"Żuk w mrowisku" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)Ze sprawozdania Lwa Abałkina… Do dziesiątej system poruszania się zostaje ustalony ostatecznie. Idziemy środkiem ulicy, na przedzie, po osi marszruty — Szczekn, za nim i trochę na lewo — ja. Od systemu przyjętego na początku — tuż przy ścianach domów — musieliśmy odstąpić, ponieważ chodniki zawalone są pokruszonym tynkiem, kawałkami cegieł, szkła okiennego, zardzewiałą blachą do krycia dachów i już dwukrotnie bez żadnego widocznego powodu kawałki gzymsów spadały nam nieomal na głowy. Pogoda nie zmienia się, niebo po dawnemu pokryte jest chmurami, wilgotny ciepły wiatr nadlatuje w silnych podmuchach, goni po rozbitej jezdni niesprecyzowane śmiecie, marszczy cuchnącą wodę w czarnych stojących kałużach. Nadlatują, rozpraszają się i znowu nadlatują chmary komarów. Szturmowe dywizje komarów. Cyklony komarów. Bardzo dużo szczurów. Niepojęte, czym się żywią na tej kamiennej pustyni. Może pożerają żmije? Żmij jest też ogromnie dużo, skupiają się szczególnie przy wejściach do kanałów i leżą zwinięte w żywe, drgające kłęby. Czym żywią się żmije, też nie wiadomo. Może szczurami. Miasto bez wątpienia jest od dawna opuszczone. Człowiek, którego spotkaliśmy na przedmieściu, był oczywiście niespełna rozumu i trafił tu przypadkowo. Wiadomość z grupy Rema Żełtuchina. Do tej pory nikogo nie spotkali. Jest zachwycony swoim wysypiskiem śmieci i przysięga, że w najbliższym czasie określi indeks tutejszej cywilizacji z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku. Próbowałem wyobrazić sobie to wysypisko — gigantyczne, bez początku i końca śmietnisko, które zasypało pół planety. Tracę humor i przestaję o tym myśleć. Mimikrononowy kombinezon działa niezadowalająco. Zabarwienie ochronne, zgodnie z tłem, pojawia się z opóźnieniem pięciominutowym, czasami w ogóle się nie pojawia, a zamiast niego występują niezwykłej urody i ostrości plamy w najczystszych kolorach tęczy. Sądzę, że w tutejszej atmosferze jest coś, co rozregulowuje procesy chemiczne zachodzące w mimikrononie. Eksperci z komisji techniki kamuflażu stracili nadzieję, że uda się usunąć awarię na dystans. Udzielają rad, jak wyregulować kombinezony na miejscu. Stosuję się do tych rad i w rezultacie mój kombinezon rozregulował się ostatecznie. Eksperci kategorycznie protestują przeciwko decyzji Espady, który chce całkowicie zrezygnować z kamuflażu. Mały, ale za to hałaśliwy skandal w eterze. Szczekn zrzędzi: — Słynna ziemska technika. Zabawne! Szczekn nie nosi żadnego kombinezonu ani ciężkiego hełmu z przetwornikami, chociaż to wszystko było specjalnie dla niego przygotowane. Kategorycznie odmówił przyjęcia hełmu i kombinezonu, jak zwykle bez wyjaśnienia przyczyn. Biegnie wzdłuż zatartej linii środkiem jezdni, kołysząc się i z lekka zarzucając tylnymi łapami, podobnie jak czasem nasze psy, gruby, kosmaty, jego ogromna, okrągła głowa jak zawsze pochylona jest w lewo, tak że lewym okiem patrzy prosto przed siebie, a prawym jakby zezuje na mnie. Na żmije nie zwraca uwagi w ogóle, jak zresztą i na komary, a szczury interesują go wyłącznie z gastronomicznego punktu widzenia. Teraz zresztą jest syty. Odnoszę wrażenie, że Szczekn już ma jakieś hipotezy w związku z miastem, a być może w związku z całą planetą. Z całkowitą obojętnością odmawia zwiedzenia zdumiewająco dobrze zachowanej willi w siódmym kwartale, willi, która razi swoją czystością i elegancją wśród obdrapanych, oślepłych, zgryzionych zębem czasu i zarośniętych dzikim bluszczem budynków. Jedynie ze wstrętem obwąchał dwumetrowe koła pancernego samochodu wojskowego, ostro i przenikliwie śmierdzącego benzyną, pogrzebanego w połowie pod gruzami rozwalonego domu. Szczekn bez żadnego zainteresowania obserwował szalony taniec i dziwaczne grymasy na twarzy nieszczęsnego tubylca, który wyskoczył na nas, obwieszony dzwoneczkami w różnobarwnych ni to łachmanach, ni to wstążkach. Wszystkie te niepojęte zjawiska Szczekn obserwuje z całkowitą obojętnością, nie wiadomo dlaczego nie chce ich wydzielić z tła powszechnej katastrofy, chociaż początkowo, na pierwszych kilometrach naszej drogi był wyraźnie podniecony, czegoś szukał, bez przerwy zmieniał ustalony system poruszania się, próbował coś wywęszyć, parskał i spluwał, mruczał coś niezrozumiale w swoim języku… — A to coś nowego — mówię. Przypominało to kabinę do natrysków jonowych — cylinder mniej więcej dwumetrowej wysokości o średnicy około metra, z półprzezroczystego materiału podobnego do bursztynu. Owalne drzwi na całą wysokość cylindra — otwarte. Prawdopodobnie kiedyś kabina stała pionowo, potem pod jej bok podłożono ładunek wybuchowy i teraz była mocno przechylona, tak że kawałek podłogi razem z przywartym do niej płatem asfaltu i gliniastej ziemi uniósł się do góry. Poza tym kabina nie ucierpiała, zresztą niby dlaczego miała ucierpieć — wewnątrz była pusta niczym próżna szklanka. — Szklanka — mówi Van der Hoose. — Ale z drzwiami. Dyktuję mu doniesienie. Przyjmuje je, a potem informuje się: — Masz jakieś pytania? — Dwa się narzucają: w jakim celu postawiono tutaj ten przedmiot i komu on przeszkadzał. Zwracam uwagę — żadne kable ani przewody do niego nie prowadzą. Szczekn, chcesz o coś zapytać? Postawa Szczekna wyraża coś więcej niż obojętność. Siedzi tyłem do kabiny i drapie się. — Mój naród nie zna takich przedmiotów — oświadcza wyniośle. — Nas to nie interesuje. — I ponownie zaczyna się drapać nader wyzywająco. — To wszystko — zawiadamiam Van der Hoosego. Szczekn natychmiast wstaje i rusza przed siebie. Jego naród nie jest zainteresowany takimi przedmiotami, myślę idąc w ślad za nim, trochę na lewo. Mam ochotę uśmiechnąć się, ale tego nie należy robić w żadnym wypadku. Szczekn nie znosi uśmieszków tego rodzaju, jego wrażliwość na najmniejsze odcienie ludzkiej mimiki jest zdumiewająca. Dziwne, skąd u Głowanów taka wrażliwość? Przecież ich fizjonomie (a może mordy?) są prawie całkowicie pozbawione mimiki, w każdym razie z punktu widzenia człowieka. Najzwyklejszy kundel ma mimikę po stokroć bogatszą. W ogóle Głowany znacznie lepiej znają się na ludziach niż ludzie na Głowanach. I nawet wiem dlaczego. My, ludzie, czujemy się skrępowani. Głowany są rozumne i jakoś nieporęcznie jest je obserwować. One nie mają żadnych oporów. Kiedy mieszkaliśmy u nich w Twierdzy, kiedy nas karmiono, pojono, opatulano, strzeżono, ileż to razy nagle orientowałem się, że przeprowadzono ze mną kolejny eksperyment! Marta skarżyła się Komowowi na to samo, Rawlingson także, tylko jeden Komow nigdy się nie skarżył — myślę, że po prostu nie pozwalała mu na to ambicja. A Taras koniec końców zwyczajnie uciekł. Pojechał na Pandorę, zajmuje się swoimi straszliwymi Tachorgami i jest szczęśliwy… Dlaczego Szczekna tak zainteresowała Pandora? Na wszelkie możliwe sposoby starał się opóźnić odlot. Trzeba będzie później sprawdzić, czy to prawda, że grupa Głowanów chce się przesiedlić na Pandorę i poprosiła o środki transportowe. — Szczekn — mówię — czy chciałbyś mieszkać na Pandorze? — Nie. Muszę być z tobą. On musi być. Nieszczęście polega na tym, że w ich języku zawsze jest tylko jedna moralność. Żadnej różnicy między „trzeba”, „należy”, „muszę”, „chcę”, „mogę”. I kiedy Szczekn mówi po rosyjsku, używa tych pojęć właściwie na chybił trafił. Nigdy nie można ściśle ustalić, co właściwie ma na myśli. Być może chciał teraz powiedzieć, że mnie lubi, że jest mu beze mnie źle, że chce być tylko ze mną. A być może, że jego obowiązkiem jest być ze mną, że polecono mu ze mną być i że on zamierza uczciwie wypełnić polecenie, chociaż najbardziej na świecie chciałby przedzierać się przez pomarańczowe dżungle, chciwie łowiąc każdy szelest, rozkoszując się każdym zapachem, których na Pandorze jest nieprzebrana mnogość. Wzorzystą, metaliczną wstęgą przepełzła przez ulicę ogromna żmija, zwinęła się w spiralę przed Szczeknem i ostrzegawczo uniosła głowę w kształcie rombu. Szczekn nawet się nie zatrzymuje — niedbały szybki zamach przedniej łapy, i głowa w kształcie rombu odlatuje na trotuar, a Szczekn truchtem biegnie dalej, zostawiając za sobą wijące się bezgłowe ciało. Dziwni ludzie, bali się mnie wypuścić we dwójkę ze Szczeknem! Zapaśnik pierwszej klasy, inteligentny, z niebywałym wyczuciem niebezpieczeństwa, absolutnie nieustraszony — nadludzko nieustraszony… Ale oczywiście nie można się obejść bez pewnego „ale”. Jeśli zajdzie potrzeba, będę walczyć w jego obronie jak w obronie Ziemianina, jak w obronie siebie samego. A Szczekn? Nie wiem. Naturalnie na planecie Saraksz Głowany walczyły w mojej obronie, walczyły i zabijały, i ginęły osłaniając mnie, ale nie wiadomo dlaczego zawsze wydawało mi się, że walczyły nie w mojej obronie, nie w obronie przyjaciela, ale dla jakiejś abstrakcyjnej i bardzo ważnej dla nich zasady… Przyjaźnię się ze Szczeknem już pięć lat, jeszcze miał błony między palcami, kiedyśmy się poznali, uczyłem go języka i korzystania z Linii Dostaw. Nie odstępowałem go, kiedy zapadał na swoje straszne choroby, których nasi lekarze do dzisiaj nie są w stanie zrozumieć. Znosiłem jego fatalne maniery, nie reagowałem na jego bezceremonialne wypowiedzi, wybaczałem mu to, czego nie wybaczam nikomu na świecie. I do dzisiaj nie wiem, kim jestem dla niego. Sygnał ze statku. Van der Hoose zawiadamia nas, że Rem znalazł na swoim śmietnisku broń. Informacja całkowicie nieistotna. Po prostu Van der Hoose nie chce, żebym milczał. Bardzo się niepokoi, kiedy zbyt długo milczę. Rozmawiamy o głupstwach. Za każdym razem kiedy łączę się ze statkiem, Szczekn zaczyna zachowywać się jak pies. Iska się, drapie, coś tam żre, świetnie wie, że ja tego bardzo nie lubię, i urządza demonstracje, jakby odgrywał się na mnie za to, że przerywam naszą samotność we dwoje. Zaczyna mżyć. Aleja przed nami zasnuwa się szarą chwiejną mgłą. Mijamy siedemnasty kwartał (przecznica wybrukowana jest kocimi łbami), mijamy przerdzewiałą furgonetkę na przebitych oponach, mijamy nieźle zachowany budynek oblicowany granitem, okna na parterze ochraniają kute żelazne kraty, a po lewej stronie zaczyna się park odgrodzony od ulicy niskim murem. W chwili kiedy przechodzimy obok pochylonej bramy, z mokrych, bujnie rozrośniętych krzewów wyskakuje z szumem i dźwiękiem dzwoneczków wzorzysty, bezsensowny, wysoki mężczyzna. Jest chudy jak szkielet, twarz ma zżółkłą, policzki zapadnięte i szkliste spojrzenie. Mokre, rude kołtuny sterczą we wszystkie strony, ręce telepią się, jakby miały za wiele stawów, a długie nogi bezustannie tańczą i podskakują w miejscu, tak że spod ogromnych stóp wylatują opadłe liście i wilgotny pokruszony cement. Mężczyzna od stóp do głów obciągnięty jest czymś w rodzaju trykotu w różnobarwną kratę w kolorze czerwonym, żółtym, niebieskim i zielonym, bez przerwy dzwonią dzwoneczki naszyte jak popadnie na rękawach i nogawkach trykotu, długie węźlaste palce człowieka dźwięcznie pstrykają w skomplikowanym szybkim rytmie. Arlekin. Pajac. Jego błaznowanie byłoby zapewne śmieszne, gdyby nie było straszne w tym martwym mieście pod szarą sypką mżawką na tle zdziczałego parku przemienionego w dżunglę. Człowiek bez wątpienia jest obłąkany. Jeszcze jeden obłąkany. W pierwszej chwili wydaje mi się, że to ten sam z przedmieścia. Ale tamten miał kolorowe wstążki na błazeńskim kołpaku z dzwoneczkami, był znacznie niższy i nie wydawał się aż tak wychudzony. Po prostu obaj są różnobarwni, obaj niespełna rozumu i wydaje się całkowicie nieprawdopodobne, żeby dwaj pierwsi napotkani tubylcy okazali się zwariowanymi klownami. — To nie jest niebezpieczne — mówi Szczekn. — Mamy obowiązek mu pomóc — mówię. — Jak chcesz. Będzie nam przeszkadzać. Sam dobrze wiem, żę będzie nam przeszkadzać, ale nie mam wyjścia i zaczynam zbliżać się do tańczącego pajaca, przygotowując w rękawiczce przyssawkę z trankwilizatorem. — Niebezpieczeństwo za tobą! — mówi nagle Szczekn. Odwracam się gwałtownie. Ale po drugiej stronie ulicy nie widzę nic szczególnego. Stoi piętrowa willa z resztkami jadowicie fioletowej farby: podrabiane kolumny, ani jednej całej szyby, rozwalone na półtorej kondygnacji wejście zieje mrokiem. Dom jak dom, ale Szczekn patrzy właśnie na ten dom, a jego poza wyraża najgłębsze skupienie. Przysiadł na gotowych do skoku łapach, pochylił nisko głowę, nastroszył małe trójkątne uszy. Poczułem strumyczek zimna między łopatkami — od początku naszego wymarszu nie zdarzyło się, żeby Szczekn przybrał tę niezwykłą dla niego pozę. Z tyłu rozpaczliwie dźwięczą dzwoneczki i nagle robi się cicho. Tylko szelest deszczu. — W którym oknie? — pytam. — Nie wiem — Szczekn powoli obraca ciężką głowę z prawej na lewą. — W żadnym oknie. Chcesz, zobaczymy…? Ale już mniej… — ciężka głowa powoli się unosi. — Koniec. Jak zawsze. — Jak na początku. — Niebezpiecznie? — Na samym początku niebezpiecznie. Słabo. A teraz było mocno. I znowu jak na początku. — Ludzie? Zwierzę? — Wielka bardzo złość. Niepojęte. Patrzę na park. Zwariowanego pajaca już nie ma i nie sposób rozróżnić cokolwiek w gęstej mokrej zieleni. Van der Hoose jest straszliwie zaniepokojony. Dyktuję doniesienie. Van der Hoose obawia się, że była to zasadzka i że pajac miał odwrócić moją uwagę. W żaden sposób nie chce zrozumieć, że w takim wypadku spokojnie wpadłbym w zasadzkę; ponieważ pajac rzeczywiście odwrócił moją uwagę do tego stopnia, że nic nie widziałem i nie słyszałem oprócz niego. Van der Hoose proponuje, że przyśle nam posiłki, ale odmawiam. Nasze zadanie jest niezmiernie proste i najpewniej już niedługo cofną nas z trasy i przerzucą do pomocy chociażby Espadzie. Komunikat grupy Espady — ostrzelano ich. Kulami świetlnymi. Wygląda to na salwę ostrzegawczą. Espada nie schodzi z trasy. My również. Van der Hoose jest zdenerwowany do ostatecznych granic, w jego głosie słychać błaganie o litość. Kapitan raczej się nam nie udał. Kapitan Espady jest Progresorem. Kapitan Żełtuchina — również. A naszym kapitanem jest Van der Hoose. To logiczne. Espada — to grupa kontaktowa, Rem dostarcza lwią część informacji, a my ze Szczeknem jesteśmy po prostu pieszymi zwiadowcami w pustym i bezpiecznym rejonie. Ale kiedy coś się wydarzy — a zawsze coś się wydarza — możemy liczyć wyłącznie na siebie. Koniec końców stary, sympatyczny Van der Hoose to zaledwie astronauta, doświadczony wilk kosmiczny. Ma we krwi instrukcję 06/3: „W przypadku stwierdzenia na planecie obecności rozumnego życia należy natychmiast startować zniszczywszy uprzednio w miarę możliwości wszystkie ślady swojego pobytu…” A tu — ostrzegawcza strzelanina, widoczna gołym okiem niechęć do nawiązania kontaktu i nikt nie tylko nie zamierza startować natychmiast; przeciwnie, wszyscy kontynuują poszukiwania i w ogóle pchają się tam, gdzie ich nie proszą. Domy są coraz wyższe i coraz bardziej luksusowe. Liniejący spleśniały luksus. Długa kolumna najprzeróżniejszych ciężarówek stojących na poboczu z lewej strony. Prawdopodobnie ruch był tu lewostronny. Część ciężarówek jest odkryta, widać sprzęty domowe, toboły. Wygląda to na pozostałość masowej ewakuacji, tylko nie wiadomo dlaczego jechali w kierunku centrum miasta. Może do portu? Szczekn nagle zatrzymuje się, z gęstego futra na czubku głowy wysuwa trójkątne uszy. Jesteśmy bardzo blisko od skrzyżowania, skrzyżowanie jest puste, aleja przed nami również, o ile można to stwierdzić przy tej widoczności. — Śmierdzi — mówi Szczekn. I po sekundzie przerwy. — Zwierzęta. — I jeszcze po chwili: — Dużo. Idą tu. Z lewej strony. Teraz ja też czuję zapach, ale to tylko zapach mokrej rdzy na ciężarówkach. Nagle — tupot tysiąca nóg, stukot pazurów, piski, przygłuszone warczenie, sapanie i prychanie. Tysiące nóg. Tysiące gardeł. Wataha. Rozglądam się szukając odpowiedniej bramy, żeby przeczekać. — Paskudztwo — mówi Szczekn. — Psy. I w tym samym momencie z uliczki po lewej stronie chlusnęło. Psy. Setki psów. Gęsty szaro-żółto-czarny potok sapiący, tupiący i ostro cuchnący mokrą psią sierścią. Czoło potoku już znikło w przecznicy po prawej, a potok wciąż płynie i płynie, naraz kilka bestii odłącza się od stada i ostro rusza w naszą stronę — wielkie wyliniałe zwierzęta, straszliwie chude, sfilcowana sierść zwisa na nich płatami. Rozbiegane, zaropiałe ślepia, żółte zaślinione kły. Cichutko, jakby żałośnie poszczekując, biegną do nas truchtem i nie po prostej, ale jakimś dziwacznym łukiem, garbiąc grzbiety i podkulając pod siebie drgające ogony. — Do domu! — krzyczy Van der Hoose. — Dlaczego stoicie? Do domu! Proszę go, żeby przestał hałasować. Wsuwam rękę pod klapę kombinezonu i chwytam kolbę skorczera. Szczekn mówi: — Nie trzeba. Ja sam. Powoli kołysząc się rusza na spotkanie psów. Nie przybiera bojowej pozy. Po prostu idzie. — Szczekn — mówię. — Lepiej się w nic nie wdawajmy. — Nie wdawajmy się — mówi Szczekn i idzie dalej. Nie rozumiem, co on zamierza, i trzymając skorczer lufą w dół w opuszczonej ręce idę równoległym kursem wzdłuż kolumny ciężarówek. Muszę zwiększyć pole ostrzału na wypadek, jeśli brudnożółty potok naglę skręci w naszym kierunku. Szczekn ciągle idzie, ale psy zatrzymały się. Cofają się, zwrócone do Szczekna bokiem, jeszcze bardziej zgarbione i ogony już całkiem podwinęły pod siebie, a kiedy do najbliższego zostało nie więcej niż dziesięć kroków, niespodziewanie z panicznym skomleniem rzucają się do ucieczki i znikają gdzieś w głębi stada. A Szczekn wciąż idzie. Prosto, środkiem jezdni, niespiesznie, kołysząc się, jakby skrzyżowanie przed nim było całkowicie puste. Wówczas zaciskam zęby, unoszę skorczer do strzału i skręcam na środek, żeby znaleźć się tuż za Szczeknem. Brudnożółty potok jest tuż. Wtedy nagle nad skrzyżowaniem rozlega się rozpaczliwy pisk. Wataha pęka oczyszczając drogę. Po kilku sekundach przecznica po prawej jest już zupełnie pusta, a ulicę po lewej wypełnia żywa drgająca masa kosmatych ciał, zapierających się łap i wyszczerzonych pysków. Mijamy skrzyżowanie zasypane brudnymi kłakami, wyjące piekło zostaje za plecami i wtedy siłą woli zmuszam się, żeby stanąć i spojrzeć do tyłu. Środek skrzyżowania jest pusty po dawnemu. Sfora zawróciła. Po obu stronach kolumny ciężarówek sunie teraz aleją od nas w kierunku przedmieścia. Pisk i wycie powoli ucicha, jeszcze chwila i — znowu wszystko jest jak poprzednio — słychać tylko pracowity tysiącnogi tupot, postukiwanie pazurów, sapanie, prychanie. Głęboko oddycham i chowam skorczer do kabury. Nieźle najadłem się strachu. Van der Hoose robi nam dzikie piekło. Otrzymujemy naganę. Obaj. Zachowaliśmy się jak smarkacze. Mówiąc otwarcie. Szczekn jest niesłychanie wrażliwy na reprymendy, ale tym razem z niejasnych powodów nie protestuje. Tylko mamrocze: „Powiedz mu, że nie było żadnego bzyka. — I dodaje: — Prawie…” Dyktuję meldunek o incydencie. Nie zrozumiałem, co się stało na skrzyżowaniu i, rzecz jasna, jeszcze mniej rozumie Van der Hoose. Na jego wypytywania odpowiadam wymijająco. Kładę nacisk głównie na to, że wataha idzie w kierunku statku. — Jeśli dojdą do was, postraszcie je ogniem — kończę. Przechodzimy przez cały dwudziesty drugi kwartał i nagle zauważam, że wszystko, co żyje, znikło z ulicy — nie ma ani jednego szczura, ani jednej żmii, nawet żaby gdzieś przepadły. Ukryły się przed psami, myślę niezdecydowanie. Wiem, że to nie tak. To Szczekn. W czwartym roku naszej znajomości okazało się nagle, że Szczekn nieźle zna angielski. Mniej więcej w tym samym czasie dowiedziałem się, że Szczekn komponuje muzykę — oczywiście nie symfoniczną, tylko piosenki proste melodie, całkiem miłe dla ziemskiego ucha. A teraz znowu coś nowego. Szczekn zezuje na mnie żółtym okiem. — W jaki sposób odgadłeś ogień? — pyta. Staję się czujny. Okazuje się; że odgadłem ogień. Kiedy to zrobiłem? — To zależy, o jaki ogień chodzi — mówię na chybił trafił. — Nie rozumiesz, o czym mówię? Czy nie chcesz powiedzieć? Ogień, ogień, myślę pośpiesznie. Czuję, że może w tej chwili uda mi się dowiedzieć coś ważnego. Jeżeli nie będę się śpieszył. Jeśli moje odpowiedzi będą właściwe. Kiedy to mówiłem o ogniu? Ach tak, „Postraszcie je ogniem”. — Każde dziecko wie, że zwierzęta boją się ognia — mówię. — Dlatego odgadłem. Czy to było takie trudne — odgadnąć? — Moim zdaniem — trudne — mruczy Szczekn. — Do tej pory nie odgadywałeś. Milknie i przestaje zezować. Porozmawialiśmy. A jednak mądry facet z tego Szczekna. Rozumie, że albo nie zrozumiałem, albo nie chcę mówić przy postronnych… I w jednym, i w drugim przypadku lepiej rozmowę zakończyć… A więc odgadłem ogień. Tak naprawdę to niczego nie odgadłem. Po prostu powiedziałem „Postraszcie je ogniem”. A Szczekn pomyślał, że coś odgadłem. Ogień, ogień… Szczekn naturalnie nie miał żadnego ognia… A więc to znaczy, że miał. Tylko ja go nie widziałem, a psy widziały. Tak, tego tylko jeszcze brakowało. Brawo. — Poparzyłeś je? — pytam chytrze. — Ogień parzy — sucho odpowiada Szczekn. — Czy to potrafi każdy Głowan? — Tylko Ziemianie nazywają nas Głowanami. Degeneraci z Południa nazywają nas wilkołakami. A w ujściu Błękitnej Żmii nazywają nas pomroczami. A na Archipelagu — „Csechu”… Po rosyjsku nie ma odpowiednika. To znaczy — ten, który żyje pod ziemią i umie ujarzmiać i zabijać siłą swego ducha. — Jasne — mówię. Zaledwie pięć lat wystarczyło mi, żeby się dowiedzieć, że mój najbliższy przyjaciel, przed którym nigdy niczego nie ukrywałem, posiada zdolność ujarzmiania i zabijania mocą swego ducha. Miejmy nadzieję, że tylko psy, a zresztą kto go tam wie… U diabła; dlaczego jest mi tak przykro? Szczekn błyskawicznie wyczuwa gorycz w moim głosie, ale interpretuje ją na własny sposób. — Nie bądź łapczywy — mówi. — Za to wy, Ziemianie, macie to, czego my nie mamy i nigdy nie będziemy mieć. Wasze maszyny i wasza nauka… Wychodzimy na plac i natychmiast zatrzymujemy się, ponieważ widzimy armatę. Stoi za rogiem po lewej stronie, przysadzista, jakby przywarła do jezdni — długa lufa z ciężką naroślą hamulca wylotowego, niska, szeroka tarcza ochronna pomalowana w maskujące plamy, grube koła na gumie… Z tej pozycji padł niejeden strzał, ale to było dawno, bardzo dawno. Rozsypane wokół łuski od pocisków przeżarła na wylot czerwona i zielona rdza, lemiesz rozdarł asfalt aż do ziemi i teraz, tonie w gęstej trawie i nawet malutkie drzewko zdążyło wyrosnąć z lewej strony. Zardzewiały zamek jest odciągnięty, celownika nie ma w ogóle, a z tyłu za armatą poniewierają się przegniłe skrzynki od pocisków. Wszystkie są puste. Strzelano tu do ostatniego pocisku. Patrzę ponad lawetę i widzę, gdzie strzelano. To znaczy; mówiąc ściśle, najpierw widzę ogromne, zarośnięte bluszczem dziury w ścianie domu naprzeciwko i dopiero potem zwraca moją uwagę niejaki dysonans architektoniczny. U stóp domu z dziurami zupełnie bez sensu stoi niewielki matowożółtawy pawilon parterowy, z płaskim dachem i teraz jest dla mnie jasne, że ostrzeliwano właśnie ten pawilon, a dziury w ścianie domu nad nim to skutki chybionych strzałów, chociaż z takiej odległości wydaje się, że nie sposób chybić. Zresztą chybiano niezbyt często i można tylko podziwiać solidność tej niepokaźnej żółtej budowli, która przyjęła w siebie tyle pocisków i nie zamieniła się w kupę gruzu. Pawilon usytuowany jest bezsensownie i początkowo wydało mi się, że straszne bombardowanie artyleryjskie przesunęło go do tyłu, wcisnęło na trotuar i prawie wepchnęło kątem w ścianę domu. Ale oczywiście nie miałem racji. Pawilon oczywiście stoi tam, gdzie stał od urodzenia, gdzie go postawili obłąkani architekci, zagradzając cały chodnik i spory kawałek jezdni, co naturalnie musiało przeszkadzać w ruchu ulicznym. Wszystko, co się tu zdarzyło, zdarzyło się w odległych bardzo czasach, wiele lat temu, i dawno już znikł zapach pożarów i strzelaniny, ale w dziwny sposób zachowała się przygniatająca atmosfera strasznej nienawiści, furii i wściekłości, które opanowały wówczas nieznanych artylerzystów. Zacząłem dyktować kolejne doniesienie, a Szczekn siedzi nie opodal; dolna warga mu opadła, jest pełen niesmaku i demonstracyjnie głośno burczy zezując żółtym okiem: „ludzie… jakie tu można mieć wątpliwości… Rozumie się, że ludzie… Ogień i żelazo, rozwalone domy, zawsze jedno i to samo…” Widocznie on również wyczuwa tę atmosferę i zapewne jeszcze intensywniej niż ja. Na domiar złego wspomina teraz swój kraj ojczysty — lasy nafaszerowane śmiercionośną techniką, spopielone przestrzenie, na których sterczą martwe, radioaktywne pnie drzew, ziemia przesycona jest nienawiścią, strachem i śmiercią. Na tym placu nie mamy już nic do roboty. Możemy tylko budować hipotezy, a wyobraźnia może podpowiadać nam straszne sceny, jedną okropniejszą od drugiej. Idziemy dalej, a ja myślę, że w epokach globalnych katastrof cywilizacje wyrzucają na powierzchnię bytu całe draństwo, całą ohydę nagromadzoną przez stulecia w genach społeczności. Formy tej piany są niezmiernie różnorodne i według nich można osądzać, na ile niezdrowa była konkretna cywilizacja w momencie kataklizmu, ale bardzo niewiele da się powiedzieć o naturze tego kataklizmu, ponieważ najróżniejsze kataklizmy — czy to będzie globalna pandemia, czy wojna światowa, czy też katastrofa geologiczna — wychlustują na powierzchnię taką samą pianę — nienawiść, zwierzęcy egoizm, okrucieństwo, które wydaje się usprawiedliwione, ale którego żadną miarą usprawiedliwić nie sposób. Doniesienie od Espady — nawiązał kontakt. Rozkaz Komowa — wszystkie grupy mają przygotować translatory do przyjęcia lingwistycznej informacji. Sięgam ręką do tyłu i po omacku wciskam przełącznik podręcznego translatora… |
||
|