A ty możesz jechać ze mną albo zostać. Jak sobie życzysz.

Cazie zawahała się. W czasie tej chwili wahania Jackson poczuł nagły przypływ nadziei. Czy to, co zobaczył w jej oczach, to naprawdę był szacunek? Dla niego? Jednak bez względu na to, co to było, natychmiast zniknęło.

— To dwuosobowy pojazd, Jack.

O tym zapomniał.

— No dobrze… Zabiorę je obie do obozu — we trójkę jakoś się zmieścimy. Ty zostaniesz tutaj i wezwiesz sobie inny.

— Wezwę gliny, oto co zrobię.

— Znakomicie. Wezwij gliny. Oni też mogą przylecieć do obozu. Urządzimy sobie przyjęcie.

I poniósł Lizzie przez zastygłą w bezruchu fabrykę — całą, z wyjątkiem tego wózka, który przeprogramowała Lizzie i który teraz znów przewoził swoje nie istniejące ładunki. Czy wrócił do pracy dlatego, że Lizzie popełniła jakiś błąd? Może wcale nie jest aż tak dobrym szperaczem, jak twierdzi Vicki. A może sygnał wysłany przez Cazie z helikoptera spowodował jakąś interferencję albo założył kod nadrzędny. Jackson nie znał się na systemach przemysłowych aż tak, by móc zgadywać. Za plecami słyszał Cazie, która dzwoniła na policję.

— Policja? Nagły wypadek, kod 655, Robert, cholera, odezwij się…

Vicki usiadła na siedzeniu pasażerskim, sadowiąc sobie na kolanach Lizzie. Dwie półnagie kobiety w łachmanach, mokre od wód płodowych Lizzie, z potarganymi włosami, cuchnące krwią, potem, brudem i płynem owodniowym. W kabinie zrobiło się duszno.

Vicki wykazywała szydercze tendencje do wyłapywania jego myśli. Kiedy wznieśli się w powietrze, rzuciła od niechcenia:

— A kiedy to ostatnio bawiliśmy się w lekarza z Amatorami, doktorze?

Nic nie odpowiedział. Helikopter mijał właśnie przejście w polu energetycznym, które otworzył Jackson. Lizzie odezwała się półprzytomnie:

— O, jeszcze jeden. To takie niesamowite, czuję, ale nie czuję…

Jackson zerknął na konsoletę. Przerwa między kolejnymi skurczami jest już znacznie krótsza: dziesięć minut. Za szybko. Przyspieszył lot.

— Na zachód — odezwała się Vicki. — Wzdłuż tej rzeki.

„Obóz” okazał się opuszczoną przetwórnią sojsyntu. Kiedyś soję jadali jedynie Amatorzy, teraz nie chciał jej już nikt, więc wszystkie przetwórnie zbankrutowały. Był to budynek z szarej pianki budowlanej, z oknami, mocno zniszczony i nadkruszony. Wszędzie dookoła rozciągały się kiedyś pola, teraz z powrotem zarastane przez chwasty, krzaki, młode klony i jawory. Ich wątłe gałązki były zupełnie nagie. Jackson zupełnie zapomniał, jak paskudna potrafi być nie genomodyfikowana przyroda w listopadzie, szczególnie wśród tych wysokich wzgórz — albo może niskich gór, Bóg jeden wie, jak je zwać.

Posadził helikopter przed głównymi drzwiami budynku, które wypadły niegdyś — albo zostały wyrwane — z zawiasów, a później nieudolnie przymocowano je drutem. Wewnątrz, jak zgadywał Jackson, wszystkie maszyny zabrano już do przeróbki. Albo zrabowano podczas Wojen o Przemianę. Albo bezmyślnie zniszczono. Nic nie było teraz potrzebne mniej niż rolnictwo na wielką skalę.

Kiedy tylko wylądowali, zostali otoczeni. Horda — to wyglądało jak horda, choć Jackson naliczył ledwie jedenastu ludzi — przyciskała wykrzywione twarze do okien. Ubrani byli cieplej niż Vicki i Lizzie, wyglądali jednak prymitywnie: stare syntetyczne kombinezony w jaskrawych kolorach nad albo pod tunikami domowej roboty, nie genomodyfikowane twarze z wklęsłymi podbródkami, niskimi, krzaczastymi brwiami, szerokimi czołami albo zezowatymi oczyma. A jednemu starszemu mężczyźnie naprawdę brakowało przedniego zęba! A to już przecież po Przemianie. Jak ci ludzie wyglądali przed czyścicielem komórek?

— Lizzie!

— To Lizzie i Vicki!

— Wróciły!

— Lizzie i Vicki…

— Otwórz drzwi, Jackson — odezwała się Vicki. Jak to się stało, że teraz ona tu dowodzi?

Wyglądało na to, że ta cała horda zaraz wpadnie mu do kabiny. Vicki podała im Lizzie; dziewczyna posłała im otumaniony uśmiech, kiedy jej półnagi brzuch ściągnął się w kolejnym skurczu. Jackson silą woli zmusił się, żeby wysiąść. Jakiś młody mężczyzna — wielki, ciężki i silny — gapił się na niego gniewnie. Jakiś nastolatek ściągnął brwi i zacisnął pięści.

— To lekarz — odezwała się Vicki. — Daj mu spokój, Scott. Shockey, weź Lizzie. Nieś ją ostrożnie, ma bóle.

— Nic mnie tam nie obchodzi, że to lekarz — odezwał się chłopiec. — Po co tu sprowadziłaś jednego z tamtych, Vicki? I gdzie są te stożki?

— Bo Lizzie go potrzebuje. Nie mamy żadnych stożków.

Tłum wydał z siebie jakiś okrzyk, którego Jackson nie potrafił zinterpretować.

Wewnątrz budynku panował mrok — Jackson zdał sobie sprawę, że oświetlenie już nie działa, a jedyne promienie światła wpadają tu przez plastikowe szyby. Potrwało chwilę, zanim jego oczy przywykły do półmroku. Pomieszczenie było spore, choć nie tak duże jak hala w Willoughby. Trzy boki obwodu sali podzielono na mniejsze izdebki, oddzielone od siebie starymi półkami, meblami, kawałami odłupanej pianki, wypatroszonymi maszynami, a nawet z grubsza ociosanymi palami drewna. Wewnątrz każdej z tych izdebek znajdowały się prowizoryczne prycze i osobiste drobiazgi. Przez południowe okno Jackson zobaczył namiot z przezroczystej folii plastikowej, prawdopodobnie ukradzionej, rozpostartej półtora metra nad zaoraną ziemią. Naturalnie oświetlone poletko żywieniowe.

Na nie zajętym środku pomieszczenia stały zrujnowane kanapy i fotele, stoły zgromadzono dookoła niedużego przenośnego stożka z rodzaju tych, które zabiera się ze sobą na kempingi. W tym wspólnym pokoju było może cieplej niż na zewnątrz, ale też nie panowała tu temperatura zbliżona do tej, którą Jackson uznawał za pokojową.

— To jedyny czynny stożek w obozie, a nie jest przeznaczony do ogrzewania tak dużych przestrzeni. Ogniska sprawiają wiele kłopotu, ponieważ w piankowych murach jest kiepska wentylacja. Chociaż mamy też projekt pieca Franklina — to był nasz plan zapasowy obok stożków z TenTechu. Ale na razie dzielimy ze sobą ten jeden, który mamy. U was, naturalnie, zagarnęłaby go najbogatsza z rodzin.

— Mogliście migrować na południe — odparował Jackson.

— Tu bezpieczniej. Wszyscy inni też migrują na południe. Nie mamy ciężkiej broni.

— Ooooooch — jęknęła Lizzie niezbyt świadoma, co się dzieje. — Ooooch… chyba idzie następny…

Skądś nadbiegła przystojna czarna kobieta w średnim wieku.

— Lizzie! Lizzie!

— Wszystko w porządku, Annie — uspokoiła ją Vicki. — Doktorze, to matka Lizzie.

Matka Lizzie nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem. Złapała rękę Lizzie, wciąż niesionej przez potężnego młodego mężczyznę, i przywarła do niej z całej siły.

— Wnieś ją tutaj, Shockey — ty, uważaj! Lizzie to nie worek!

Jackson zobaczył, że Vicki się uśmiecha — niewesołym, gorzkim uśmiechem. Coś musiało zajść między tymi dwiema kobietami. A raczej między tymi trzema kobietami. Shockeya bez reszty pochłonęło manewrowanie spuchniętym, okaleczonym i uśmiechniętym brzemieniem, który złożył w końcu w jednym z sypialnych kącików. Annie zatarasowała wąskie przejście własnym obfitym ciałem.

— Dziękujemy, doktorze, może pan już wracać. Tu, między swymi, nie potrzeba nam żadnej pomocy. Do widzenia.

— Ależ potrzeba, pani… Potrzeba. To będzie poród pośladkowy. Muszę w odpowiednich momentach przekręcać płód, żeby…

— To nie żaden płód, tylko dziecko!

— Na litość boską, Annie, zejdź z drogi. To lekarz — wtrąciła się Vicki.

— To Wół.

— Jeśli się nie usuniesz, sama cię usunę.

Wbrew sobie — naburmuszony chłopak postąpił krok bliżej — Jackson poczuł, jak ogarnia go fala zniecierpliwienia. Czy ci Amatorzy zawsze muszą sobie grozić użyciem przemocy fizycznej? To doprawdy męczące. Odezwał się stanowczo:

— Proszę pani, sam panią stąd usunę, jeśli nie przepuści mnie pani do mojej pacjentki.

— O, Jackson — rzuciła Vicki — nie miałam pojęcia, co w tobie siedzi. — Jej ton, jakże podobny do tonu Cazie, doprowadził go do szału. Odepchnął na bok matkę Lizzie i uklęknął przy łóżku nadal uśmiechniętej dziewczyny. Cienki materac z niekonsumowalnego plastiku, koce z przerobionych plastikowych kombinezonów. Poza tym była tu tylko mocno zmaltretowana skrzynia i nadtopione plastikowe krzesło, które wyglądało tak, jakby użyto go kiedyś jako ćwiczebnego celu. Ściany obwieszone były jaskrawymi obrazkami z metalu na sztucznym drewnie, w jakich lubowali się Amatorzy, przedstawiającymi zwykle wyścigi skuterowe na tle puszystych wełnianych obłoczków. Na blacie leżał terminal Jansen-Sagura i kryształowa biblioteka, z tych wykorzystywanych przez najlepiej finansowanych naukowców. Jackson aż zamrugał ze zdumienia. Oczy Lizzie błyszczały radością, nie czuła bólu.

— Wcale mnie nie boli, nic a nic. Jak Sharon rodziła swoje, tak się darła…

— Dla Sharon nie było leków — wtrąciła się Vicki. — Woły nie widziały w tym żadnego interesu.

— Nie trzeba było burzyć magazynów — odparował Jackson.

— A niby dlaczego? Już dawno przestaliście do nich cokolwiek przysyłać.

Nie przyjechał tu po to, żeby dyskutować o polityce z wołowską renegatką. Jackson sięgnął do wnętrza swej torby lekarskiej.

— Co to ma być? — zapytała podejrzliwie Annie. Zawisła nad łóżkiem jak anioł zemsty. Dobiegał od niej ostry kobiecy zapach, trochę piżmowy i dziwnie erotyczny. Jackson pomyślał, jak by to było, gdyby w tych warunkach musiał zachować aseptykę. Przed wprowadzeniem czyściciela komórek.

— To plaster, który miejscowo rozluźni mięśnie. Chcę, żeby pochwa poszerzyła się do maksimum i zapobiegła pęknięciu, zanim wykonam nacięcie.

— Żadnego cięcia — sprzeciwiła się Annie. — Lizzie nic nie będzie! Wynoś się!

Jackson nie zwrócił na nią uwagi. Czyjaś ręka chwyciła go za ramię i szarpnęła do tyłu, właśnie kiedy założył Lizzie plaster. Wtedy Vicki złapała Annie i obie kobiety zaczęły się szamotać, aż w końcu Jackson usłyszał, jak czyjś głos mówi:

— Annie. Przestań, kochanie.

Lizzie nadal uśmiechała się do Jacksona w swej narkotycznej wesołości, a jej wielki brzuch to kurczył się, to rozciągał, szarpany podskórnymi wstrząsami. Trzymała go za rękę. Jackson obejrzał się i zobaczył postawnego czarnego mężczyznę — co najmniej osiemdziesięcioletniego, na ten zdrowy i krzepki sposób dzisiejszych osiemdziesięciolatków — który stanowczo odciągał Annie od sypialnej niszy. Za cofającą się Annie stał już cały tłumek Amatorów, milczący i wrogi.

Odwrócił się z powrotem do Lizzie.

— Co mam robić? — zapytała Vicki podekscytowanym głosem.

— Nic. Nie zawadzać. Lizzie, przewróć się na lewy bok… o, tak.

Minęła cała godzina, zanim mógł wreszcie wykonać nacięcie.

Kiedy je robił — szybkie i rozległe, bo przecież nie będzie główki, która poszerzyłaby otwór — Lizzie uśmiechała się i nuciła. Ten stary mężczyzna, Billy, jakimś cudem zapobiegł gadaniu Annie. Była tu, ale się nie odzywała.

— Dobrze, Lizzie, a teraz przyj. — Neurofarmaceutyki kłębiące się w jej organizmie wywoływały efekt uboczny. Były tak wyselekcjonowane, żeby nie mogły przeniknąć do łożyska, ale ogromnie ograniczyły potrzebę albo i chęć Lizzie do wykonania czegoś tak wymagającego koncentracji jak parcie. — No, dalej… Wyobraź sobie, że musisz wysrać dynię!

Lizzie zachichotała. Wśród potoku krwi matki ukazał się maleńki tyłeczek dziecka. Jackson czekał, aż jego pępek wyjdzie poza krocze, potem złapał dziecko za bioderka i ciągnął w dół, aż ukazały się łopatki. Ostrożnie przekręcił dziecko, żeby ustawić ramionka we właściwej pozycji. Kiedy wyszły ramionka, znów przekręcił wijące się małe ciałko, żeby urodziło się twarzą w dół, bo w ten sposób istnieje najmniejsze prawdopodobieństwo wystąpienia urazów głowy.

— Przyj jeszcze, Lizzie, mocniej… Mocniej!

Parła. Główka dziecka w końcu zdołała się przecisnąć. Żadnych widocznych urazów głowy, reakcje mięśniowe w porządku, minimalna ekchymoza i edema. Ująwszy w dłonie mokre i miękkie pośladki dziecka, Jackson uczuł nagle, jak coś ściska go za gardło. Szybko zbadał dziecko monitorem, potem położył je na piersi matki, uwalane w krwi i mazi płodowej. W malutkiej sypialence znów pełno było ludzi. Prywatność najwyraźniej nie miała u Amatorów najwyższych notowań. Jackson odebrał teraz łożysko, przeciął pępowinę. I wyciągnął z torby strzykawkę Przemiany.

Zgromadzony tłumek wykonał kolektywne westchnienie:

— Aaaaaaach…!

Jackson w zaskoczeniu uniósł wzrok.

— Masz ją! — rzuciła Vicki zupełnie innym tonem niż ten, który dotąd u niej słyszał.

— Strzykawkę Przemiany? Naturalnie… — A wtedy do niego dotarło. — Wy nie macie. Poza enklawami.

— Nasz przyrost naturalny jest o wiele większy niż wasz — rzuciła sucho. — A zapasy o wiele mniejsze. Kiedy strzykawki przestały się pokazywać kilka lat temu, wy, Woły, zmietliście je wszystkie i trzymacie w ukryciu.

— A więc wasze dzieci…

— Chorują. Przynajmniej niektóre. Mogą umrzeć. Czy nie wiesz, że o pozostałe strzykawki toczą się regularne bitwy?

Wiedział, oczywiście. Ale widzieć to w wiadomościach to nie to samo, co mieć przed sobą ten tłum, wpatrzony chciwie w jego strzykawkę, nie to samo co czuć to napięcie, ich zrozpaczoną zawiść. Zapytał szybko:

— Ile macie nie Odmienionych dzieci w swoim… w swoim plemieniu?

— Jeszcze żadnego. Ale została nam tylko jedna strzykawka, dla Lizzie. Następna ciąża… Ile ty masz strzykawek, Jackson?

— Jeszcze trzy… — Już miał dodać „przy sobie”, ale w porę się połapał. — Możecie je wziąć.

Zaszczepił niemowlę, które, co było do przewidzenia, zaczęło krzyczeć. Gdzieś za ścianką sypialni jakiś męski głos rzucił ochryple:

— Są tu wołowskie gliny!

Vicki uśmiechnęła się do niego. Ten uśmiech go zaskoczył: szczery, znużony, a mimo to jakoś braterski, jakby to, że odbierał dziecko Lizzie, a potem oddał im pozostałe strzykawki, wszystko zmieniło między nim a plemieniem Amatorów. Minęła dobra minuta, zanim się zorientował, że ten uśmiech to tylko mina. Ale ona spytała miękko:

— Pozwolisz, żeby ta suka aresztowała ci pacjentkę, Jackson?

Lizzie leżała, śmiejąc się obłąkańczo nad swoim dzieckiem — albo fabryka neurofarmaceutyków dodała do plasterka za dużo stymulantów przyjemności, albo Lizzie miała jakieś szczególne predyspozycje do macierzyństwa. Niemowlę zawodziło głośno. Ludzie coś wołali i o coś się kłócili w tym malutkim pomieszczeniu, niektórzy gratulowali Lizzie, inni rzucali groźby pod adresem glin (bez sensu — będą uzbrojeni i zabezpieczeni jak chodzące fortece), inni domagali się wyjaśnień, dlaczego nie ma nowych stożków Y. Wszędzie panował zaduch. Jackson popatrzył na uśmiech Vicki. Pomyślał o wściekłości Cazie, o jej szyderstwach.

Korzystając z ogólnego rozgardiaszu, Vicki powiedziała mu cicho:

— Powiedziałeś Cazie, że masz dwa głosy w TenTechu — twój i twojej siostry. Mógłbyś wycofać oskarżenie.

— A niby dlaczego miałbym to zrobić?

A ona tylko wskazała mu gestem to wszystko: dziecko, zimny pokój, obszarpanych Amatorów, kłótnie, gliny, które, jak wiedział, muszą stać gdzieś za tym żywym murem ludzi, biologicznie uodpornionych na choroby i głód, ale przecież nie na zimno, przemoc czy ludzką chciwość. Nagle przyszła mu na myśl Ellie Lester, która sądziła, że tubylcy, obywatele drugiej kategorii, niewolnicy — Amatorzy — są tacy zabawni. Która sądziła, że bezsilność jest bardzo śmieszna. W przeciwieństwie do Cazie, która miała ją tylko za niezwykle nudną.

— Tak — odpowiedział w końcu. — Wycofam oskarżenie.

— Tak — powtórzyła Vicki i przestała się uśmiechać. Spod zmrużonych powiek przyglądała mu się teraz bardzo dokładnie, jak gdyby zastanawiając się, jakby go tu jeszcze wykorzystać.