"Żebracy na koniach" - читать интересную книгу автора (Kress Nancy)2LIZZIE FRANCY ZATRZYMAŁA SIĘ ZNIENACKA NA SZORSTKIEJ trawie pensylwańskiej łąki i ostrzegawczo położyła dłoń na ramieniu Vicki Turner. Wiał zimny wiatr. Trzydzieści metrów przed nimi majaczył w ciemnościach wysrebrzony księżycowym światłem zarys fabryki stożków energetycznych TenTech: pozbawiony okien prostokąt z pianki, czarny i jednolity jak więzienie. — Dalej nie można — odezwała się Lizzie. — O dwa kroki od nas zaczyna się pole ochronne. Widzisz, jak zmienia się trawa? — Oczywiście, że nie, przecież nic nie widzę — odpowiedziała jej Vicki. — A ty? — Byłam tu w dzień — odrzekła Lizzie. — Musimy się przesunąć trochę w lewo… Zaznaczyłam miejsce. Trzęsiesz się, Vicki, zimno ci? — Zamarzam. Wszyscy zamarzamy. Przecież o to właśnie chodzi w tej naszej nocnej kryminalnej wyprawie, nieprawdaż? Boże, chyba zwariowałam, że się w to pakuję… O ile w lewo? — Już tutaj. Nie podchodź bliżej, bo wyłapią nas detektory podczerwieni. — Nie mnie, ja jestem za zimna. Odnotują mnie jako skałę. Nie, nie chcę twojej peleryny, sama jej potrzebujesz. — Nie jest mi zimno — odparła Lizzie. Otworzyła plecak i zaczęła wyjmować z niego sprzęt. — To ten twój nadmiar hormonów. Ciąża to jak mały stożek energii Y. No dobra, biorę tę pelerynę… Jak to się dzieje, że twoje ciało nie wyjada ci ciuchów nawet w połowie tak szybko jak moje? A może tylko tak mi się wydaje… Lizzie, skarbie, tylko nie podniecaj się zanadto. To się nie może udać. Nikt, nawet najlepszy szperacz, nie jest w stanie włamać się do fabryki energii Y. — Ja potrafię — oświadczyła Lizzie. Obdarzyła Vicki szerokim uśmiechem. Vicki nic nie wie; jest bystra, wykształcona, ale jest Wołem, należy do tych, którzy rządzili światem. To Vicki dała Lizzie pierwszy terminal i nauczyła go obsługiwać. Lizzie zawdzięczała jej wszystko. Ale mimo to Vicki nie wie; jest stara, może nawet ma czterdziestkę, i wyrosła w czasach przed Przemianą, kiedy wszystko było inaczej. Ostatnie pięć lat Lizzie spędziła w sieci i doskonale wiedziała, na co ją stać. Nie było kodu, którego by nie złamała (z wyjątkiem, oczywiście, Azylu, ale to się nie liczy). Ten świat należy do Lizzie, a ona może zrobić w nim wszystko. Ma siedemnaście lat. Obie kobiety rozwinęły teraz sprzęt Lizzie z chroniących go szmat. Kryształowa biblioteka, systemowy terminal, nadajnik laserowy i holograficzne ubiory na całe ciało. Niektóre z tych urządzeń były samodzielnie sklecone, inne ukradzione, a wszystkie przestarzałe. Lizzie, z tym ogromnym brzuchem przepychającym się niemal na wylot przez mocno wyjedzoną tunikę, pracowicie wszystko poskładała i wycelowywała w stronę budynku. Vicki, zawinięta w jej pelerynę, nagle wybuchnęła zjadliwym chichotem. — Spotkałam kiedyś Jacksona Aranowa. — Kto to jest Jackson Aranow? — Właściciel fabryki, którą zaraz obrabujemy. W każdym razie miała ją jego rodzina. Zawsze mówię, że trzeba znać swych nieświadomych i niedobrowolnych dobroczyńców. Aranowowie to długa linia konserwatystów — nadęci i sztywni. A bogaci jak sam Azyl. Lizzie oderwała na chwilę wzrok od wyliczeń na monitorze. — Naprawdę? — Nie, jasne, że nie naprawdę. Boże, czy ty musisz być taka dosłowna? Nikt nie jest tak bogaty jak Azyl. — Dobra, gotowe — oznajmiła Lizzie. Uśmiechnęła się szeroko, a jej białe zęby rozbłysły w mroku. — Masz swój worek? Pamiętaj, pole będzie wyłączone tylko przez dziesięć sekund, zanim system się połapie. Masz broń? — Jeśli to nazywasz bronią — rzuciła ironicznie Vicki, unosząc w górę metalową rurkę, którą trzymała w prawej ręce. — Czy musiałaś wybrać taką ciężką? Jeśli już mam umrzeć, niech to przynajmniej będzie lekka śmierć. — Nie umrzesz. Poza tym jesteś przecież prawie goła, czy to nie czyni cię dość lekką? — Lizzie zaśmiała się cichym, wariackim chichotem, a jej palce zatańczyły na zgromadzonym sprzęcie. — Dobra, teraz! Ciemność przeciął promień lasera, prosty i solidny jak pręt z włókna diamentowego. Przebił się przez niewidzialne pole energetyczne i strzelił w punkt — dosłownie nierozpoznawalny — na samym szczycie budynku. Za nim pojawił się drugi. Wielotorowe ścieżki dostępu, których bioelektryczne cząsteczki poruszyła wiązka pierwszego lasera, przy drugim pobrały dodatkową energię z innego obszaru spektrum. Wchłonięta energia zainicjowała reakcję łańcuchową — architektoniczną jednofotonową sekwencję — zestaw kluczy z fal o różnej długości, który dopasował się w ciemnościach do chromoforowego zamka, skonstruowanego na bazie bakteryjnych protein. Noc wypełniły niewidzialne informacje; niektóre z nich popłynęły do innych stacji odbioru, do dalszych łączy, do terminali w innych stanach. Lizzie nic na to nie mogła poradzić: systemy zabezpieczające z natury alarmowały inne systemy. Ale powietrze przeszył krótki błysk, a energetyczne pole ochronne zanikło. Za dziesięć sekund pojawiło się z powrotem, sterowane już innymi kodami i innymi wzorami. Ale Lizzie i Vicki, z workami na plecach, zdążyły przebiec szybko przez szorstką trawę i zaistniałą lukę informacyjną. Wszystko to dokonało się w absolutnej ciszy. Nie pozapalały się światła, nie rozdzwoniły alarmy. Fabryki były w pełni zautomatyzowane, zarządzane przez skomplikowane systemy usytuowane w odległych enklawach, gdzie ich właściciele mogli się z nimi konsultować albo wydawali im polecenia. Albo i nie. Pierwszy robot ochrony niemal natychmiast ruszył w stronę obu kobiet; bezszelestny metalowy kształt sunął nad trawą z przerażającą wprost prędkością. Vicki wycelowała weń zakłócacz elektromagnetyczny i kształt zatrzymał się, opadł na trawę i przewrócił się na bok. Vicki wybuchnęła trochę zbyt gwałtownym śmiechem. — Giń, nierozważny śmiałku! — No chodź! — ponagliła ją Lizzie. Rozwaliła drugiego robota ochrony i popędziła w stronę wejścia. Oczywiście drzwi zdążyły się już pozamykać, kiedy nastąpiła przerwa w polu energetycznym. Lizzie wbiła ręcznie kilka kodów nadrzędnych i wstrzymała oddech. Już od miesięcy szperała w danych systemu bezpieczeństwa TenTechu, a chociaż potrafiła zrobić wszystko, to jakoś nie udawało się jej znaleźć zapasowych kodów manualnych, na wypadek gdyby system bezpieczeństwa w czasie alarmu musiał zmienić stare. Miała nadzieję, że oznacza to tylko, że nie ma żadnych zapasowych kodów, że projektanci byli na tyle aroganccy albo skąpi, iż zawierzyli bez reszty skomplikowanemu systemowi pola Y, którego według nich nikt nie potrafił złamać. Z wyjątkiem, oczywiście, Azylu, ale ten znów nie miał po temu najmniejszych powodów. Azylu i Lizzie Francy. Drzwi otworzyły się, a Lizzie zmarnowała jedną cenną chwilkę, żeby zacisnąć oczy w króciutkiej modlitwie dziękczynnej do Boga, w którego nie wierzyła. Boga Billy’ego i jej matki. Lizzie Go nie potrzebowała. Sama tego dokonała. Faktycznie to zrobiła — włamała się do wołowskiej fabryki, w której produkuje się stożki energii Y, żeby nakraść ich tyle, aby jej plemię mogło przetrwać zimę. Od czasu Przemiany nie brakło im poza tym niczego. Mieli brezent z plastikowych polimerów, którym nakrywali poletka żywieniowe. Wodę, która już nie musiała być czysta. I porzuconą fabrykę sojsyntu sprzed Przemiany, w której było wystarczająco dużo miejsca, żeby pomieścić całe plemię. Robot tkacki dostarczał dostatecznej liczby koców i ubrań, nawet dla młodych, których ciała najszybciej je wyjadały. Nie mieli tylko stożków Y, a zima na wzgórzach Pensylwanii była ostra. Teraz, kiedy Woły nie dawały już stożków i koców w zamian za ich głosy, plemiona jakoś musiały radzić sobie same. Nikt tego za nie nie zrobi. Lizzie otwarła oczy. Z jakiejś niszy wypadł na nie kolejny robot ochrony, więc szybko unieszkodliwiła go zakłócaczem. Niewidoczne kamery nagrywały oczywiście cały napad, ale obie z Vicki były okryte holograficznymi strojami. Dla kamer Lizzie była teraz dwunastoletnią blondynką w ósmym miesiącu ciąży. Vicki była rudym Wołem w garniturze biznesmena. A detektory podczerwieni odnotują tylko dwa zarysy cieplne sylwetek o ludzkim kształcie, płci żeńskiej, o pewnym rozmiarze, masie i metabolizmie — ale bez określonej tożsamości. Ależ to łatwe! Wpaść do środka, porwać siedem czy osiem stożków z końca produkcyjnej taśmy, wepchnąć do worków, wybiec z powrotem na zewnątrz i poczekać, aż jej sprzęt wypali drugą sekwencją laserową, która znów na dziesięć sekund wyłączy pole energetyczne, a wtedy szybko śmignąć poza teren fabryki. Całkiem nieźle jak na smarkacza amatora! Biegła krótkim korytarzem do hali produkcyjnej, a jej wielki brzuch kołysał się na boki w rytmie bonga. I stanęła jak wryta, ujrzawszy przed sobą miejsce, które oszalało. Po podłodze hali toczyły się dwa wózki widłowe. Jeden podnosił, rozmieszczał, sortował i odwoził zupełne nic — całe ładunki pustego powietrza. Drugi przewoził do końca linii produkcyjnej pustą paczkę, umieszczał ją na właściwym miejscu i zgarniał do niej nie napełnione stożki energetyczne, następnie przewoził tę paczkę na środek hali i tam wywalał stożki na podłogę. Potem przetaczał się po nich, aż rozbryzgiwały się z brzękiem na boki, podczas gdy sam znów wędrował z pustym pudłem na koniec linii produkcyjnej. Pudło to było pozaginane i wymięte, jeden róg zapadł się do środka i brakowało mu dwóch klapek zamknięcia u góry. Wyglądało, jakby wróciło z wojny. Na samej linii produkcyjnej ramiona robotów podnosiły delikatne wnętrza stożków, dostarczane im przez zabezpieczoną jednostkę zimnej syntezy nuklearnej — a potem mijały się z nadjeżdżającymi obudowami o jakieś piętnaście centymetrów. Rozbijane pakieciki energetyczne wypadały poza linię, na podłogę. Nie napełnione stożki jechały sobie dalej, gdzie czekał na nie niesprawny robot, który pakował, transportował i rozrzucał je po podłodze, a następnie wracał po kolejną partię. — Co…? — wykrztusiła zdumiona Vicki. — Poplątały im się algorytmy porządkujące — wyjaśniła z obrzydzeniem Lizzie. — Boże, ależ strata… Ten twój przyjaciel musi chyba sprawdzać tylko dane na wejściu, a nie z kontroli jakości albo chociaż… Vicki, to wcale nie jest śmieszne! — Jasne, że jest! — krztusiła się Vicki, zgięta wpół w paroksyzmie śmiechu. — To… histeria. Wołowski świat najwyższej techniki… To wygląda jak święta wojna robotów z endorkissem… a… ten nadęty figurant… Jackson… Aranow… — Zostało nam tylko kilka minut, a musimy mieć te stożki! Pomóż mi znaleźć paczki ze stożkami zapakowane, zanim tu wszystko zwariowało, to nie mogło przecież dawno się zacząć… — Nie? Rozejrzyj się — na wszystkim jest kurz! — I znów odjechała, trzymała się za brzuch i rżała ze śmiechu jak jakiś wariat z holo z przytułku. Lizzie czasem się zdawało, że to ona jest dorosła, a Vicki, z tym swoim dziwacznym wołowskim poczuciem humoru, jest bardziej dzieckiem. A potem, innym razem, Vicki znów stawała się tamtą kobietą, którą Lizzie pamiętała z dzieciństwa: wszystkowiedzącą i zrównoważoną, trochę straszną — z tych istot, które rządzą światem. Dlaczego ludzi nie można przeszperać jak systemy komputerowe? Lizzie trąciła ją w końcu w ramię. — No chodź! Pomóż mi szukać! Vicki posłuchała. Obie pobiegły w stronę pełnych paczek palet, poukładanych przez wózki widłowe, zanim (a może kiedy?) zwariowały. Na szczęście robot pieczętujący paczki także nie funkcjonował prawidłowo: żadna ze skrzynek nie miała zamkniętego i zabezpieczonego wieka, dzięki czemu łatwo było zaglądać do środka. Pierwsza paleta na samym wierzchu była zupełnie pusta. Podobnie druga. Trzecia była pełna potłuczonych pakiecików energetycznych, które rozsmarowały się po obudowach stożków jak żółtko na skorupkach jakichś nierozbijalnych jajek. Lizzie nie mogła się nadziwić: co też mogło się stać, że program aż tak się poplątał? — Vicki, kończy nam się czas! Nasze lasery wystrzelą razem jeszcze tylko raz, potem mogą strzelać w parze, ale o przypadkowych porach, nie dało się tego zaprogramować. — Tutaj! — rzuciła Vicki, już poważna. — Ta paleta jest dobra. Łap trzy czy cztery stożki i lecimy! Wepchnęły stożki do worków, potem pobiegły korytarzem, wymijając puste stożki, które toczyły się z wózka. Na końcu korytarza drzwi do fabryki były zamknięte. — Co jest?! Lizzie! Zamknęły się automatycznie! Lizzie przywarła do tabliczki rozdzielczej, gorączkowo wbijając różne standardowe kody otwierania drzwi. Nic. System bezpieczeństwa powtórzył kody zamknięcia, ale nie otwarcia. To nawet logiczne. Jeśli ktoś załamał pole siłowe, może dostać się do środka — ale już się nie wydostanie! — Czy możesz się tam dostać, żeby zdobyć kod? — zapytała Vicki. — Nie zdążę przed wyłączeniem pola. A to będzie za… teraz. Lizzie osunęła się po zamkniętych drzwiach. Jej ciało opadło z wolna na podłogę jak szmaciana lalka, w rękach ściskała cenny worek ze stożkami. A jednak jej się nie udało. Zawaliła sprawę — ona, Lizzie Francy! — a teraz razem z Vicki tkwią w pułapce, zamknięte w fabryce stożków, w nienaruszalnym budynku z pianki budowlanej. A nawet jeśli uda im się wydostać z samego budynku, nadal będą tkwiły wewnątrz szerokiej na trzy metry błotnistej fosy, która otaczała budynek ze wszystkich stron wraz z polem Y, nie przepuszczającym nic większego od cząsteczki powietrza. Pułapka. — Vicki — szepnęła i nie była już dziewczyną-genialnym komputerowym szperaczem, była przerażoną siedemnastolatka, szukającą pomocy dorosłego. — Vicki, no i co my teraz zrobimy? — Poczekamy — odparła rzeczowo Vicki. Usiadła na podłodze przy Lizzie i też oparła się plecami o drzwi. — Aż ktoś tu się w końcu pokaże. Lizzie przeciągnęła ręką po niewielkim skrawku podłogi przy drzwiach. Skrobnęła palcem po piance budowlanej. Wszędzie pełno kurzu. — Jak myślisz, dawno ktoś tu ostatnio zaglądał? — Słyszała, że znowu zaczyna mówić po amatorsku, jak zawsze kiedy była wytrącona z równowagi. Nie znosiła tego. — Ktoś przyjdzie sprawdzić to przerwanie pola — odparła Vicki. — Ktoś z nadzoru technicznego, wysłany tu przez TenTech. Ten kurz nic nie znaczy — nie znaczy, że nikt tu nigdy nie przychodzi. Cały system wentylacyjny mógł wysiąść razem z resztą robotów i pewnie wypluł z powrotem nagromadzony wcześniej kurz. Lizzie zmarszczyła brwi. Spory zawsze sprawiały, że sytuacja przestawała jej się wydawać aż tak beznadziejna. — Ale te roboty źle funkcjonują już od bardzo dawna. Popatrz tylko na te wszystkie zmarnowane stożki… — Nie tak znów od dawna. Znalazłyśmy dobre stożki już na samym wierzchu stosu palet, pamiętasz? — A skąd mamy wiedzieć, czy te stożki w ogóle działają? — zaperzyła się Lizzie. Wyprostowała się, wyszarpnęła jeden ze swego worka i włączyła. Natychmiast zaczął grzać. Potem przełączyła na światło, potem na jedno i drugie naraz. — Działa. — No to dobrze. — Może ten, kto tu przyjdzie, pozwoli nam zatrzymać tych kilka stożków. Vicki tylko na nią popatrzyła. A Lizzie znów ogarnęła fala beznadziei. Niejasne, że nie pozwolą im zatrzymać stożków. Przecież są Wołami. Zaaresztują ją i Vicki za włamanie, kradzież i za co tam jeszcze będą chcieli, a wtedy one pójdą do więzienia. Jej dziecko urodzi się w więzieniu. A plemię nie będzie miało ciepła zimą, więc zostanie zmuszone do migracji na południe, tak jak to już zrobiła większość innych plemion. No, to jeszcze nie byłoby najgorsze, na południu jest ciepło, a po tych okropnych Wojnach o Przemianę nie zostało tak znowu wielu ludzi, żeby nie było miejsca… Ale matka Lizzie i Billy nie pójdą, jeżeli Lizzie będzie siedzieć w więzieniu gdzieś na północy. Czy posądzają tutaj? Czasami wysyłali ludzi gdzieś bardzo daleko. Wołowskie gliny mogą wysłać człowieka, gdzie zechcą. — Nadal mają nad nami władzę, co? — odezwała się żałośnie. — Mimo Przemiany. Mimo czyściciela komórek. I mimo… wszystko. Vicki nic jej nie odpowiedziała. Siedziała tylko — wołowski renegat, który poszedł żyć wśród Amatorów — i patrzyła, jak oszalały wózek widłowy podnosi, transportuje i składa ładunki powietrza, podczas gdy po podłodze toczą się z brzękiem do kąta uszkodzone stożki. Czekały tak całą noc, przesypiając kilka godzin na fabrycznej podłodze. Gdzieś nad ranem na Lizzie wtoczył się jeden ze stożków i wyrwał ją z fragmentarycznych snów, wtrącając we fragmentaryczną jawę. Odepchnęła go na bok i pomyślała, że może by tak uszkodzić ten wózek. Ale właściwie po co? Zwinęła się więc tylko ciaśniej wokół wciąż obcej wypukłości wielkiego brzucha. Podłoga była zimna. Obok niej Vicki pochrapywała z cicha, ale do Lizzie sen już nie chciał wrócić. Usiadła. W nocy zniknęło jeszcze więcej z jej tuniki. Pasek, który nosiła pod spodem, a który teraz wisiał wysoko na brzuchu, był z nieorganicznych syntetyków sprzed Przemiany. Wisiał przy nim mieszek z tego samego materiału, w którym nosiła swoje narzędzia. Gdyby tylko miała tu regulowaną piłę laserową! Z piłą laserową wydostałyby się stąd w mgnieniu oka. Ale piły laserowe mogły mieć tylko Woły. Nawet w czasie Wojen o Przemianę, kiedy wszędzie ludzie plądrowali magazyny i walczyli ze sobą, a Vicki nazwała to „monumentalnym zrywem obywatelskim zdychającego starego porządku”. Woły tkwiły w swoich nie dających się sforsować enklawach, a piły laserowe tkwiły tam razem z nimi. A poza tym piła laserowa nie pomogłaby im przedostać się przez pole Y. Tego rodzaju pola nie zniszczy nic poza pociskiem nuklearnym. Fabryczne światła paliły się przez całą noc. Pewnie miały pozostać zapalone za każdym razem, kiedy budynek wykrył obecność ludzi. W ich miękkiej poświacie uwijały się pracowicie roboty, wykonując swe bezsensowne czynności. Głupie maszyny. Ale wcale nie głupsze niż ona, Lizzie. Od kiedy pamięta, zawsze odbierała siebie jako dwie różne osoby. Jedna z nich nieustannie zadawała pytania, zamęczała nimi matkę, Billy’ego, a potem i Vicki, przedzierała się przez to żałosne oprogramowanie edukacyjne w szkole, rozbierała na części roboty, które wpadły jej w ręce, i słuchała, nieustannie słuchała. Było tyle rzeczy, które chciała wiedzieć. A zanim spotkała Vicki i zanim nadeszła Przemiana, nie miała szans, żeby je poznać. Tak więc, kiedy Vicki opuściła enklawy i zaczęła żyć między Amatorami, a potem dała Lizzie dobry terminal i kryształową bibliotekę, mogła się uczyć wszystkiego. Lizzie — ta pierwsza Lizzie — popadła w gorączkowe podniecenie i spędzała przy terminalu niemal każdą wolną od snu minutę, próbując nadrobić stracony czas. A kiedy to jej się udało — najpierw nauczyła się korzystać z sieci, potem doszła w tym do perfekcji, aż w końcu była w stanie wyszperać w cudzych bankach danych każdą informację, jaką potrzebowała — kiedy się tego wszystkiego nauczyła, czuła się jak pijana. Pijana potęgą, pijana czynem. Zaprojektowała dla swojego plemienia robota tkackiego, przeszperała katalogi nie strzeżonych magazynów, aż poznajdywała w nich wszystkie części potrzebne do jego zbudowania, potem odnalazła tę opuszczoną fabrykę na ich zimowe schronienie, a na koniec zaszła w ciążę z chłopakiem, którego nigdy więcej już nie zobaczy i wcale nie ma ochoty widzieć. Lizzie Francy zdecydowała, że chce mieć dziecko, tak samo jak przedtem doszła do wniosku, że potrzebny jej robot tkacki, więc go sobie zmontowała. Mogła śmiało to zrobić, mogła zrobić wszystko i niech lepiej nikt nie próbuje się wtrącać! Ale przez cały ten czas gdzieś w głębi żyła zupełnie inna Lizzie, której nikt nie dostrzegał. Ta Lizzie przez cały czas się bała. Wiedziała, że w końcu i tak coś spaprze, to tylko kwestia czasu. A wtedy wszyscy się dowiedzą, że ona tylko tak udaje, że nic nie umie zrobić dobrze i że wcale do nich nie pasuje. Ta druga Lizzie bała się szperać w danych takich ważnych korporacji jak TenTech, bała się, że kiedy urodzi się jej dziecko, nie będzie umiała się nim należycie opiekować, przerażała ją myśl, że Vicki, Billy i matka mogliby zostawić ją samą. Samą z dzieckiem. Dwie inne dziewczyny z jej plemienia jakoś sobie z tym radziły, ale ona, Lizzie Francy, by nie mogła. Bo Lizzie — ta druga Lizzie — miała ochotę zwinąć się w kłębek i przestać być tą osobą, od której całe plemię oczekuje rozwiązań i odpowiedzi wyszperanych w sieci, choć ta przecież nawet do niej nie należała. Należała do Wołów — jak wszystko. Siedząc tak oparta o zimną ścianę z pianki budowlanej i obserwując roboty, niszczące stożki energetyczne, poczuła nagle, że już nie radzi sobie z tymi dwoma Lizzie w środku. Obie ściskały ją za gardło i przyprawiały o ból głowy, krzycząc: „Mogę zrobić wszystko! Niczego nie potrafię zrobić dobrze!” Obie jej ciążyły. Musiała wstać, jakoś się od nich oderwać. Zostawiła śpiącą Vicki. Wyglądała pięknie we śnie — zawsze wyglądała pięknie. Genomodyfikowana. Lizzie nigdy nie będzie tak wyglądać. Była za niska, miała dziwny podbródek i sztywne czarne włosy, które sterczały jej na wszystkie strony, bo kiedy szperała w sieci, miała zwyczaj za nie ciągnąć. Ale Vicki teraz spała, a Lizzie nie, więc to ona musiała coś zrobić, żeby wyciągnąć je z kłopotów. Coś — cokolwiek. Przemierzyła niespokojnie całą szerokość wielkiej hali, tam gdzie pod stopami toczyło się mniej stożków. Minęła główne drzwi, przy których wczoraj straciła całą godzinę na daremnym szukaniu kodów. Minęła kontrolkę nad wąskimi tunelami wentylacyjnymi, do których wdarła się wczoraj Vicki. Wentylacja rzeczywiście wysiadła wraz z całą resztą systemu. Bose stopy Lizzie zostawiały za sobą brudne ślady. Ale potem na przeciwległej ścianie zauważyła coś, co przy wczorajszym zmęczeniu i zniechęceniu najwyraźniej jej umknęło. Dwa i pół metra nad podłogą znajdowała się metalowa płyta, na oko o powierzchni metra kwadratowego, dokładnie tego samego koloru co piankowa ściana. To nie żaden magazynek, za wysoko. I nie zabezpieczone obwody z energią Y — te były wyraźnie zaznaczane i zupełnie nie do przejścia. Ta płyta wcale nie wyglądała tak, jakby nie dało się jej ruszyć, przynajmniej z dołu. Każdy róg przytrzymywały niewielkie śruby. Lizzie podkradła się do wózka widłowego, tego, który przewoził pracowicie ładunki powietrza. Kiedy podtoczył się do końca linii produkcyjnej i zatrzymał się, by odebrać kolejny nie istniejący ładunek, wspięła się szybko na płaską obudowę silnika. Ledwie trzy minuty zajęło jej przeprogramowanie maszyny tak, by podwiozła ją do ściany, podniosła na przeszło dwa metry w górę, i stała nieruchomo, w czasie gdy Lizzie poodkręcała śruby tej prawie niewidocznej płyty, chowając wszystkie do kieszeni. Samą płytę, wykonaną z jakiegoś lekkiego stopu, umieściła ostrożnie na podnośniku za sobą. Za płytą znajdowało się wgłębienie w piankowej ścianie, kształtem przypominające lejek. Głębokie na jakieś metr dwadzieścia, na przeciwległym końcu zwężało się na szerokość około dwudziestu czy dwudziestu pięciu centymetrów. Tego wgłębienia nie było na planach budynku, które Lizzie wyszperała, przygotowując ten skok. A na drugim końcu znajdowała się kolejna przyśrubowana płyta. Lizzie wsunęła głowę do wnętrza wgłębienia, ale nie mogła dosięgnąć tej mniejszej płyty, przeszkadzał jej w tym wypukły brzuch. Podciągnęła się i wpełzła do środka. Te drugie śrubki nie chciały się odkręcić. Och, gdyby miała tę piłę laserową! Ale przecież nie były nanoutwierdzone — budynek miał ze szesnaście lat, był o wiele za stary na nanotechnikę. W końcu, sfrustrowana, walnęła w płytę trzonkiem śrubokręta. — A niech to wszyscy śmierdzący diabli! — wykrzyknęła ulubione przekleństwo Billy’ego. — Czekam na polecenia — odezwała się płyta. Lizzie wytrzeszczyła oczy. Nawet nie przemknęło jej przez myśl, że to może być ekran albo że włącza się go głosem. Ależ z niej idiotka. Co by było, gdyby uszkodziła go tym swoim waleniem? — Czekam na polecenia — powtórzyła płyta. — Proszę o sekwencję testującą. — Trzeba się dowiedzieć, z czym się ma do czynienia. — Oto sekwencja testująca. W fabryce pogasły światła. Pięć sekund, dziesięć i włączyły się z powrotem. Potem ustał hałas linii produkcyjnej — nastąpiła cisza nagła jak eksplozja. Zanim hałas wybuchł na nowo, usłyszała krzyk Vicki: — Hej, Lizzie?! Lizzie, wpatrzona z najwyższą uwagą w malutki ekran, nie odpowiedziała. W środku czuła wzbierającą jak balon dziką radość. Pokazywał jej całą sekwencję — łącznie z zewnętrznym polem energetycznym! Teraz już wiedziała, co to jest. Część dodatkowego systemu zabezpieczającego, z ograniczonym do minimum dostępem z zewnątrz i nieosiągalna dla pracujących w środku robotów, które — jak to Lizzie właśnie zademonstrowała — nie były szczególnie trudne do przeprogramowania. Niektóre staromodne systemy fabryczne eksperymentowały z najdziwaczniejszymi urządzeniami dodatkowymi, żeby uniemożliwić fizyczną kontrolę różnym złośliwym psujom. Jeśli będzie w stanie przeszperać ten system pomocniczy, będzie mogła z niego operować polem Y. A ona będzie potrafiła przeszperać ten system. W końcu jest niepokonaną Lizzie Francy. — Proszę powtórzyć sekwencję testującą — rzuciła szybko, planując wezwać Vicki przy następnej chwili ciszy. Ale tuż po sprawdzeniu świateł mały ekranik ścienny pociemniał. Potem wyświetlił napis — tym razem bez wersji dźwiękowej: SEKWENCJA TESTUJĄCA ODWOŁANA. 65-B. 65-B. Standardowy kod przemysłowy oznaczający mikrofalowy sygnał nadzorujący pochodzący ze źródła obecnego tutaj, lecz poza wszystkimi systemami. Było to standardowe zabezpieczenie przy wszystkich procesach związanych z promieniowaniem. Cała operacja mogła zostać wstrzymana przez odpowiedni, ręcznie nadany sygnał z pilota zdalnego sterowania o krótkim zasięgu. Do fabryki przyjechały Woły. Lizzie wycofała się tyłem ze swej ciasnej dziury dwa i pół metra nad ziemią. Zaczęła macać stopą w poszukiwaniu metalowej platformy podnośnika. Nie znalazła. Gorączkowo zaczęła przekręcać napęczniałe ciążą ciało, aż wreszcie znalazła się twarzą przy otworze. Wózek metr odtoczył się od ściany, prawdopodobnie, kiedy testowano maszyny. Balansując ostrożnie, Lizzie maksymalnie wyciągnęła przed siebie ręce. Mogła sięgnąć zaledwie końca metalowej płyty, która wciąż leżała na podniesionym ramieniu wózka. Ale płyta nie była przecież przytwierdzona do wózka i nie mogła za jej pomocą przyciągnąć go do siebie. A wtedy nagle wózek znów ożył i zaczął toczyć się w stronę linii produkcyjnej, żeby wrócić do swoich zwykłych zajęć, a Lizzie została z płytą w ręku, zawieszona nad podłogą. Pod spodem znów zawrzała oszalała nierobota: automaty dalej składały pojemniczki z energią Y i rozbijały je o źle ustawione stożki; puste obudowy toczyły się po podłodze, wózki widłowe przewoziły powietrze. Zza sterty palet wypadła Vicki, usiłując przekrzyczeć panujący dookoła hałas. Pewnie wołała ją po imieniu. A potem nagle otwarły się drzwi w przyległej ścianie i do hali weszło dwoje Wołów, kobieta i mężczyzna, z pistoletami w dłoniach. Natychmiast i bez zastanowienia, Lizzie przyciągnęła do ściany szarą płytę, przytrzymując ją od środka paznokciami. Serce waliło jej jak oszalałe, a ona sama trzęsła się ze strachu, skulona wysoko wewnątrz piankowej ściany. |
||
|