"Żuk w mrowisku" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)

2 czerwca 78 roku Maja Głumowa i dziennikarz Kammerer

Zamilkła, jakby się opamiętała, i ja opamiętałem się również — tyle że o kilka sekund wcześniej. Przecież wykonywałem swoją pracę. Musiałem pracować. Obowiązek. Poczucie obowiązku. Każdy powinien wykonywać swój obowiązek. Takie zleżałe szorstkie słowa. Po tym wszystkim, co tu usłyszałem. Plunąć na obowiązek i zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby wyciągnąć tę nieszczęsną dziewczynę z trzęsawiska jej niepojętej rozpaczy. Może to właśnie jest moim prawdziwym obowiązkiem?

Ale wiedziałem, że to nie tak. To nie tak z wielu powodów. Na przykład dlatego, że nie umiem wyciągać ludzi z trzęsawiska rozpaczy. Po prostu nie wiem, jak to się robi. Nie wiem nawet, od czego należy zacząć. I dlatego najbardziej na świecie miałem ochotę wstać, przeprosić i odejść. Ale tego oczywiście nie zrobię, ponieważ za wszelką cenę muszę się dowiedzieć, gdzie oni się spotkali i gdzie on teraz jest…

Nagle zapytała:

— Kim pan jest?

Zadała to pytanie pękniętym, suchym głosem, a oczy miała suche i błyszczące, oczy chorego człowieka.

Zanim przyszedłem, siedziała tu sama, chociaż wokół było mnóstwo jej kolegów i nawet, jak przypuszczam, przyjaciół, ale i tak była sama, być może nawet podchodzili do niej, próbowali z nią rozmawiać, ale i tak była sama, dlatego że nikt tu nie wiedział i nie mógł niczego wiedzieć o człowieku, który wypełniał jej duszę tą straszliwą rozpaczą, tym palącym obezwładniającym rozczarowaniem i tym wszystkim, co nagromadziło się w niej w ciągu tej nocy, wyrywało się na zewnątrz i nie znajdowało ujścia, a wtedy zjawiłem się, wypowiedziałem imię i nazwisko Lwa Abałkina — jakbym przeciął skalpelem wzbierający wrzód. Wtedy chlusnęło z niej wszystko, na jakiś czas poczuła ogromną ulgę, mogła wreszcie wypłakać się, wykrzyczeć, uwolnić się od bólu, ale wtedy wyzwolił się również jej umysł i wówczas przestałem być uzdrowicielem i stałem się tym, kim byłem naprawdę — absolutnie obcym człowiekiem, przypadkowym, postronnym. I teraz stało się dla niej jasne, że w rzeczywistości nie mogłem pojawić się tak całkiem przypadkowo, ponieważ takie przypadki się nie zdarzają. Nie zdarza się, że rozstajesz się z ukochanym dwadzieścia lat temu, dwadzieścia lat nic o nim nie wiesz, dwadzieścia lat nie słyszysz jego imienia, a potem nagle po dwudziestu latach spotykasz się z nim, spędzasz z nim noc straszną i gorzką, straszliwszą od lat rozłąki, żeby rankiem po raz pierwszy od dwudziestu lat usłyszeć jego nazwisko od zupełnie przypadkowego, obcego człowieka…

— Kim pan jest? — zapytała pękniętym, suchym głosem.

— Nazywam się Maksym Kammerer — odpowiedziałem po raz trzeci, starając się wyglądać jak wcielone zmieszanie. — W pewnym sensie jestem dziennikarzem… Ale na miłość boską… Widocznie przyszedłem nie w porę… Widzi pani, zbieram materiał do książki o Lwie Abałkinie…

— Co on tu robi?

Nie wierzyła mi. Być może czuła, że szukam nie materiałów o Lwie Abałkinie, tylko samego Lwa Abałkina. Musiałem się przystosować. I to szybko. Więc oczywiście przystosowałem się.

— W jakim sensie? — dziennikarz Kammerer był zakłopotany, a może nawet z lekka strwożony.

— Otrzymał pan zadanie?

Dziennikarz Kammerer osłupiał.

— Z-zadanie? N-niezupełnie rozumiem… — dziennikarz Kammerer sprawiał wrażenie żałosne. Bez żadnej wątpliwości nie był przygotowany na takie przyjęcie. Znalazł się w kretyńskiej sytuacji wbrew swojej woli i absolutnie nie wyobrażał sobie, jak się z tej sytuacji wyplątać. Najbardziej na świecie dziennikarz Kammerer miał ochotę uciec. — Pani Maju, ja przecież… Na Boga, proszę nie myśleć… Umówmy się, że nic nie słyszałem… Zapomniałem już o wszystkim! W ogóle mnie tu nie było! Ale jeżeli w czymś mogę pani pomóc…

Dziennikarz Kammerer mamrotał coś bez sensu, czerwony jak piwonia. Nie siedział już. W uniżonej, wyjątkowo niewygodnej pozie jakby zawisł nad biurkiem i wciąż próbował opiekuńczo ująć Maję za łokieć. Wyglądał zapewne dość odrażająco, ale za to głupio i nieszkodliwie.

— … Widzi pani, ja mam taki styl pracy… — mamrotał żałośnie, próbując się usprawiedliwić. — Można by o nim dyskutować, jak sądzę, ale do tej pory zawsze dawał dobre rezultaty. Zaczynam z daleka — koledzy, przyjaciele… nauczyciele, rozumie się… wychowawcy… A dopiero potem, że tak powiem w pełnym uzbrojeniu, zabieram się do głównego obiektu… Dowiadywałem się w KOMKON-ie, powiedziano mi, że Abałkin powinien lada moment powrócić na Ziemię… Z Nauczycielem już rozmawiałem… Z lekarzem… Potem postanowiłem z panią… ale nie w porę… Przepraszam, jeszcze raz przepraszam. Przecież nie jestem ślepy, widzę, że zaistniał jakiś wyjątkowo nieprzychylny zbieg okoliczności…

Jednak udało mu się ją uspokoić, temu niezgrabnemu, głupkowatemu dziennikarzowi. Odchyliła się do tyłu w fotelu i zasłoniła twarz dłonią. Podejrzenia znikły, pozostał wstyd i zmęczenie.

— Tak — powiedziała — zbieg okoliczności.

Teraz dziennikarz Kammerer powinien odwrócić się i wycofać na paluszkach. Ale nie taki był to człowiek ten dziennikarz. Nie mógł ot tak sobie najzwyczajniej pozostawić w samotności udręczoną, zmęczoną kobietę, której ponad wszelką wątpliwość potrzebna była pomoc i wsparcie…

— Rozumie się, zbieg okoliczności i nic ponadto… — mamrotał. — Zapomnijmy o wszystkim, niczego nie było… Może kiedyś, później, jeśli pani zechce… Byłbym niezmiernie wdzięczny, rozumie się… Oczywiście nie po raz pierwszy zdarza mi się najpierw rozmawiać z głównym obiektem, a dopiero potem… Pani Maju, może kogoś tu wezwać? W tej sekundzie…

Milczała.

— Bardzo słusznie, nikogo nie trzeba… Po co? Posiedzę tu z panią… na wszelki wypadek…

Wreszcie odsunęła dłoń od twarzy.

— Nie ma powodu, żeby pan ze mną siedział — powiedziała zmęczonym głosem. — Niech pan lepiej idzie do swojego głównego obiektu…

— Nie— nie-nie! — zaprotestował dziennikarz Kammerer. — Zdążę. Obiekt obiektem, ale nie chciałbym zostawiać pani samej… Czasu mam mnóstwo… — spojrzał na zegarek z niejaką trwogą. — A obiekt teraz mi nie ucieknie! Teraz go złapię!… Zresztą i tak pewnie go nie ma w domu. Znam dobrze tych Progresorów na urlopach… Włóczy się po mieście pogrążony w sentymentalnych wspomnieniach…

— Nie ma go w mieście — powiedziała Maja Głumowa, jeszcze panując nad sobą. — Ma pan do niego dwie godziny lotu.

— Dwie godziny lotu? — dziennikarz Kammerer był nieprzyjemnie zaskoczony. — Pani daruje, ale najwyraźniej odniosłem wrażenie…

— Abałkin jest nad Wałdajem! Uzdrowisko „Olszynka”. Nad jeziorem Welie! I niech pan pamięta, że zero-T nie funkcjonuje!

— M-m-m-m! — bardzo głośno powiedział dziennikarz Kammerer.

Dwugodzinna napowietrzna podróż najwyraźniej nie wchodziła w jego plany w dniu dzisiejszym. Można było nawet przypuścić, że w ogóle jest przeciwnikiem takich podróży.

— Dwie godziny… — zamruczał. — Tak-tak-tak… Jakoś sobie zupełnie inaczej to wyobrażałem… Przepraszam bardzo, ale czy nie można się z nim połączyć, na przykład stąd?

— Zapewne można — odpowiedziała Maja Głumowa już kompletnie zgaszonym głosem. — Tylko ja nie znam jego numeru. Niech pan posłucha, Kammerer, chciałabym zostać sama. I tak nie będzie pan miał teraz ze mnie żadnego pożytku.

I dopiero teraz dziennikarz Kammerer uświadomił sobie do końca całą niezręczność swojej sytuacji. Zerwał się z krzesła i pobiegł do drzwi. Oprzytomniał, zawrócił. Wymamrotał niezrozumiałe słowa przeprosin. Znowu popędził do drzwi przewracając po drodze fotel. W dalszym ciągu mamrocząc przepraszająco podniósł fotel i postawił go na miejscu z największą ostrożnością, jakby ten fotel był z porcelany i kryształu. W pokłonach cofał się do drzwi, wypchnął je grzbietem i wypadł na korytarz.

Ostrożnie zamknąłem za sobą drzwi, czas jakiś stałem nieruchomo rozcierając tylną stroną dłoni zdrętwiałe mięśnie twarzy. Ze wstydu i obrzydzenia, jakie czułem do siebie, najzwyczajniej mnie zemdliło.