"Sola z Nieba Północnego" - читать интересную книгу автора (Petecki Bohdan)Kto rano wstaje…Usiadł na trawiastym stopniu, dobre dwa metry za plecami chłopców skupionych wokół ogniska. Kiedy nadchodził, niosąc na wierzbowej witce swoją porcję kiełbasy, dwie czy trzy głowy odwróciły się w jego stronę. Po krótkiej chwili wróciły jednak do poprzedniej pozycji. Nie padło ani jedno słowo. Jarek oparł się plecami o naciąg służbowego namiotu i zapatrzył ponuro w ogień. Nie ma na co liczyć. Żeby stawał na głowie, Węże nie przestaną go się czepiać. Weźmy tę historię sprzed pół godziny. Pamiętał, i to jak jeszcze pamiętał, że Olik zabronił mu opuszczać teren obozu. Ale ten obóz nie przestał być przecież jego obozem. Widział, jak chłopcy wyłażą ze skóry, żeby olśnić gości świetnością wieczornego przyjęcia. Nadleśniczy uwolnił ich od troski o stan spiżarni. O chrust jednak musieli postarać się sami. Nie było to takie proste, jak mogłoby się komuś zdawać. Wysokopienny, sosnowy las, otaczający jezioro był ubogi w podszycie, właściwie tylko odległa o półtora kilometra poręba dawała szansę zdobycia jakiegoś liczącego się łupu. Toteż komu tylko los oszczędził warty i służby przy kuchni, pedałował te półtora kilometra tam i z powrotem, ciskał zdobycz na stos obok paleniska, po czym ponownie ruszał w drogę. Niektórzy, mniej odporni nerwowo, próbowali uprościć sobie zadanie, ładując od razu na grzbiet porcję, którą inni rozkładali na dwie a nawet trzy tury. Najczęściej jednak kończyło się to tak jak w wypadku Kazika Chrabala. Z tym, że oczywiście nie każdy miał takie szczęście, żeby w najkrytyczniejszym momencie naciąć się akurat na drużynowego. Tak czy owak chłopcy pocili się solidnie i Jarkowi głupio było siedzieć bezczynnie przy namiotach, nawet jeśli nikt z niczym się do niego nie zwracał. A może to właśnie było najgorsze? W każdym razie po kilkunastu minutach łażenia z kąta w kąt sam, z własnej inicjatywy, zaproponował Jackowi Wilczyńskiemu, któremu przypadł w tym dniu dyżur bosmański, żeby ten poszedł pomóc przy zbieraniu chrustu, a on już odwali za niego tę robotę na przystani. I co z tego? Dokładnie tak, jak się spodziewał, spoglądając na dokonane przez siebie dzieło. A nawet gorzej. Olik zauważył, że nie ma go przy namiotach i ruszył na poszukiwania. Po czym, zanim Jarek zdążył cokolwiek powiedzieć, objechał go z góry na dół, jak burą sukę. Prawda, że kiedy wreszcie dotarło do niego, co się właściwie stało, zrobił niezbyt mądrą minę. Ale co Jarek zdążył usłyszeć, to jego. Nie, stanowczo nie ma na co liczyć. Płomienie podsycone świeżym ładunkiem chrustu strzeliły wyżej. Na twarzach dziewcząt siedzących na ławeczkach, po przeciwnej stronie ogniska, zatańczyła czerwona łuna. Rozległ się trzask jakby pękającej petardy i w powietrzu zawirowały iskry. Głowy chłopców poruszyły się jak na komendę. Ktoś coś powiedział. Zabrzmiał krótki, przyciszony śmiech, po którym nastąpiło gromkie, chóralne „aaaa…” Do zapachu palącego się drewna i skwierczącej na ogniu kiełbasy przyłączył się nowy. Jarek pociągnął nosem i skrzywił się odruchowo. Kakao. Gwóźdź wieczoru. Zalatująca jałowcowym dymem kiełbasa aż się prosiła o kubek gorącej, gorzkiej herbaty. Ale dziewczęta będą wniebowzięte. Niech im wyjdzie na zdrowie. W końcu wszystko to i tak głównie dla nich. Chłopcy wiedzą czego chcą. Każdy z nich wiąże swoje własne, niezbyt jasno określone nadzieje z miłym wrażeniem, jakie pozostawi po sobie w pamięci druhen dzisiejszy wieczór. Nawet Olik ma tutaj swoje sprawy do załatwienia. Nie darmo usiadł na trawie tak blisko tej ich czarnej drużynowej, że aż, niby przypadkiem, dotyka ramieniem jej prawego kolana. Ba, szarża z szarżą. Niech im wyjdzie na zdrowie — powtórzył w duchu. Jak widać, Jarek nie należał do mściwych. Żałował tylko jednego. Że ci tam, no, ci… obcy, nie pomylili się, jeśli tak można powiedzieć, w przeciwną stronę. Że nie odesłali go dzień wcześniej zamiast o ten dzień później. Dwadzieścia cztery godziny przetrząsania puszczy, dobrze dały się Olikowi we znaki. Co by jednak było, gdyby zamiast nie mieć żadnego Jarka Kolińskiego, miał ich w tym samym czasie aż dwóch naraz? Pomyślcie. Wypadek, choćby najbardziej tragiczny, uczestnika obozu to wprawdzie katastrofa, ale katastrofa mieszcząca się w ogólnie przyjętych prawach przyrody. Wypadki chodzą po ludziach. Natomiast sytuacja całkowicie przeciwna? Nie, to stanowczo więcej, niż może strawić normalny drużynowy na normalnym wodniackim obozie. A przecież nie brakowało wiele… skoro i tak się już pomylili. Szkoda… Szkoda, nawet gdyby Jarek sam miał dostać od tego fiksum dyrdum. Bo przecież w takiej odwrotnej sytuacji tylko jeden z Jarków wiedziałby o co chodzi. Dla drugiego fakt nagłego pojawienia się jego sobowtóra oznaczałby zdarzenie z pogranicza koszmarnego snu i nie mniej koszmarnej, ponurej bajki. I wcale niewykluczone, że w karetce podążającej z obozu do najbliższego szpitala obok Olika znalazłoby się miejsce dla tego właśnie drugiego Jarka, który sam zapewne doszedłby do wniosku, że nieodwracalnie zwariował. Musiał się uśmiechnąć. Wizja była zbyt makabryczna i kusząca zarazem. Pomyśleć tylko… W mroku pomiędzy namiotami wszczął się jakiś ruch. Głośnemu okrzykowi wartownika, który skwapliwie wykorzystał okazję, aby dać znać światu o swej zapoznanej chwilowo osobie, odpowiedział ostry bas, niespodziewanie przechodzący w radosne pianie, zakończone fatalnym, piskliwym dyszkantem. Dziewczęta zachichotały, jakby je ktoś nagle posypał specjalnym proszkiem. Głupie — pomyślał z pogardą Jarek. — One będą piać do końca życia… W blasku ogniska ukazała się drobna sylwetka chłopca w białej koszuli z podwiniętymi rękawami. Postąpił jeszcze krok w stronę ognia i zatrzymał się niepewnie. — Co tam, Pawełku? — rzucił Olik, nie ruszając się ze swego miejsca przy pięknej drużynowej. Teraz dopiero Jarek poznał chłopca, którego przyprowadził wartownik. Był to młodszy synek nadleśniczego, o którym Jarek wiedział, że owej pamiętnej nocy z największym trudem pozwolił ojcu zapędzić się do domu. — Nic… — wykrztusił rezolutnie Pawełek, odczekawszy stosowną chwilę. Olik zaśmiał się. — To niewiele — stwierdził. — A gdzie tata? Chłopiec ożywił się. — Piotrek najadł się zielonych jabłek — poinformował — i ma gorączkę. Tata kazał powiedzieć, że nie może przyjść. Pan Kosek mówi, że Piotrka trzeba będzie zawieźć do szpitala. Jabłka były chyba czymś spryskane… — zakończył z tryumfem. Wspomniany Piotrek był starszym bratem Pawełka. Pan Kosek miejscowym felczerem. Drzewka mogły być spryskane, bo ponoć w tym roku okolicę nawiedziły jakieś szczególnie zajadłe szkodniki. Wszystko się zgadzało. Poza drobiazgiem. Tym mianowicie, że nadleśniczy był przewidziany jako główna atrakcja wieczoru. Olik kilkakrotnie upewniał się, czy aby na pewno przyjdzie. Ludzie pracujący w lesie niemal wszyscy potrafią o nim i o zwierzętach mówić tak, że mieszczuchom zapiera dech w piersiach. Nadleśniczy z Głuska był wśród nich perłą pierwszej wielkości. A teraz krewa. Kilka zielonych jabłek i po wszystkim. Idiotyczna historia. Gdyby można przewidzieć przyszłość, Ołik zapewne tego dnia zaraz rano własnoręcznie nałożyłby Piotrkowi kaganiec. — Stało się coś? — zagadnęła przytomnie czarnowłosa Marylka. Drużynowy nie odpowiedział od razu. Dłuższą chwilę poruszał bezgłośnie wargami, jakby rzucał urok na wszystkie pobliskie sady. Wreszcie westchnął, pozbierał się z trudem i wstał. — Nic takiego — rzucił tonem, który jemu samemu wydał się jakby nazbyt beztroski. — Prosiłem nadleśniczego, żeby przyszedł nam coś opowiedzieć — dodał machając ręką. — Okazuje się jednak, że syn mu zachorował. To nic, poradzimy sobie bez niego… — Brat tego chłopca? — zainteresowała się drużynowa, darząc Pawełka wzrokiem pełnym współczucia. — Brat, proszę pani — potwierdził skwapliwie zwiastun czarnej nowiny. — Nażarł się jabłek… w głosie chłopca brzmiała radość granicząca z rozkoszą. — On tak zawsze — dodał basem, po czym uzupełnił wibrującym falsetem: — … co zobaczy, to pcha do gęby… Drużynowa przełknęła głośno ślinę. Walczyła z sobą przez chwilę, w końcu jednak szlachetniejsza część jej natury wzięła górę. — Chodź tu bliżej — powiedziała czule. — Chyba możecie zaprosić go na ognisko?… — przemknęła po Oliku mdlejącym spojrzeniem. Druh komendant podskoczył. — Ależ oczywiście! — wykrzyknął, jakby spełniały się właśnie jego najskrytsze marzenia. — Hej, tam! rzucił, kierując twarz w stronę tonącej w mroku kuchni. — Macie jeszcze kawałek kiełbasy?! Dawajcie tutaj! I przynieście chłopcu jakiś koc… Nie upłynęła minuta, jak w dłoni Pawełka znalazła się długa witka z nadzianą na końcu podwójną porcją kiełbasy. Ktoś przyniósł z namiotu koc, który Olik osobiście zarzucił chłopcu na ramiona. — Fajny… — ocenił Pawełek, macając brzeg koca palcami, ociekającymi roztopionym tłuszczem. — Widzicie — ucieszyła się drużynowa. I nastała cisza. Bo łatwo powiedzieć „damy sobie radę”, znacznie trudniej jednak spełnić podobną zapowiedź w taki sposób, żeby nie utracić opinii człowieka, który wie, co obiecuje. Kiełbasa została zjedzona, kakao wypite, stos chrustu opodal paleniska starczy nie na jedną ale na trzy noce, ciepło jak w dzień, księżyc świeci coraz jaśniej i wszystko byłoby w największym porządku, gdyby tylko wiedzieć, co dalej. Naturalnie, można pośpiewać. Jedną piosenkę, dwie, niechby trzy, a potem? Śpiewanie w nieskończoność, to dobre dla zuchów. Węże wodne mają dla gości coś lepszego. Ba, a jeśli właśnie nie mają? Czysta rozpacz. Milczenie przeciągało się. Raz i drugi wśród dziewcząt odezwały się przytłumione, urwane śmieszki. Któryś z chłopców rzucił na ognisko potężną porcję chrustu. Pociemniało, zadymiło, następnie strzeliło iskrami jak na pokazie ogni sztucznych. Buchnął wysoki płomień, barwiąc na czerwono wodę w jeziorze aż po sąsiedni cypel. Ale i tak z każdą minutą i Węże i ich goście utwierdzali się w przekonaniu, że nie ma na co czekać. Wtedy to się stało. Tej chwili, blasku tego ognia i tego głosu, który wyrwał się nagle z milczącej gromady, Jarek nie zapomni do końca życia. Cokolwiek mu jeszcze losy przyniosą, ten głos będzie go prześladował po nocach i budził ze snu… — Słuchajcie! — zabrzmiał nagle donośny baryton Kazika Chrabala. — Mam ciotkę, która wspaniale opowiada sny. Można jej słuchać godzinami. Wiecie, co mi przyszło na myśl?! Zrobił dramatyczną pauzę. — Chcesz sprowadzić ciotkę? — spytał ktoś półgłosem. — Tam i z powrotem dwieście kilometrów. Nie zdążysz… Kazik pomyślał chwilę, czy się obrazić, ale dał spokój. Zbyt był przejęty własnym pomysłem. — Nie! — rzucił tryumfalnie. — Ale jest tu ktoś, kto ma zwyczaj sypiać dwadzieścia cztery godziny na dobę. Co tam ciotka! Niech Jarek opowie, co mu się wtedy śniło!.. Jeszcze sekundę, może półtorej, nie działo się nic. Jakiś damski głos mruknął: „eee…”, ktoś inny wzruszył ramionami. Już wydawało się, że pomysł Kazika przejdzie bez echa, za co sam jego autor po zastanowieniu złoży dary wszystkim opuszczonym diabłom, zamieszkującym niegdyś Puszczę Drawską, kiedy nagle wybuchła burza. — To przez niego nadleśniczy wystawił nas do wiatru — zawołał Jacek. — Bał się, że znowu pognamy go do lasu! Niech go teraz zastąpi! — Dajcie mu spokój — szydził Jurek Strąk. — Albo spał tak, że w ogóle nic mu się nie śniło, albo musiałby gadać przez okrągłą dobę. Nie wiem jak kto, ale ja tego nie wytrzymam… — To niech coś wymyśli! — upierał się Kazik. — A jak zaśnie w połowie zdania?! — Już my go zbudzimy!.. I zaczęli wołać wszyscy naraz, przekrzykując jeden drugiego. Jarek, który w pierwszej chwili gotów był przysiąc, że teraz dopiero zasnął na dobre i stał się igraszką najstraszliwszych koszmarów, ujrzał raptem ognisko dwa kroki przed sobą. Zatoczył się. Ktoś pociągnął go do przodu. Ktoś inny popchnął. — No? — głos drużynowego dobiegał jakby z dużej odległości. — Co powiesz, Jarku?… Dopiero w tym momencie chłopcu zrobiło się naprawdę przykro. Węże będą wspominać całą tę scenę. Różnie bywa w drużynie i tylko dureń przywiązuje wagę do gestów czy słówek. Zwłaszcza jeśli ktoś zasłużył sobie na cierpkie słówka, tak jak zdaniem kolegów zasłużył na nie Jarek. Ale nie przy obcych. Przy gościach. A już w żadnym wypadku, kiedy ci goście noszą spódniczki. Niech będzie, że ludzie ulegają niekiedy napadom szału, który trwa dopóty, dopóki są razem, a potem każdemu robi się głupio. Tylko że kto jak kto, ale Olik powinien wiedzieć o tym już teraz. — Dajcie mu spokój — pisnął jakiś litościwy damski głos. I to była ta ostatnia kropla goryczy, jaką jest w stanie przyjąć jedno skołatane serce mężczyzny. Jarek wyprostował się. Dłonie same zwinęły mu się w pięści. Bardzo powoli odwrócił się i powiódł spojrzeniem od jednej zaróżowionej blaskiem ognia twarzy do drugiej. Chłopcy ucichli. Znowu zaległo milczenie. Jakżeż inne od tej ciszy, która zapanowała po przybyciu Pawełka. W ognisku pękł jakiś grubszy konar. Na nogi Jarka spadło kilka płatków gorącego popiołu. Z lasu dobiegło stłumione pohukiwanie nocnego ptaka. Odpowiedziało mu słabe echo od strony jeziora. Te głosy, wspinające się po gałązkach płomienie, poczerwieniałe twarze, które tak nagle stały się obce — wszystko to razem sprawiało, że chłopiec poczuł się bardzo daleki od rzeczywistości. Znacznie bardziej niż wtedy, w przestrzeni, wśród istot i rzeczy, przybywających z najdalszych światów. Wśród gwiazd… Bezwiednie wzniósł twarz ku niebu. Ostatnie światło wieczoru dawno już utonęło za horyzontem. Z lewej strony, nad czarną kreską lasu, wśród tysięcy filujących punkcików błyszczała Wega… I wtedy właśnie spłynęło na Jarka olśnienie. Chcą zrobić z niego ofiarę? A gdyby wykorzystać okazję i odpłacić im pięknym za nadobne? Nie trzeba wiele. Wystarczy uczynić to, czego się domagają. Opowiedzieć, co mu się „śniło”. Nie przejdzie im przez myśl, że to on robi z nich durni, a nie na odwrót. Dobrze. Niech będzie sen. Przy okazji sprawdzi, jak by to było, gdyby spróbował opowiedzieć komuś ten „sen” jako prawdę… Odchrząknął, odetchnął głęboko i nie spuszczając głowy powiedział z udaną niechęcią, żeby nie zwietrzyli podstępu: — Co, rzeczywiście chcecie posłuchać?… Z zadowoleniem stwierdził, że jego głos zabrzmiał tak, jak powinien. Ani za cicho, ani za głośno. Oraz że zadrgała w nim owa leniwa nutka, cechująca atletów i świadcząca o pewności siebie. Chłopcom odebrało zdolność mówienia. Jak to? Miał być kawał. Znaleźli kozła ofiarnego i chcieli się trochę pobawić jego kosztem. W gruncie rzeczy nikt przecież nie wierzył, że ten spec od chowania się w mysią dziurę zdoła wykrztusić bodaj jedno słowo. Zresztą tak naprawdę wcale nie mieli ochoty słuchać. Kogo? Jarka Kolińskiego, zamiast nadleśniczego? O jakichś snach, zamiast o lesie, zwierzętach i kłusownikach? Dziecinada. Bzdury, dobre może dla ciotek, ale nie dla uczciwych, zahartowanych w bojach wodniaków… Tylko ktoś to teraz musiał powiedzieć. A przynajmniej rzucić hasło do wycofania się, i to w taki sposób, żeby dać po nosie temu tam, który stoi sobie jakby nigdy nic i próbuje zrobić ich w konia. No co, u licha, żaden się nie odezwie?… — Mam mówić? — powtórzył spokojnie Jarek. Nikt nie powiedział „tak”. Ale i nikt nie zaoponował. Na domiar złego Olik wrócił na swoje miejsce przy zgrabnych kolanach drużynowej, gdzie rozsiadł się wygodnie, przyoblekając twarz w wyraz pełnego pogody zaciekawienia. I Jarek zaczął mówić. Wojtek chrapał. Wojtek zawsze chrapał, ale głosy, które wydawał z siebie tej właśnie nocy, przechodziły wszelkie ludzkie wyobrażenie. Odzywały się w nich to stary, niewielki tartak, to motorower bez tłumika, to znowu wiatr szarpiący poluzowane żagle. Krótko mówiąc, o spaniu nie było mowy. Jarek miał na niego swój wypróbowany sposób. Należało popuścić linkę przytrzymującą namiot, której zaczep wypadał dokładnie nad głową Wojlka. Wtedy płachta spadała mu na nos i chcąc nie chcąc przewracał się na bok. Cisza, jaka następowała, graniczyła z uczuciem, kiedy człowieka nagle przestanie boleć ząb. Wojtek miał bowiem zwyczaj chrapać tylko wtedy, kiedy leżał na wznak… — Nieprawda! — dobiegł z mroku oburzony głos. Jarek pokiwał głową. — Powiedzmy — ustąpił — że chrapiesz także, kiedy śpisz na boku. Ale wtedy tak tego nie słychać… Ktoś parsknął śmiechem. Atmosfera przy ognisku nieco złagodniała i Jarek natychmiast wyczuł tę korzystną dla siebie zmianę. — Cicho tam! — Olik przypomniał sobie o swoich obowiązkach gospodarza. — Nie przerywać!.. No więc Wojtek chrapał. A jedyny sposób, żeby go uciszyć, wymagał opuszczenia ciepłego śpiwora i wyjścia w kusej piżamce na zimną rosę. Linkę bowiem można było obluzować tylko z zewnątrz. Jarek przeczekał chwilę, zatykając palcami uszy i wmawiając w siebie, że nic nie słyszy. Słyszał jednak. I jak słyszał! Nie było co się łudzić. Jeśli przed apelem miał jeszcze zdrzemnąć się chociaż przez parę minut, każda chwila zwłoki mogła tylko pogorszyć sytuację. Rad nierad rozpiął śpiwór, zlazł z pryczy i nie sznurując butów wyszedł z namiotu. Na dworze było już jasno. Chłopiec zerknął na zegarek i stwierdziwszy, że jest dwadzieścia minut po czwartej, skwitował jakimś oburzonym, nieżyczliwym pomrukiem dobiegające z namiotu odgłosy. Czwarta! Żeby tego Wojtka pokręciło razem z jego „hrr… fss… żżyy…” i czym tam jeszcze! Czwarta! No dobrze. Jak długo go jednak nie pokręci, trzeba sobie poradzić samemu. Jarek westchnął żałośnie, po czym ruszył, wysoko unosząc stopy i starając się, aby jak najmniej kropli rosy wpadło mu za odstające cholewki butów. Dotarł do naciągu, przykucnął i zabrał się do zakleszczonej przy śledziu pętli. Wtedy przy samym brzegu jeziora zbudził się jakiś ptak. Chłopiec odwrócił głowę, żeby popatrzeć, i już nie wrócił do nasiąkłej rosą linki. Wojtek spokojnie dochrapał noc do rana. Na wodzie unosiła się lekka warstwa błękitnawej mgły. Tu i ówdzie otwierały się w niej jak gdyby okna, przez które było widać powierzchnię jeziora, gładką i lśniącą jak polerowana stal. Wyprostował się i odetchnął głęboko. Powietrze pachniało czystością. Błękit nieba spopielał, ale księżyc tkwił jeszcze wysoko, w całej okazałości, podobny do wielkiego, miedzianego garnka. Były i gwiazdy, nieco przybladłe, jakby odpływały w jeszcze dalsze rejony wszechświata. Niżej, na zachodnim brzegu jeziora, wysokie sosny wystawiały już głowy do wschodzącego słońca. Różowawe języki światła ześlizgiwały się wciąż niżej po ich prostych, pozbawionych gałęzi pniach. Ptak przy brzegu umilkł, ale z lasu zaczęły dobiegać pojedyncze głosy jego zaspanych pobratymców. Jarek ponownie zaczerpnął w płuca powietrza. Odechciało mu się spać. Przeszło mu przez myśl, że warto zobaczyć czy w tym młodniaku koło poręby nie wyrosły przez noc jakieś podgrzybki. Myśl wydała mu się niezła. Wrócił do namiotu, ubrał się, wsadził do kieszeni paczkę herbatników i był gotów. Na odchodnym uścisnął Wojtka za wielki palec u nogi. Myślicie, że się obudził? Akurat. Chrapnął tylko głośniej, jak ruszająca ze stacji lokomotywa. Szedł nie śpiesząc się, zadowolony, że ranek jest taki piękny i że do apelu pozostało mu przeszło cztery godziny. W pewnym momencie uśmiechnął się do siebie. Pomyślał że właściwie powinien być Wojtkowi wdzięczny za to chrapanie. Tylko ono mogło sprawić, że o tej bądź co bądź niezwykłej porze porzucił ciepły śpiwór i znalazł się w sercu Puszczy Drawskiej. A warto było. Świat jest taki świeży, pachnący, cichy… Minął trzy czy cztery przecinki, odchodzące od jeziora, w końcu przegapił tę właściwą i musiał się cofać. Ale kiedy wreszcie skręcił z piaszczystej, wyjeżdżonej ścieżki, miał pewność, że jest na dobrej drodze. Pamiętał wielkie, ogrodzone dylami mrowisko po prawej stronie i charakterystyczny układ zbiegających się w pewnym miejscu dawnych rowów strzeleckich. Wiedział, że mniej więcej pół kilometra dalej wyjdzie na wzniesienie, gdzie przecinka rozszerza się tworząc małą polanę i gdzie wystające z ziemi dachy trzech bunkrów tworzą jakby fundament jakiejś nigdy nie zbudowanej, ogromnej, trójkątnej wieży. Dalej droga wiodła przez wilgotną, porosłą paprociami i mchem kotlinkę, wznosiła się i wpadała między stare, rzadko stojące drzewa, z których niemal każde było nacechowane płytkimi nacięciami w kształcie choinki. Z tych nacięć spływała gęsta jak wosk żywica, gromadząc się w przytwierdzonych do pni blaszanych kubkach. Zawartość kubków przelewano następnie do dużych beczek, w których pachnący towar wędrował w świat, do fabryk i przetwórni chemicznych. Przez te właśnie drzewa przeświecała już poręba, gdzie tego lata urzędowali drwale, gdzie powietrze rozdzierał jazgot pił mechanicznych i gdzie raz za razem jęczała ziemia, pod ciosami walących się dwustuletnich sosen. O tej porze dnia, a raczej ni to dnia, ni nocy, na porąbie panowała jednak taka sama cisza jak w najbardziej niedostępnych zakątkach puszczy. Ale nawet gdyby tam wówczas pracowali ludzie, nie udałoby się Jarkowi do nich zbliżyć. Nie dotarł nawet do owej wilgotnej kotlinki. Znalazł się za to zupełnie gdzie indziej i o tyle dalej, o ile dłużej trzeba iść z równika do bieguna, niż z pokoju do kuchni. A nawetI znacznie dalej. Ale nie uprzedzajmy faktów. Dochodził właśnie do tej polanki na szczycie wzniesienia, gdzie stały zagrzebane w ziemi owe trzy bunkry, kiedy nagle nad jego głową coś błysnęło. Zatrzymał się i spojrzał w górę. Nie zobaczył nic. Ciemne od spodu korony drzew, a pomiędzy nimi już jasne od słońca błękitne niebo. Kiedy tak stał, zadzierając głowę jak kot do siedzącego na drzewie wróbla, gdzieś przed nim rozległ się wyraźny metaliczny szczęk. Tak jakby dwa wagony niezbyt mocno stuknęły się zderzakami. Opuścił głowę i osłupiał. Nie wiem, czy słowo „osłupiał” zabrzmi tutaj jak należy. Jeśli możecie sobie wyobrazić, co czułby poważny człowiek, na przykład pan Kowalik od geografii, do którego by w parku, na alejce, podjechał nagle na wrotkach prezydent Stanów Zjednoczonych z długim rybim ogonem i powiedział ochrypłym głosem: „… daj dychę…” — to będzie mniej więcej to. Zresztą, co tam. Za często używamy rozmaitych słów, przy byle okazji, żeby umieć się wygadać, kiedy nadejdzie naprawdę wielka chwila. Niech więc będzie, że osłupiał. Jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów przed nim, w samym środku polany, wyrósł czwarty bunkier. Tak jak tamte, miał biało szare ściany, pozbawione okien i w ogóle jakichkolwiek otworów. Tyle, że jego powierzchnia lśniła jak szkło. A poza tym Jarek nie widział w życiu bunkra, który by miał kształt lekko spłaszczonego jaja o obwodzie co najmniej stu metrów w najszerszym miejscu. Mało tego. Wodząc nieprzytomnym wzrokiem po tajemniczej budowli chłopiec odkrył nagle, że pomiędzy jej najniższym punktem a powierzchnią gruntu widnieje całkiem wyraźny prześwit. Czyli że całe to monstrualne jajo unosi się nad ziemią, zawieszone nieruchomo w powietrzu. Skądś z lasu, z niezbyt wielkiej odległości ponownie dobiegł stłumiony, dźwięczny odgłos trąconego metalu. Jarek drgnął i odruchowo rozejrzał się wokół siebie, szukając jakiegoś świerczka czy kępy krzaków, które mogłyby mu użyczyć schronienia. Ale niczego takiego w pobliżu nie było. W końcu, cofając się krok po kroku, przywarł plecami do szorstkiego pnia starej sosny i znieruchomiał. Cisza. Las dookoła zamarł. Z gęstwiny drzew nie dobiegał najcichszy bodaj szmerek. Nawet ptaki umilkły, jakby czymś spłoszone. Minuta. Dwie. Trzy… Chłopiec z ulgą wypuścił z płuc powietrze. Teraz dopiero spostrzegł, że od dobrej chwili wstrzymywał oddech. Powoli odwrócił głowę i ponownie spojrzał przed siebie. Przecinka była pusta. Szeroki pas ostrego, jasnego błękitu pomiędzy ciemnym szpalerem drzew. Ani śladu osobliwej budowli, czy latającego jaja, czymkolwiek ono było. Ciekawe, co Wy zrobilibyście na miejscu Jarka? Znam takich, którzy co prędzej wzięliby nogi za pas i mogę się założyć, że nikt nie miałby im tego za złe. Ale znam i innych. Gwoli sprawiedliwości trzeba stwierdzić, że pierwszym odruchem chłopca, było oddalić się tą samą drogą, którą przyszedł. Już go widzę jak stąpa dostojnie, nie śpiesząc się, z miną, jakby nigdy nic. Kto wie, może oddaliwszy się już nieco od feralnego miejsca, zagwizdałby sobie jakąś dziarską melodyjkę? Ale Jarek nie poszedł za tym odruchem. Trudno przewidzieć czy postąpiłby tak samo, gdyby to coś stało tam nadal na szczycie wzniesienia, czy raczej nad szczytem, zagradzając sobą dalszą drogę. Teraz, wobec otwierającej się przed nim perspektywy szerokiego korytarza prowadzącego w czysty błękit, wobec milczenia lasu, obraz sprzed kilku minut i związane z nim obawy wydały mu się równie nierzeczywiste jak wspomnienie jakiegoś snu, który nawiedził go we wczesnym dzieciństwie. Ale przecież zakładając nawet, że uległ złudzeniu, musiało zajść coś, co to złudzenie spowodowało. Jakaś gra promieni słonecznych, mgła, czy coś w tym rodzaju. Ciekawe byłoby popatrzeć, jak to wygląda z góry. Może jakiś fantazyjny obłoczek jest tam jeszcze, tylko ukrył się za wierzchołkiem wzgórza? A jeśli to nie żadna mgła czy harce promieni słonecznych, myszkujących w koronach drzew? Jarek oczywiście słyszał i czytał o latających talerzach. Nie raz i nie dwa rozmawiał o nich z ojcem. Oglądał rysunki, a nawet tajemnicze fotografie, które zachwycały pewnych wielkich uczonych, po to, aby inni wielcy uczeni mieli się z kogo pośmiać. Tata Jarka miał wyrobione zdanie na ten temat. To znaczy nie miał żadnego. „Byłoby niedorzecznością” — powiedział kiedyś gdyby spośród miliardów planet tylko naszą Ziemię miały deptać istoty podobne do Ciebie i do mnie. A jeśli tak, to prędzej czy później spotkamy takich, w całym tego słowa znaczeniu, cudzoziemców. Może my polecimy do nich, a może oni najpierw przylecą do nas. Jeśli już nie przylecieli i nie podglądają nas teraz z tych swoich latających talerzy, które również dobrze mogą być zupełnie naturalnym zjawiskiem, jak na przykład zorza polarna, czy błyskawice. Pożyjemy, zobaczymy, jak mówią Rosjanie. Gdyby to naprawdę mieli być oni, to przecież z lego ich latania nad na mi coś w końcu musi wyniknąć. Albo machną ręką lub jakąś macką, która im ją zastępuje, i polecą gdzie pieprz rośnie, albo wylezą wreszcie ze swoich spodków, żeby nam powiedzieć «dzień dobry»”. Tu ojciec Jarka zasępił się i dodał: — W każdym razie, będąc na twoim miejscu, nie liczyłbym na to, że wylądują właśnie jutro, akurat na podwórku waszej szkoły i do tego dokładnie w czasie klasówki z fizyki. Dlatego zajmij się teraz sprawami naszego świata i znikaj w swoim pokoju…” Mniejsza o to zakończenie, równie banalne jak niestety typowe dla większości rozmów z rodzicami. Dość, że Jarek po kilkudziesięciu godzinach spędzonych razem z ojcem nad czasopismami popularno — naukowymi, a także po kilku wizytach w obserwatorium astronomicznym, jeśli nie wiedział o latających talerzach więcej, niż zwykli śmiertelnicy, to w każdym razie oswoił się z ich ewentualnym istnieniem. Traktował je też po prostu, jako zagadkę naukową, niechby nawet szczególnie pasjonującą, ale nie jak twory pokrewne upiorom czy innym strzygom, zaludniającym świat opowieści kamerdynerów w starych, angielskich zamczyskach. Krótko mówiąc, Jarek, zamiast wycofać się na z góry upatrzoną pozycję, postał jeszcze kilkadziesiąt sekund, po czym wyprostował się, wyprężył klatkę piersiową i ruszył przed siebie. Błysnęło. Najwyraźniej w świecie, na szczycie, nie dalej już niż o czterdzieści kroków, zapłonęło ostre, kłujące wzrok światło. Mignęło, pozostawiając wirujące pod powiekami płatki i zgasło. Chłopiec stanął jak wryty. W dalszym ciągu przecinka i otaczający ją las pogrążone były w martwej ciszy. Gałęziami drzew nie poruszał najlżejszy podmuch wiatru. Ptaki milczały nadal. Rozejrzał się. Jego wzrok natrafił na porzucony przez kogoś tuż przy ścieżce pieniek młodego świerczka. Jego grubszy koniec, ogołocony z kory, aż prosił się o uchwyt mocnej, męskiej dłoni. Jarek, nie zastanawiając się, po co to robi, postąpił do przodu i podniósł kij. Od razu poczuł się nieco pewniej. W momencie jednak kiedy już uzbrojony prostował się i unosił nogę, żeby ruszyć dalej, oślepił go nowy błysk, ostry jak światło reflektora. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że źródło tego światła znajdowało się niemal tuż przed nim, na placyku pomiędzy trzema bunkrami. Jakby siedziało tam jakieś dziecko i bawiło się dużym lustrem, puszczając przybyszowi w oczy słoneczne „zajączki”. Tylko że droga przed Jarkiem, polana na szczycie wzniesienia, ciemne dachy bunkrów, wszystko to było widoczne jak na dłoni. I nie było tam śladu żadnego dziecka ani w ogóle nikogo. Tym razem nie zatrzymał się. Przeciwnie, przyśpieszył. Przeszło mu przez myśl, że choćby to wyglądało nic wiem jak nieprawdopodobnie, tam przed nim rzeczywiście wylądował jakiś latający pojazd, którego załogę do tego stopnia przestraszył widok zbliżającego się Ziemianina, że uciekła pośpiesznie, zapominając o zainstalowanym przez siebie urządzeniu sygnalizacyjnym. Wydłużył krok. Biegł już niemal, w jakimś gorączkowym zapamiętaniu, pomimo że w oczy kłuły go powtarzające się teraz raz za razem piekielne błyski. Ich światło zmieniło barwę, z żółtawych stały się najpierw różowawe, a potem, raptownie, jaskrawo pomarańczowe. Jarek zacisnął powieki i biegł dalej na oślep, prując przed sobą powietrze trzymanym na sztorc kijem. Wtedy usłyszał narastające, niskie buczenie, jakby tuż przy uchu odezwały mu się najgrubsze piszczałki organów. Ich dźwięk zaczął się wznosić. Równocześnie odezwały się w nim zagłuszone, zmieszane głosy ludzi. Jarkowi wydało się, że rozpoznaje przeciągłe wołanie, jakim Olik kończył zazwyczaj wydawane przez siebie komendy. To utwierdziło go w mniemaniu, że ulega złudzeniom. Przecież nie ma tutaj żadnego Olika. A jeśli go nie ma, to pomarańczowe błyski także powstają jedynie w jego własnej wyobraźni. Buczenie zmieniło się w jazgotliwe wycie i uciekło w najwyższe rejestry gamy. „Stój!” — przebił przez nie czyjś rozpaczliwy okrzyk. I tym razem brzmiało w nim coś znajomego. Jakby Olik, ale i ojciec i ktoś jeszcze… Otworzył oczy, nie zwalniając ani na moment. Był już na górze. Płaski, porosły mchem dach pierwszego bunkra pozostał kilka metrów z tyłu. Dosłownie dziesięć kroków dzieliło go od środka polany, to znaczy od miejsca, gdzie przed chwilą ujrzał to jakieś unoszące się nad ziemią olbrzymie jajo. Wtedy nagle spostrzegł, że koniec jego kija, który ciągle trzymał przed sobą, jak przygotowaną do pchnięcia szpadę, rozjarzył się przeraźliwie jasnym płomieniem. Równocześnie sam kij stawał się krótszy i krótszy, jakby pogrążał się w jakiejś niewidocznej zasłonie. Chłopiec odruchowo rzucił się do tyłu. Ale jeszcze nigdy nikomu nie udało się zatrzymać w miejscu, a co dopiero, kiedy ten ktoś biegnie z takim zapamiętaniem jak wtedy Jarek. Przyhamował, owszem, cóż z tego jednak, skoro jego dłoń, zaciśnięta na kiju zdążyła dotrzeć do miejsca, gdzie ten znikał z pola widzenia. Chłopcem wstrząsnęło potężne uderzenie, potem drugie, zawirowało mu przed oczami, ziemia uciekła spod nóg i stracił przytomność, zanim jeszcze jego głowa zetknęła się z powierzchnią gruntu. — O rany… — dobiegł z mroku czyjś zachwycony głos. Jarek przerwał na chwilę. Stał kilka sekund bez ruchu, jakby usiłując przypomnieć sobie, gdzie jest i co tu właściwie robi, po czym potrząsnął głową i odetchnął głęboko. Ognisko przygasło. W jasnej plamie popiołu żarzyły się jedynie jakieś dwie czy trzy większe głownie. Krąg ciemnych postaci trwał nieruchomo, jakby to nie byli żywi chłopcy, ale zaklęci w kamień rycerze lub leśne duchy. Jarek odruchowo poszukał wzrokiem drużynowego. Olik był tam gdzie przedtem. Siedział na swoim miejscu, tylko jeszcze nieco bliżej czarnowłosej Marylki. Jego twarz tonęła w cieniu. Ale nie poruszył się, tak samo jak inni. Jarek przykucnął i rozdmuchał żar w ognisku. Następnie odwrócił się, chcąc pójść po nową porcją chrustu. — Zostaw — powiedział ktoś półgłosem. Usłyszał trzask gałązek, po czym z mroku wyłonił się Jacek, dźwigający potężną naręcz drewna. Ognisko zasyczało i zaszczypało w oczy gryzącym dymem. Trwało parę chwil, zanim w kłębach tego dymu ukazały się pierwsze płomyki. — No, no?!.. — zabrzmiał cienki, natarczywy głos, ten sam; który przedtem wyraził stan uczuć swego posiadacza pełnym znaczenia „o rany…” Jarek uśmiechnął się. Poznał Pawełka, który przychodząc usprawiedliwić nieobecność swojego taty, natchnął Węży pomysłem, żeby dla kawału kazać mówić właśnie jemu. I proszę. Kto komu właściwie robi teraz kawał? Przecież on opowiada im swój „sen”. Sen, dobre sobie… |
||
|