"Poludnie, XXII wiek" - читать интересную книгу автора (Strugacki Arkadij, Strugacki Borys)

Rozdział 2 Powrót

Antyk

Gdy pomocnik wrócił, dyspozytor nadal stał przed ekranem z pochyloną głową, z rękami niemal po łokcie w kieszeniach. W głębi poprzecinanego siatką współrzędnych ekranu przesuwał się powoli biały punkt.

— Gdzie on teraz jest? — spytał pomocnik.

Dyspozytor nie odwrócił się.

— Nad Afryką — rzucił przez zęby. — Dziewięć megametrów.

— Dziewięć… A prędkość?

— Niemal pierwsza prędkość kosmiczna — dyspozytor odwrócił się. — Co się wahasz? Coś jeszcze?

— Posłuchaj, uspokój się — poradził pomocnik. — Co tu jeszcze można zrobić… Zahaczył główne zwierciadło.

Dyspozytor głośno wypuścił powietrze i nie wyjmując rąk z kieszeni, przysiadł na poręczy fotela.

— Wariat — wymamrotał.

— Dlaczego zaraz wariat? — powiedział pomocnik niepewnie. Może się coś stało. Szwankuje układ sterowniczy…

Zamilkli. Biały punkt pełzł po przekątnej ekranu.

— Kto śmiał wejść w strefę stacji z niesprawnym układem sterowniczym? — zapytał dyspozytor. — I dlaczego nie daje sygnału wywoławczego?

— Coś daje…

— To nie sygnał. To abrakadabra.

— A jednak sygnał — zaprotestował cichutko pomocnik. — Konkretna częstotliwość…

— Częstotliwość, częstotliwość… — mruknął dyspozytor przez zęby. Pomocnik nachylił się nad ekranem, wpatrzony w cyfry siatki współrzędnych. Potem zerknął na zegarek.

— Zaraz przejdzie stację Gamma. Popatrzmy, kto to.

Dyspozytor zasępił się. Co jeszcze można zrobić? — myślał. Chyba już wszystko załatwione. Wszystkie loty wstrzymane, lądowania zabronione. Ogłoszony alarm na wszystkich okołoziemskich stacjach. Turnen przygotowuje awaryjne roboty…

Dyspozytor wymacał na piersi mikrofon.

— Turnen, co z robotami?

— Powinienem wypuścić je za jakieś pięć, sześć minut — odpowiedział bez pośpiechu Turnen. — Jak wystartują, poinformuję.

— Turnen — powiedział dyspozytor — błagam, nie grzeb się. Trzeba się spieszyć.

— Nigdy się nie grzebię — odrzekł Turnen z godnością. — Nie opóźnię startu nawet o jedną zbędną sekundę.

— Bardzo cię proszę, Turnen.

— Stacja Gamma — odezwał się pomocnik. — Daję maksymalne powiększenie.

Ekran zamigotał, siatka współrzędnych znikła. W czarnej pustce pojawiła się dziwna konstrukcja przypominająca przekrzywioną ogrodową altankę z dziwacznymi, masywnymi kolumnami. Dyspozytor przeciągle gwizdnął i zerwał się. Tego się nie spodziewał.

— Rakieta jądrowa! — wykrzyknął zdumiony. — Jak to? Skąd?

— No właśnie — bąknął niepewnie pomocnik. — Rzeczywiście… Niezrozumiałe…

Dziwaczna konstrukcja, ze sterczącymi spod kopuły grubymi rurami-kolumnami, obracała się powoli. Pod kopułą drżał fioletowy blask — kolumny wydawały się czarne na jego tle. Dyspozytor powoli opadł na poręcz fotela. Rakieta jądrowa, a raczej jądrowy planetolot. Fotonowy napęd, dwuwarstwowe paraboliczne zwierciadło z mezosubstancji, wodorowe silniki. Półtora stulecia temu takich planetolotów było sporo. Budowano je w celu oswajania planet.

Solidne, niezbyt szybkie maszyny, z pięciokrotnym zapasem trwałości. Długo i dobrze służyły, ale ostatnie z nich zdemontowano bardzo dawno temu…

— Rzeczywiście… — mamrotał pomocnik. — Zdumiewające… Gdzie ja coś takiego widziałem? Oranżerie! — zawołał.

Przez ekran z lewej strony na prawą przeszedł szybko szeroki szary cień.

— Oranżerie — wyszeptał pomocnik.

Dyspozytor zmrużył oczy. Tysiąc ton, pomyślał. Tysiąc ton! I taka prędkość… W drobny mak… W pył. Roboty! Gdzie są roboty…?

Pomocnik powiedział ochryple:

— Przeszedł? Naprawdę przeszedł? Przeszedł!

Dyspozytor otworzył oczy.

— Gdzie roboty? — ryknął.

Pod ścianą na pulpicie selektora zapłonęła zielona lampka i spokojny męski głos oznajmił:

— Tu D-P. Kapitan Kellog wzywa główną dyspozytornię. Proszę o pozwolenie na lądowanie na bazie Pi-Eks Siedemnaście…

Dyspozytor zalał się purpurą, otworzył usta, ale nie zdążył nic powiedzieć; w sali odezwało się jednocześnie kilka głosów.

— Z powrotem…!

— D-P, lądowanie wzbronione…!

— Kapitanie Kellog, do tyłu…!

— Główna dyspozytornia do kapitana Kelloga. Natychmiast wejść na dowolną orbitę czwartej strefy. Nie lądować. Czekać.

— Tak jest — powiedział zbity z tropu Kellog. — Wejść w czwartą strefę i czekać.

Dyspozytor zamknął usta. W selektorze kobiecy głos kogoś przekonywał: „Wyjaśnijcie mu, o co chodzi… Wyjaśnijcie…” Wreszcie zielona lampka na pulpicie selektora zgasła i wszystko umilkło.

Obraz na ekranie zniknął. Znowu pojawiła się siatka współrzędnych, a w głębi ekranu popełzła jasna migocząca iskra.

— Awaryjny dyżurny do dyspozytora — usłyszeli głos Turnena. Melduję, że roboty wystartowały.

W tej samej chwili w prawym dolnym rogu pojawiły się jeszcze dwa jasne punkty. Dyspozytor nerwowo zatarł dłonie.

— Dziękuję, Turnen — wymamrotał. — Dziękuję, kochany…

Dwa jasne punkty — awaryjne roboty — przemierzały ekran. Odległość pomiędzy nimi a jądrowym statkiem zmniejszała się stopniowo.

Dyspozytor patrzył na sunący między dwiema wyraźnymi liniami migoczący punkt i myślał, że ten antyk za chwilę wejdzie w drugą strefę, gdzie jest zagęszczenie kosmicznych hangarów i stacji paliwowych, że na jednej z tych stacji pracuje córka, że lustro głównego reflektora pozaziemskiego obserwatorium jest rozbite, że ten statek porusza się jakby po omacku i sygnałów albo nie słyszy, albo nie rozumie, że w każdej sekundzie ryzykuje zagładę, pakując się na jedną z licznych ciężkich konstrukcji albo trafiając w strefę startową D-kosmolotów. Myślał, że powstrzymanie ślepego i bezmyślnego ruchu tego statku będzie bardzo trudne, bo on znienacka i bez sensu zmienia prędkość i roboty mogą go staranować… Ale robotami na pewno kieruje sam Turnen…

— Stacja Delta — zameldował pomocnik. — Daję maksymalne powiększenie.

Znowu na czarnym ekranie pojawił się obraz niezgrabnego kolosa. Rozbłyski plazmy pod kopułą stały się chaotyczne; wyglądało to, jakby potwór konwulsyjnie przebierał czarnymi grubymi nogami. Obok pojawiły się mgliste zarysy awaryjnych robotów. Roboty podchodziły ostrożnie, odskakując przy każdym szarpnięciu jądrowej rakiety.

Dyspozytor i pomocnik wpatrywali się w obraz. Dyspozytor, wyciągając szyję, syczał:

— No, Turnen… no… no…No, kochany… no…

Roboty poruszały się szybko i pewnie. Tytanowe macki wyciągnęły się z dwóch stron do rakiety jądrowej i wczepiły się w rozstawione słupy-kolumny. Jedna z macek nie trafiła, wpadła pod kopułę i rozleciała się w pył pod uderzeniem plazmy „Aj!”, syknął pomocnik. Z góry spadł trzeci robot i wpił się w kopułę magnetycznymi przyssawkami. Rakieta jądrowa powoli zaczęła schodzić w dół.

Lśnienie pod kopułą zgasło.

— Noo — wymamrotał dyspozytor i otarł twarz rękawem.

Pomocnik zaśmiał się nerwowo.

— Jak kalmary wieloryba — powiedział. — Dokąd go wezmą?

— Turnen, gdzie go prowadzisz? — powiedział dyspozytor do mikrofonu.

— Na nasz rakietodrom — odparł Turnen bez pośpiechu. Był lekko zasapany.

Dyspozytor wyobraził sobie jego okrągłą, połyskującą od potu twarz, oświetloną ekranem.

— Dziękuję, Turnen — powiedział niemal czule i odwrócił się do pomocnika. — Odwołaj alarm. Skoryguj grafik, niech rozpoczną prace.

— A ty? — spytał żałośnie pomocnik.

— Ja lecę tam.

Pomocnik też bardzo chciałby lecieć tam, ale tylko powiedział:

— Ciekawe, czy z Muzeum Kosmogacji nic nie zginęło?

Sprawa zbliżała się do finału, mniej lub bardziej szczęśliwego, więc mógł sobie pozwolić na dobroduszność.

— Ale wachta — dorzucił jeszcze. — Do tej pory kolana mi się trzęsą.

Dyspozytor zastukał klawiszami i na ekranie pojawiła się pagórkowata równina. Wiatr gnał po niebie białe, postrzępione chmury, marszczył ciemne kałuże między porośniętymi zwiędłą roślinnością wzgórkami. Po malutkim jeziorku pływały kaczki. Dawno nie lądowały tu gwiazdoloty, pomyślał pomocnik.

— Chciałbym wiedzieć, kto to — powiedział dyspozytor przez zęby.

— Wkrótce się dowiesz — odparł pomocnik z zawiścią.

Kaczki nieoczekiwanie oderwały się od wody i wzbiły w powietrze, z całych sił machając skrzydłami. Chmury zawirowały, trąba wody i pary podniosła się ze środka równiny. Znikły pagórki, znikło jeziorko, w obłokach mgły zawirowały wyrwane z korzeniami suche krzewy. Coś ogromnego i ciemnego mignęło na moment w kłębiącej się mgle, zapłonął purpurowy ogień, wzgórze na pierwszym planie zadrżało, wzdęło się i powoli przewróciło, niczym warstwa trawy pod lemieszem potężnego pługa.

— Ojej… — jęknął pomocnik, nie odrywając wzroku od ekranu.

Ale nie zobaczył nic więcej prócz płynących szybko białych i szklistych obłoków pary.


Gdy helikopter wylądował sto metrów od brzegu ogromnego leja, para zdążyła się już rozwiać. Pośrodku leja leżał na boku statek jądrowy. Grube kolumny reaktorowych pierścieni sterczały w powietrzu. Obok leżały, zaryte do połowy w gorącym błocie, oksydowane ciała awaryjnych robotów. Jeden z nich powoli wciągał pod pancerz swoje mechaniczne łapy.

Nad lejem drżało gorące powietrze.

— Niedobrze — wymamrotał ktoś, gdy wysiadali z helikoptera.

Nad głowami zaszemrały wirniki — to kilka innych helikopterów przeleciało w powietrzu i wylądowało nieopodal.

— Idziemy — powiedział dyspozytor i wszyscy poszli za nim.

Zeszli w lej, nogi po łydki zapadły się w gorące błoto. Gdy po chwili zobaczyli człowieka, jednocześnie się zatrzymali.

Człowiek leżał na brzuchu, ręce miał rozrzucone, twarz w mokrej ziemi, do której przywierał całym ciałem, drżąc jak od chłodu. Miał na sobie pomięty, jakby przeżuty kombinezon dziwnego kroju i w dziwnym kolorze. Nie słyszał ich kroków. Gdy do niego podbiegli, podniósł rudą głowę i wszyscy zobaczyli jego twarz, sinobladą i brudną. Wargi przecinała niezagojona rana. Człowiek chyba płakał, bo jego niebieskie, zapadnięte oczy lśniły; widać w nich było radość, ale i cierpienie. Odezwał się dopiero wtedy, gdy go podnieśli, podejmując pod ramiona.

— Doktora — wymamrotał prawie niezrozumiale. Przeszkadzała mu rana na wargach.

Początkowo nikt nie zrozumiał, o jakiego doktora prosi, dopiero po kilku sekundach doszli do wniosku, że chodzi o lekarza.

— Doktora, szybko. Z Sieriożą Kondratiewem jest bardzo źle…

Przesuwał rozszerzone źrenice z jednej twarzy na drugą. Nagle się uśmiechnął.

— Witajcie, praprawnuki… — powiedział.

Od uśmiechu rana się otworzyła i na ustach pojawiły się czerwone krople. Wszyscy pomyśleli, że ten człowiek uśmiechał się ostatni raz bardzo dawno temu. Do leja pospiesznie schodzili ludzie w białych fartuchach.

— Doktora — powtórzył rudy i zwisł im na rękach, odchylając do tyłu sinobiałą, brudną twarz.

Obwiesie

Czwórka mieszkańców pokoju numer osiemnaście była dość znana na terenie szkoły w Aniudinie. Nic w tym dziwnego. Sztuka doskonałego naśladowania wycia gigantycznego rakopająka z planety Pandora, zdolność prowadzenia niewymuszonej konwersacji o dziewięciu sposobach oszczędzania paliwa podczas międzygwiezdnego przelotu, umiejętność wykonania jedenastu z rzędu przysiadów na jednej nodze — takie talenty nie mogły zostać niezauważone, a wszystkie one nie były obce mieszkańcom osiemnastki.

Historia Osiemnastki zaczęła się, gdy było ich tylko trzech; nie mieli jeszcze ani osobnego pokoju, ani własnego nauczyciela. Ale już wtedy Gienka Komow, znany bardziej jako Kapitan, cieszył się nieograniczonym autorytetem u Paula Gniedycha i Aleksandra Kostylina. Paula Gniedycha, zwanego również Polly, a nawet Liber Polly, uważano za wielkiego spryciarza, zdolnego do wszystkiego. Aleksander Kostylin, człowiek bez wątpienia dobroduszny, zyskiwał sławę w walkach związanych nie tyle z użyciem mózgu, co siły fizycznej. Nie znosił, gdy nazywano go Kostyl, ale chętnie reagował na przezwisko Lin. Gienka-Kapitan dokładnie przestudiował popularną książkę Droga w Przestrzeni, miał wiele różnych pożytecznych umiejętności i prawdopodobnie mógłby z łatwością naprawić fotonowe zwierciadło, nie zmieniając kursu statku. To on niezmordowanie prowadził Lina i Polly ku sławie. Ogromną popularność zyskały tej trójce doświadczenia z nowego rodzaju paliwem rakietowym, przeprowadzone pod jego kierownictwem w szkolnym parku. Fontanna gęstego dymu wzbiła się nad najwyższe drzewa, a huk wybuchu mogli usłyszeć wszyscy, którzy w tym momencie znajdowali się na terenie szkoły. To był niezapomniany wyczyn; jeszcze długo potem Lin popisywał się długą szramą na plecach, chodząc najczęściej rozebrany do pasa. Ci trzej przypomnieli starożytne gry afrykańskich plemion — skoki z drzew na długich sznurach, zastępujących (jak wynikało z doświadczenia, z powodzeniem) liany. To oni wprowadzili do użytku zgrzewanie tworzyw sztucznych, z których produkowano ubrania, i niejednokrotnie wykorzystywali tę umiejętność podczas poskramiania nieznośnej dumy starszych towarzyszy, którym pozwalano pływać w maskach, a nawet z akwalungami. Ale że wszystkie te wyczyny, chociaż okrywały ich sławą, nie dawały pożądanej satysfakcji, Kapitan postanowił wziąć udział w pracach kółka młodych astronautów. Dawało to perspektywę kręcenia się na wirówce i możliwość dostania się wreszcie do maszyny stochastycznej.

Z ogromnym zdumieniem Kapitan odkrył w kółku swojego rówieśnika, Michaiła Sidorowa, z różnych przyczyn zwanego Atosem. Atos zawsze wydawał się Kapitanowi facetem zarozumiałym i próżnym, ale pierwsza poważna z nim rozmowa pokazała, że pod wieloma względami przewyższa niejakiego Waltera Saroniana, który utrzymywał wówczas dość przyjacielskie stosunki z trójką i zajmował czwarte łóżko w niedawno przydzielonym pokoju numer osiemnaście.

Historyczna rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

— Co myślisz o napędzie jądrowym? — zainteresował się Gienka.

— Staroć — odpowiedział krótko Atos.

— Zgadzam się — rzekł Kapitan i popatrzył na Atosa z zainteresowaniem. — A o fotonowo-anihilacyjnym?

— Taki sobie — odparł Atos i pokręcił głową.

Wtedy Gienka zadał mu swoje koronne pytanie:

— Jakie systemy są bardziej obiecujące, grawigenne czy grawiochronne?

— Uznaję tylko D-zasadę — oznajmił zarozumiale Atos.

— Hmm mruknął Gienka. Dobrze, chodźmy do osiemnastki, poznam cię z załogą.

— To znaczy, z twoimi osłami? — skrzywił się Atos, ale poszedł.

W tydzień później, nie mogąc już znosić dłużej gróźb i przemocy, z osiemnastki uciekł Walter Saronian. Jego miejsce zajął Atos. Po tym fakcie D-zasada i idea międzygalaktycznych przelotów zagościła w umysłach i sercach Osiemnastki, wydawałoby się, na stałe. W ten sposób powstała załoga superkosmolotu „Galaktykon” w składzie: Gienka — kapitan, Atos-Sidorow — nawigator i cybernetyk, Liber Polly — operator maszyny matematycznej, Saszka Lin inżynier pokładowy i łowca. Załoga miała szalone nadzieje i bardzo konkretne plany. Stworzono generalne projekty superkosmolotu „Galaktykon”, opracowano statut i przyjęto tajny znak rozpoznawczy członków załogi — złożone w szczególny sposób palce prawej ręki. Groźba bliskiej i nieuchronnej inwazji zawisła nad Mgławicą Andromedy i niektórymi innymi częściami galaktyki.

Minął rok.

Pierwszy cios zadał Lin, inżynier pokładowy i łowca. Z właściwą sobie lekkomyślnością spytał ojca, który przyleciał na urlop z pozaziemskiej fabryki odlewnictwa bezgrawitacyjnego, ile trzeba mieć lat, żeby zostać astronautą. Odpowiedź była tak zniechęcająca, że Osiemnastka odmówiła uwierzenia w nią. Sprytny Polly namówił swojego brata, należącego do „maluchów”, żeby zadał to pytanie któremuś z nauczycieli. Odpowiedź była ta sama. Podbój galaktyk odsuwał się niemal na wieczność — na dziesięć lat. W historii załogi nastała krótka epoka zamętu, fatalna wiadomość obracała wniwecz starannie opracowany projekt „Kwitnący bez”, zgodnie z którym załoga osiemnastki w pełnym składzie miała potajemnie przedostać się na pokład międzyplanetarnego tankowca, idącego na Plutona. Kapitan planował ujawnić się w tydzień po starcie i automatycznie połączyć swoją załogę z załogą tankowca.

Następny cios był równie niespodziewany, ale za to znacznie poważniejszy. Właśnie w epoce zamętu załoga „Galaktykonu” uświadomiła sobie wreszcie (bo dowiedziała się o tym znacznie wcześniej), że na świecie największym szacunkiem cieszą się, o dziwo, nie astronauci, nie badacze głębin i nawet nie tajemniczy poskramiacze potworów — zoopsycholodzy, ale lekarze i nauczyciele. Okazało się, że sześćdziesiąt procent Światowej Rady stanowią nauczyciele i lekarze. Że nauczycieli ciągle brakuje, a astronautów jest do licha i trochę. Że gdyby nie było lekarzy, źle by się działo z badaczami głębin, bynajmniej nie na odwrót. Wszystkie te oraz wiele innych równie destrukcyjnych wiadomości dotarło do świadomości załogi w szokująco zwyczajny sposób — podczas zwykłej telewizyjnej lekcji ekonomii. Co najstraszniejsze, nauczyciele nie zaprzeczyli tym informacjom.

Trzeci i ostatni cios zadały wątpliwości. Inżynier pokładowy Lin został przyłapany przez Kapitana na czytaniu Kursu chorób grypowych wieku dziecięcego, a w odpowiedzi na ostrą uwagę oświadczył, że ma zamiar przynosić ludziom konkretną pomoc, a nie wątpliwe informacje z życia kosmicznych przestrzeni. Kapitan i nawigator poczuli się zmuszeni do zastosowania skrajnych metod perswazji. Pod ich wpływem przeniewierca przyznał, że pediatra i tak z niego żaden, a w charakterze inżyniera pokładowego albo przynajmniej łowcy, ma jeszcze szansę na zdobycie nieśmiertelnej sławy. Podczas egzekucji sprytny Liber Polly siedział bez słowa w kącie, ale od tej przy najmniejszym nacisku szantażował załogę rzucanymi bez związku zjadliwymi groźbami. Mówił: „Oho, bo przejdę do laryngologów”, albo „Niech nauczyciel powie, kto ma rację”. Sasza Lin słuchając tego sapał zawistnie. Wątpliwości drążyły załogę „Galaktykona” i gryzły duszę Kapitana.

Pomoc przyszła z Wielkiego Świata. Grupa uczonych pracujących na Wenus zakończyła i przedłożyła Radzie Światowej do rozpatrzenia praktyczny projekt destylacji atmosferycznej powłoki Wenus, potrzebny do dalszej kolonizacji. Rada Światowa rozpatrzyła i przyjęła projekt. Przyszła kolej na pustynie Wenus, na wielką, i straszną planetę, z której należało zrobić drugą Ziemię. Świat dorosłych wziął się do roboty — budowano nowe maszyny, akumulowano potencjał, liczba ludności Wenus szybko rosła. A w pokoju numer osiemnaście pod ciekawymi spojrzeniami załogi kapitan „Galaktykona” gorączkowo opracowywał projekt planu „Październik”, wróżącego niespotykany rozmach pomysłów i wyjście z ciężkiego kryzysu.

Projekt został zakończony w trzy godziny po publikacji odezwy Rady Światowej i przedstawiony do rozpatrzenia załodze. Plan „Październik” szokował liczbą i zwięzłością informacji.


A. W ciągu czterech dekad przestudiować produkcyjno-techniczne dane standardowych atmosferogennych agregatów.

B. Po wygaśnięciu terminu wcześnie rano — żeby nie niepokoić dyżurnego — porzucić szkołę i dostać się na stację rakietową Aniudinu. Podczas nieuchronnego zamieszania podczas lądowania przeniknąć do ładowni jakiegoś statku okołoziemskich połączeń i ukryć się aż do lądowania.

C. Potem się zobaczy.


Plan został przyjęty okrzykami „hip, hip, hurra” oraz zaaprobowany trzema głosami i jednym wstrzymującym się. Tym, który się wstrzymał, był szlachetny Atos-Sidorow. Wpatrując się w odległy horyzont, z wyjątkowym lekceważeniem wspomniał coś o „głupich agregatach” i „idiotycznym pomyśle” i oświadczył, że tylko koleżeńska solidarność powstrzymuje go przed ostrą krytyką planu. Jednak gotów jest się nie sprzeciwiać i nawet bierze na siebie przemyślenie niektórych punktów, czego jednak nie należy uważać za rezygnację z D-zasady dla jakichś tam śmierdzących destylatorów.

Kapitan pozostawił tę wypowiedź bez komentarza i wydał rozkaz przystąpienia do roboty. Załoga rozkaz wykonała.

W pokoju numer osiemnaście szkoły w Aniudinie trwała lekcja geografii. Na ekranie szkolnego stereowizora jarzyła się błyskawicami chmura nad Parikutinem, migotały świszczące lapille, z krateru wysuwał się czerwony język lawy, przypominający grot strzały.

Mowa była o wulkanologii, o wulkanach w ogóle i nieposkromionych wulkanach w szczególności. Pośród zastygłej dawno temu magmy bielały kopuły wulkanologicznej stacji Czipo-Czipo.

Przed stereowizorem, nie odrywając wzroku od ekranu, siedział Sasza Lin. Spóźnił się — pół dnia spędził na boisku, sprawdzając wypowiedziane wczoraj przez nauczyciela stwierdzenie, że maksymalna wysokość skoku wzwyż w stosunku do maksymalnej długości skoku w dal wynosi jeden do czterech. Lin skakał w dal i wzwyż, dopóki nie pociemniało mu w oczach. Wtedy nakłonił do tego kilku „maluchów”, zamęczył ich dokładnie, ale z otrzymanego materiału wynikało, że stwierdzenie nauczyciela jest bliskie prawdy. Teraz Lin nadrabiał zaległości i oglądał te lekcje, które załoga przyswajała rano.

Gienka Kapitan przy swoim stole pod przezroczystą ścianą pokoju w skupieniu kopiował szkic dwufazowej tlenowej maszyny średniej mocy. Liber Polly leżał na swoim łóżku (co w dzień nie było dobrze widziane), udając, że czyta opasłe tomisko w nudnej okładce: Wprowadzenie do eksploatacji agregatów atmosferogennych. Nawigator Atos-Sidorow stał przy swoim stole i myślał — to było jego ulubione zajęcie. Jednocześnie z niechętnym zainteresowaniem obserwował machinalne odruchy Lina, pochłoniętego geografią.

Za przezroczystą ścianą w łagodnym słońcu żółcił się piasek i szumiały wysokie sosny. Nad jeziorem sterczała wieża do skoków z długą, giętką trampoliną.

Głos wykładowcy zaczął opowiadać o ugaszeniu wulkanu Stromboli i Sasza Lin zapomniał się zupełnie. Teraz obgryzał paznokcie obu rąk jednocześnie. Szlachetne nerwy Atosa nie wytrzymały.

— Lin — powiedział — przestań obgryzać.

Lin nie odwracając się, niecierpliwie wzruszył ramionami.

— Jest głodny! — ożywił się Paul.

Wstał z łóżka, żeby skonkretyzować temat, ale Kapitan powoli odwrócił głowę i popatrzył na niego.

— No co, no co… — powiedział Paul. — Przecież czytam. „Produkcyjność AGK-11 stanowi szesnaście metrów kwadratowych ozonowanego tlenu na godzinę. Metoda stra-ty-fi-ka-cji pozwala”…

— Tylko nie na głos! — poradził Atos.

— No, wydaje mi się, że tobie to akurat nie przeszkadza — rzekł Kapitan twardym głosem.

— Tobie się wydaje, że nie, a ja wiem, że tak — odparł Atos.

Skrzyżowali spojrzenia. Paul z przyjemnością obserwował rozwój incydentu. Wprowadzenie do… obrzydło mu do granic możliwości.

— Jak chcesz — rzucił Kapitan. — Tylko że ja nie mam zamiaru pracować sam za wszystkich. A ty, Atos, nic nie robisz. Nie ma z ciebie żadnego pożytku.

Nawigator uśmiechnął się wzgardliwie i nie uznał za stosowne odpowiadać. W tym momencie ekran zgasł i Lin odwrócił się, trzeszcząc krzesłem.

— Chłopaki — powiedział. — Hurra, chłopaki! Jedźmy tam.

— Jedźmy! — zerwał się Paul.

— Co to znaczy „tam”? — spytał Kapitan złowieszczo.

— Na Parikutin! Na Mont Pele! Na…

— Wystarczy! — ryknął Kapitan. — Wszyscy jesteście podli zdrajcy! Mam tego dość! Wyruszam sam, a wy róbcie, co chcecie. Jasne?

— Fe, Kapitanie! — powiedział Atos.

— Sam jesteś fe, jasne?! Akceptowaliście plan, wyliście „hip, hip, hurra”, a teraz każdy sobie? Mam dość użerania się z wami. Już lepiej dogadam się z Nataszą albo z tym bałwanem Walterem, jasne? A wy spadajcie. Kicham na was wszystkich…!

Kapitan odwrócił się plecami i zaczął wściekle kopiować szkic. Zapadło ciężkie milczenie. Polly cichutko się położył i zaczął pilnie studiować Wprowadzenie do… Atos zagryzł wargę, a ciężki Lin wstał, wsunął ręce w kieszenie i przeszedł się po pokoju.

— Genka — powiedział niezdecydowanie. — Kapitanie… daj spokój.

— Ruszajcie na swój Mont Pele — wymamrotał Kapitan. — Na swój Parikutin. Obejdę się.

— Kapitanie… No jak to? Walterowi nie można nic powiedzieć, Gienka!

— Można. I powiem. Może jest bałwanem, ale nie zdrajcą.

Nie wyjmując rąk z kieszeni, Lin przebiegł się po pokoju.

— Zaraz, zaraz, Kapitanie! Zobacz, Polly wkuwa!

— Polly, Polly! Samochwała z tego twojego Polly! A na Atosa kicham. Też mi nawigator „Galaktykonu”. Blagier i tyle.

Lin zwrócił się do Atosa:

— Atos, no, naprawdę… To nie w porządku, wiesz… Wszyscy się staramy…

Atos przypatrywał się lesistemu horyzontowi.

— Coście się tak rozgdakali? — zapytał uprzejmie. — Skoro powiedziałem, że idę, to znaczy, że idę. I nie przypominam sobie, żebym kogokolwiek okłamał albo zdradził.

— Daj spokój — powiedział groźnie Lin. — Kapitan ma rację.

Obijasz się i to jest świństwo…

Atos odwrócił się i zmrużył oczy.

— No dobra, pracusiu — powiedział. — Dlaczego „Żubr” jest gorszy od AGK-7 w wypadku nadmiaru azotu?

Kapitan uniósł głowę.

— A jak brzmi dziewięć punktów dotyczących eksploatacji „Irontree”? — pytał Atos. — A kto pierwszy wynalazł oksyton? Nie wiesz, pracusiu? A w którym roku? Też nie wiesz?

Taki właśnie był Atos, wielki człowiek, mimo swoich licznych wad. W pokoju zapanowała pełna szacunku cisza, tylko Paul Gniedych wściekle kartkował Wprowadzenie.

— Wcale nie wiadomo, kto go wynalazł pierwszy — wymamrotał bez przekonania Lin i utkwił wzrok w Kapitanie.

Kapitan wstał, podszedł do Atosa i dał mu kuksańca w brzuch.

— Brawo, Atos — powiedział. — A ja, głupi, myślałem, że się obijasz.

— Obijasz! — oburzył się Atos i szturchnął kapitana pod żebro. Przeprosiny przyjął.

— Hej, chłopaki! — oznajmił Kapitan. — Trzymać kurs na Atosa!

Astronauci, strzeżcie się legennych przyspieszeń. Uważajcie na zwierciadło. Pył znosi w lewo. Hurra!

— Hip, hip, hurra! — ryknęła załoga „Galaktykonu”.

Kapitan odwrócił się do Lina.

— Inżynierze pokładowy Lin, są jakieś pytania na temat geografii?

— Nie ma — zaraportował inżynier.

— A co mamy jeszcze na dzisiaj?

— Algebrę i warsztaty — powiedział Atos.

— Zgadza się! Dlatego zaczniemy od walki. Pierwsza para: Atos-Lin. A ty, Polly, trenuj przysiady, masz słabe nogi.

Atos zaczął się szykować do walki.

— Nie zapomnij schować materiałów — powiedział. — Wszystko porozrzucaliście, jeszcze nauczyciel zobaczy.

— Dobra, i tak jutro ruszamy.

Paul siadł na łóżku i odłożył książkę.

— Nie napisano, kto wynalazł oksyton.

— Al Jenkins — odparł Kapitan bez zastanowienia. — W siedemdziesiątym drugim.


Nauczyciel Tienin przyszedł do osiemnastki jak zawsze o godzinie szesnastej. W pokoju nie było nikogo, ale w łazience lała się woda, słychać było parskanie, chlapanie i triumfalne okrzyki: „Hip, hip, hurra!” Załoga „Galaktykonu” myła się po zajęciach w warsztatach.

Nauczyciel przeszedł się po pokoju. Wyglądało tu normalnie. Lin jak zwykle porozrzucał ubranie po całym pokoju. Jeden jego klapek stał na stole Atosa, udając jacht. Maszt miał z ołówka, żagiel ze skarpetki. To oczywiście robota Pola. Lin na pewno będzie gniewnie burczał: „Nie wyobrażaj sobie, że to takie dowcipne, Polly…” System przezroczystości ścian i sufitu rozregulowany… to sprawka Atosa. Pilot leżał przy wezgłowiu jego łóżka; jak się kładzie spać, bawi się nim. Leży i naciska, a w pokoju albo robi się zupełnie ciemno, albo pojawia się nocne niebo i księżyc nad parkiem. Zazwyczaj, jeśli Atosa nikt w porę nie powstrzyma, pilot się psuje. Dzisiejsze zadanie Atosa: naprawić system przezroczystości.

Na stole Lina jak zawsze bałagan; nic się na to nie poradzi. To jeden z tych przypadków, gdy zawodzą wszelkie pomysły pedagoga i bezsilna okazuje się dziecięca psychologia.

Z reguły wszystkie nowinki, jakie pojawiają się w pokoju, mają coś wspólnego z Kapitanem. Dzisiaj na jego stole leżą szkice, których wcześniej nie było. To coś nowego, trzeba będzie nad tym pomyśleć. Nauczyciel Tienin lubił wszelkiego rodzaju nowości. Usiadł za stołem Kapitana i zaczął oglądać szkice.

Spod prysznica dobiegały wesołe głosy:

— Dodaj no zimnej, Polly!

— Nie trzeba! Już i tak zimno! Przeziębię się!

— Trzymaj go, Lin, niech się hartuje!

— Atos, daj gąbkę…

— Gdzie jest mydło, chłopaki?

Ktoś z hukiem rąbnął o podłogę. Rozległo się:

— Który głupek rzucił mydło pod nogi?

Śmiech, okrzyki „hura”.

— Bardzo śmieszne! Jak zaraz strzelę…!

— No, no! Wciągnij manipulatory, ty…!

Nauczyciel przejrzał szkice i odłożył je na miejsce. Ciągle ta sama pasja, pomyślał. Teraz wzbogacacz tlenowy. Chłopcy na serio zainteresowali się Wenus. Wstał i zajrzał pod poduszkę Polly. Leżało tam Wprowadzenie do… porządnie zaczytane. Nauczyciel w zadumie przekartkował strony i odłożył książkę na miejsce. Nawet Paul, pomyślał. Dziwne.

Teraz zauważył, że na stole Lina nie ma bokserskich rękawic, które walały się tam niezmiennie przez ostatnie dwa lata. Nad łóżkiem Kapitana nie wisiała fotografia Gorbowskiego w skafandrze próżniowym, a stół Paula był pusty.

Nauczyciel Tienin wszystko zrozumiał. Zrozumiał, że chcą uciec i zrozumiał dokąd. Zrozumiał nawet, kiedy. Fotografii nie ma, czyli jest w plecaku Kapitana. Więc plecak już spakowany. To by znaczyło, że wyruszają jutro, wcześnie rano. Kapitan lubi robić wszystko porządnie i nigdy nie odkłada do jutra tego, co może zrobić dziś.

Plecak Paula pewnie jeszcze nie gotowy; Paul woli robić wszystko pojutrze. Czyli wybywają jutro, przez okno, żeby nie niepokoić dyżurnego. Bardzo nie lubią niepokoić dyżurnego. Zresztą, kto lubi?

Nauczyciel zajrzał pod łóżka. Plecak Kapitana był spakowany z godną podziwu starannością. Pod łóżkiem Paula walał się jego plecak. Sterczała z niego ulubiona koszula Paula — bez kołnierzyka, w czerwone paseczki. W ściennej szafie spoczywała spleciona ze znajomością rzeczy drabina z prześcieradeł — niewątpliwie dzieło Atosa.

Tak… Trzeba pomyśleć. Nauczyciel Tienin sposępniał, ale w chwilę potem poweselał.

Spod prysznica wypadł Paul w samych slipkach i na widok nauczyciela zrobił gwiazdę.

— Nieźle, Paul! — pochwalił Tienin. — Tylko nie zginaj nóg.

— Juhuu! — zawył Paul i zrobił gwiazdę w drugą stronę. — Nauczyciel, astronauci! Nauczyciel przyszedł!

Zawsze zapominał się przywitać.

Załoga „Galaktykonu” runęła do pokoju i ugrzęzła w drzwiach. Tienin patrzył na nich i myślał… nie, właśnie nie myślał. Zawsze bardzo ich lubił. Wszystkich. Wszystkich, których wychował i wypuścił w Wielki Świat. Było ich wielu, a najlepsi… cóż, zawsze ci ostatni.

Stali na baczność i patrzyli na niego tak, jak chciał. Prawie tak.

— Ka te te u es te ha de — zasygnalizował nauczyciel. To oznaczało: „Do załogi» Galaktykonu«. Widzę was. Nie ma pyłu na kursie?”

— Ta te ku u ze ce — odpowiedziała załoga.

Oni też widzieli go dobrze, pyłu na kursie prawie nie było.

— Ubierać się! — zakomenderował nauczyciel i popatrzył na swój zegarek.

Załoga w milczeniu rzuciła się do ubrań.

— Gdzie moja skarpetka?! — ryknął Lin i zobaczył jacht. — Nie wyobrażaj sobie, Polly, że to takie dowcipne — warknął.

Ubieranie trwało odrobinę ponad trzydzieści dziewięć sekund, ostatni był gotowy Lin.

– Świństwo, Polly — warczał. — Dowcipniś…!

Potem wszyscy usiedli jak popadło i Tienin oznajmił:

— Literatura, geografia, algebra, warsztaty. Zgadza się?

— I jeszcze odrobina wuefu — dodał Atos.

— Nie wątpię — rzekł nauczyciel. — To widać po twoim spuchniętym nosie. Właśnie, Paul nadal zgina nogi. Sasza, powinieneś mu pokazać.

— Jasne — powiedział Lin z zadowoleniem. — Ale on jest tępy, nauczycielu.

Paul zareagował natychmiast:

— Lepiej być tępym w kolanach niż tępym jak kolano…!

— Trzy z plusem — pokręcił głową nauczyciel. — Niezbyt poprawnie, ale myśl zrozumiała. Do trzydziestki może się nauczysz mówić dowcipy, Polly. Ale nawet wtedy ich nie nadużywaj.

— Postaram się — powiedział skromnie Paul.

Trzy z plusem — nieźle. Za to Lin siedzi czerwony i nadęty. Do wieczora wymyśli odpowiedź.

— Pomówmy o literaturze — zaproponował nauczyciel Tienin. Kapitanie Komow, jak się miewa twoje wypracowanie?

— Napisałem o Gorbowskim — powiedział Kapitan i sięgnął na swoje biurko.

— Cudowny temat, chłopcze! — powiedział nauczyciel. — Byłoby bardzo dobrze, gdybyś sobie z nim poradził.

— Wcale sobie z nim nie poradził — oznajmił Atos. — On uważa, że najważniejsze w Gorbowskim są jego umiejętności.

— A ty co sądzisz?

– Że śmiałość i odwaga.

— Raczej nie masz racji, nawigatorze — powiedział nauczyciel. — Śmiałych ludzi jest wielu, wśród astronautów nie ma tchórzy. Tchórze zwyczajnie wymierają. Ale Desantowcy, zwłaszcza tacy jak Gorbowski, zdarzają się rzadko. Możecie mi wierzyć, ja już to wiem, wy jeszcze nie. Ty też się dowiesz, nawigatorze. A co ty napisałeś?

— Napisałem o doktorze Mbogu — odparł Atos.

— Skąd o nim wiesz?

— Dałem mu książkę o latających pijawkach — wyjaśnił Paul.

— Wspaniale, chłopcy! Wszyscy ją przeczytaliście?

— Wszyscy — potwierdził Lin.

— Komuś się nie spodobała?

— Wszystkim się spodobała — powiedział Paul z dumą. — Wykopałem ją w bibliotece.

Oczywiście zapomniał, że to nauczyciel polecał mu książkę.

Zawsze zapominał o takich drobiazgach, bardzo lubił „odkrywać książki” i lubił, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Lubił rozgłos.

— Zuch, Paul. Ty oczywiście też napisałeś o doktorze Mbogu?

— Napisałem wiersze!

— Oho, Paul! I nie boisz się?

— A czego? — mruknął Paul niedbale. — Czytałem je Atosowi. Ochrzaniał mnie tylko za drobiazgi. Tak… odrobinę.

Nauczyciel z powątpiewaniem popatrzył na Atosa.

— Hmm… O ile znam nawigatora Sidorowa, rzadko zawraca sobie głowę głupstwami. Zobaczymy, zobaczymy… A ty, Sasza?

Lin w milczeniu podał nauczycielowi gruby zeszyt. Na okładce pysznił się ogromny kleks.

— Zwancew — wyjaśnił. — Oceanolog.

— Kto to? — spytał Paul zazdrośnie.

Lin popatrzył na niego z miażdżącą pogardą. Paul był pokonany. Uznał, że to okropne — nie mieć bladego pojęcia o Zwancewie, oceanologu.

— No i dobrze — powiedział nauczyciel i złożył zeszyty razem. Przeczytam i pomyślę. Pomówimy o tym jutro…

Od razu pożałował, że to powiedział. Kapitana aż skręciło przy słowie „Jutro”. Chłopiec nie lubił kłamać i udawać. Nie ma co ich dręczyć, trzeba ostrożniej dobierać słowa. W końcu nie wymyślili niczego złego, nawet nic im nie grozi: nie wypuszczą ich poza Aniudin. Ale będą musieli wrócić, a to naprawdę nieprzyjemne. Cała szkoła będzie się z nich śmiała. Chłopcy czasem potrafią być okrutni i złośliwi, szczególnie wtedy, gdy ich towarzysze wyobrażają sobie, że zdziałają coś, czego nie mogą wszyscy. Nauczyciel pomyślał o wielkich szydercach z dwudziestego i siedemdziesiątego drugiego, o uciesze maluchów, podskakujących wokół wziętej do niewoli załogi „Galaktykonu”, zadających śmiertelne ciosy…

— A propos algebry — powiedział, a załoga poweselała. Bardzo lubili to „à propos”, wydawało się im zachwycająco nielogiczne. W swoim czasie historię matematyki wykładał pewien bardzo zabawny człowiek. Stawał przy tablicy — nauczyciel zademonstrował, jak — i zaczynał: Już starożytni Grecy wiedzieli, że (a+b)2 równe jest a2 plus 2ab plus… — nauczyciel zajrzał do niewidocznych notatek — plus — ece b2…”

Załoga wybuchnęła śmiechem. Wilki kosmiczne wpatrywały się w nauczyciela z zachwytem. Ten człowiek wydawał im się naturalny i wielki jak świat.

— A teraz patrzcie, jakie Interesujące rzeczy dzieją się czasem z (a+b)2 — powiedział nauczyciel. Usiadł, a wszyscy skupili się wokół niego.

Zaczynało się to, bez czego załoga nie mogła już żyć, a nauczyciel nie chciałby — przygody liczb w przestrzeni i czasie. Pomyłki we współczynnikach zbijały statek z kursu i wrzucały w czarną przepaść, skąd nie ma powrotu dla człowieka, który postawił plus zamiast minusa przed znakiem pierwiastka. Potężny, wstrząsający wielomian rozkładał się na zdumiewająco proste mnożniki, a Lin zasmucony mówił: „Gdzie ja miałem oczy! Jakie to proste!” Rozbrzmiewały dziwne, uroczyste i zabawne strofy Kardano, opisującego wierszem swój sposób rozwiązywania równań kwadratowych, z głębin wieków wyłaniała się zdumiewająco tajemnicza historia Wielkiego Twierdzenia Fermata…

— Dobrze, chłopcy — powiedział w końcu nauczyciel. Teraz widzę, że jeśli sprowadzicie swoje życiowe problemy do wielomianów, rozwiążecie je. Przynajmniej w przybliżeniu…

— Chciałbym móc sprowadzić je do wielomianów — wyrwało się Paulowi, który nagle przypomniał sobie, że jutro go tu nie będzie i może na zawsze rozstają się z nauczycielem.

— Rozumiem cię, towarzyszu operatorze — rzekł łagodnie nauczyciel. — Najtrudniej jest postawić właściwe pytanie. Resztę zrobi za was sześć wieków matematyki. — Zamilkł. — Co, chłopcy, może powalczymy w cztery-jeden?

— Juhuu! — zawyła załoga i wypadła z pokoju. — Do walki w cztery-jeden potrzebna była przestrzeń i miękkie podłoże pod nogami.

Cztery-jeden to gra subtelna, wymagająca wielkiej rozwagi i doskonałej znajomości starodawnych chwytów sambo. Załoga spociła się, a nauczyciel rozdarł kurtkę i był porządnie podrapany. Potem wszyscy usiedli pod sosną na piasku i odpoczywali.

— Takie zadrapanie — oznajmił nauczyciel oglądając dłoń — na Pandorze wywołałoby sygnał awaryjny. Odizolowano by mnie w oddziale medycznym i utopiono w wirusofobach.

— A gdyby ugryzł pana w rękę rakopająk? — spytał Paul i zamarł w oczekiwaniu na odpowiedź.

Tienin popatrzył na niego.

— Rakopająk zostawiłby inne ślady — odparł. — Nie radzę wkładać mu ręki w paszczę. Poza tym teraz profesor Karpienko pracuje nad bardzo interesującą metodą, w porównaniu z nią wirusofoby to dziecięca igraszka. Słyszeliście o bioblokadzie?

— Nie, nigdy! — Załoga nastawiła uszu.

Nauczyciel zaczął opowiadać o bioblokadzie. Chłopcy słuchali z takim przejęciem, że Tienin pożałował, że świat jest zbyt skomplikowany, by przekazać im właśnie teraz to wszystko, co jest wiadome i niewiadome. Słuchali, siedząc bez ruchu i patrząc mu na usta. Wyglądało to idealnie, ale nauczyciel pamiętał, że w szafie leży drabina z prześcieradeł i wiedział, że Kapitan — no, Kapitan to już na pewno! — też o tym pamięta. Jak ich powstrzymać? — myślał Tienin. Jak? Dróg jest wiele, ale wszystkie niedobre. Nie chodziło o to, by po prostu uniemożliwić im ucieczkę, lecz by sprawić, że sami zrozumieją, dlaczego muszą zostać. Była jedna dobra droga. Przynajmniej jedna. Ale do tego potrzebna była noc, kilka książek o regeneracji atmosfery i kompletny projekt „Wenus”, i dwie tabletki sporaminu, żeby tę noc wytrzymać. Nie mógł pozwolić, żeby wyszli dzisiaj w nocy. Albo nawet wieczorem — Kapitan jest bystry i spostrzegawczy. Zapewne widzi, że nauczyciel już co nieco zrozumiał, może nawet wszystko. Może nie cała noc, myślał nauczyciel. Tylko pięć godzin. Trzeba ich zatrzymać przez ten czas. Jak?

— A propos miłości bliźniego — powiedział i załoga znowu się ucieszyła. — Jak nazywa się człowiek, który krzywdzi słabszego?

— Pasożyt — odpowiedział szybko Lin. Nie mógł się wyrazić bardziej dobitnie.

— Tchórzyć, kłamać i napadać — wygłosił Atos. — Dlaczego pan pyta, nauczycielu? Panu się to nigdy nie zdarzyło i nie zdarzy.

— Tak. Ale czasem zdarza się to w szkole.

— Kto? — Polly podskoczył. — Niech pan powie, kto?

Nauczyciel wahał się. Nie był pewny, czy dobrze robi. Mieszanie chłopców do tej sprawy było sporym ryzykiem. Są tacy łatwopalni… i mogą wszystko zepsuć. Wtedy nauczyciel Szain będzie miał prawo powiedzieć coś nieprzyjemnego pod adresem nauczyciela Tienina. Ale trzeba ich powstrzymać, a zatem…

— Walter Saronian — powiedział nauczyciel powoli. — Doszły mnie takie słuchy, chłopcy. To wszystko trzeba dobrze sprawdzić.

Popatrzył na nich. Biedny Walter. Kapitanowi zadrgała szczęka.

Lin wyglądał strasznie.

— Sprawdzimy to — powiedział Paul, mrużąc oczy. — Starannie…

Atos spoglądał na Kapitana. Biedny Walter…!

— Pomówmy o wulkanach — zaproponował nauczyciel.

Trudno będzie teraz rozmawiać o wulkanach, stwierdził. Ale to chyba jedyne, co może ich zatrzymać do zmroku. Biedny Walter! Tak, sprawdzą wszystko bardzo starannie, ponieważ Kapitan nie lubi się mylić. Potem poszukają Waltera. To wszystko zajmie trochę czasu. Trudno znaleźć czternastoletniego chłopca w parku zajmującym czterysta hektarów. Nie wyruszą przed wieczorem. Wygrałem pięć godzin i… Biedna moja głowa! Jak pomieścisz cztery książki i sześciusetstronicowy projekt?

Nauczyciel Tienin zaczął opowiadać, jak w osiemdziesiątym drugim roku miał okazję wziąć udział w gaszeniu wulkanu Stromboli.

Waltera Saroniana nakryto w parku przy stawie, w odległym zakątku parku. Rzadko który z maluchów ryzykował taką wycieczkę i dlatego o istnieniu stawu wiedziało niewielu. Staw był przepływowy, z ciemną głęboką wodą, a pomiędzy długimi, zielonymi, sięgającymi dna splotami lilii wodnych stały, poruszając płetwami, wielkie żółte ryby. Miejscowi myśliwi nazywali je „gulami” i rozstrzeliwali z własnej roboty broni do podwodnych polowań.

Walter Saronian był kompletnie nagi, jeśli nie liczyć maski do nurkowania. W rękach trzymał pneumatyczny pistolet strzelający poszczerbionym prętem, a na nogach miał czerwono-niebieskie płetwy.

Stał dumnie wyprostowany i obsychał z maską podniesioną na czoło.

— Najpierw go zmoczymy — wyszeptał Paul.

Kapitan skinął głową. Paul zaszeleścił krzakami i głucho, basowo zakasłał. Walter zrobił to, co zrobiłby każdy z nich na jego miejscu — błyskawicznie nasunął maskę na twarz i wskoczył do wody bez najmniejszego plusku. Po ciemnej powierzchni rozeszły się leniwe kręgi, liście lilii uniosły się i opadły kilka razy.

— Nieźle — zauważył Lin. Wszyscy czterej wyszli z krzaków i stanęli na brzegu wpatrując się w ciemną wodę.

— Nurkuje lepiej ode mnie — powiedział obiektywny Paul. — Ale nie chciałbym teraz być na jego miejscu.

Usiedli na brzegu. Fale znikły i liście lilii znieruchomiały. Niskie słońce świeciło przez sosny. Było cicho i trochę duszno.

— Kto będzie mówił? — zainteresował się Atos.

— Ja — zaproponował z gotowością Lin.

— Pozwólcie mnie — powiedział Paul. — Wy się w razie czego włączycie…

Spochmurniały Komow skinął głową. Nie podobało mu się to wszystko. Zbliżała się noc, a jeszcze nic nie było gotowe. To jasne, że już dzisiaj nie wyruszą. Potem przypomniał sobie dobre oczy nauczyciela i odechciało mu się uciekać. Nauczyciel powiedział im kiedyś: „Wszystko, co złe w człowieku, zaczyna się od kłamstwa”.

— O, jest! — zahuczał Lin. — Płynie…

Siedzieli półkolem nad wodą i czekali. Walter płynął pięknie i lekko, pistoletu już nie miał.

— Witam Osiemnastkę! — powiedział, wychodząc z wody. — Aleście mnie nabrali… — zatrzymał się w wodzie po kolana i zaczął sobie rozcierać ciało.

— Wszystkiego dobrego z okazji szesnastych urodzin — powiedział łagodnie Paul.

Walter zdjął maskę i wytrzeszczył oczy.

– Że co?

— Wszystkiego dobrego z okazji szesnastych urodzin, przyjacielu — powtórzył Polly jeszcze łagodniej.

— Chyba cię nie rozumiem, Polly — Walter uśmiechnął się z przymusem. — Zawsze tak mądrze mówisz…

— Zgadza się — przyznał Polly. — Jestem mądrzejszy od ciebie. Poza tym dużo więcej czytam. A więc?

— Co „a więc”?

— Nie podziękowałeś — wyjaśnił Atos, który postanowił się wtrącić. — A my przyszliśmy złożyć ci życzenia.

— No, co wy, chłopaki… — Walter zerkał to na jednego to na drugiego, próbując zrozumieć, o co tu chodzi. Nie miał czystego sumienia i zaczynał się denerwować. — Jakieś życzenia… Urodziny miałem miesiąc temu i skończyłem czternaście lat…

— Jak to? — Paul bardzo się zdumiał. — W takim razie nie rozumiem, dlaczego masz maskę.

— I płetwy — dodał Atos.

— I pistolet, który schowałeś pod tamtym brzegiem — powiedział Lin, który nieraz robił dokładnie to samo.

— Czternastolatki nie wchodzą do wody w pojedynkę — rzekł gniewnie Kapitan.

— O rany! — Głos Waltera ociekał pogardą. — Może pójdziecie do mojego nauczyciela?

— Brzydki chłopiec! — wykrzyknął Paul, odwracając się do Kapitana. Kapitan nie zaprzeczył. — Chce powiedzieć, że on by doniósł, gdyby przyłapał mnie na czymś takim. Tak? To nie tylko naruszyciel, to…

— Naruszyciel! — warknął Walter. — Jakbyście sami nie polowali… też mi coś, zastrzelić kilka gul…

— Tak, my polujemy — potwierdził Atos. — Ale zawsze we czwórkę. Nigdy w pojedynkę. I zawsze mówimy o tym naszemu nauczycielowi… I on nam wierzy…

— Okłamujesz swojego nauczyciela — powiedział Paul. — A to znaczy, że możesz okłamać każdego, Walter. Ale to dobrze, że się tłumaczysz.

Kapitan zmrużył oczy. Stara, dobra formuła teraz cięła go na kawałki. „Okłamujesz swojego nauczyciela, więc możesz okłamać każdego”. Niepotrzebnie mieszamy się do tej sprawy z Walterem, pomyślał. Niepotrzebnie. Nie mamy prawa…

Walter, który czuł się niezręcznie, powiedział prosząco:

— Dajcie mi się ubrać, chłopaki… Zimno. I… to w końcu nie wasza sprawa, tylko moja i mojego nauczyciela. Prawda, Kapitanie?

— On ma rację, Polly — zgodził się Kapitan. — I już jest gotów: usprawiedliwia się.

— O tak, jest gotowy — przytaknął Paul. — Jego sumienie dygocze. To była psychologiczna etiuda, Walter. Bardzo lubię psychologiczne etiudy.

— Niech cię licho — warknął Walter i spróbował sięgnąć po ubranie.

— Cicho — powiedział Atos. — Nie tak szybko. To była preambuła. A teraz zacznie się ambuła.

— Pozwólcie mnie — powiedział potężny Lin, wstając.

— Nie, nie, Lin — odparł Polly. — Nie trzeba, to prostackie. On nie zrozumie.

— Zrozumie — obiecał Lin. — U mnie zrozumie.

Walter szybko skoczył do wody.

— Czterech na jednego! — krzyknął. — Ech, wy! Sumienie…!

Paul aż podskoczył ze złości.

— Czterech?! — ryknął. — Walek z maluchów był cztery razy słabszy od ciebie! Nie, pięć, sześć! A ty waliłeś go po szyi, bydlaku! Mogłeś poszukać Lina albo Kapitana, skoro cię łapy swędziały, ty gorylu.

Walter był blady. Włożył maskę, ale jeszcze nie opuścił jej na twarz. Zakłopotany rozglądał się, szukając wyjścia. Było mu zimno. I już rozumiał.

— Wstyd, Walter! — powiedział wspaniały Atos. — Moim zdaniem, tchórzysz. Wstyd. Będziesz się bił z każdym z nas po kolei.

Walter zawahał się i wyszedł z wody. Wiedział, co oznacza walka z Osiemnastką, ale mimo wszystko… Czuł, że trzeba zapłacić, a wiedział, że to najlepszy sposób. Atos niespiesznie ściągał koszulę przez głowę.

— Chwileczkę — krzyknął Paul. — Zostaną siniaki! A mamy jeszcze jedną sprawę!

— Prawda — powiedział Atos i zamyślił się.

— Dajcie mnie — poprosił Lin. — Ja krótko.

— Nie. — Paul rozbierał się szybko. — Walter! Pamiętasz, co jest najgorsze na świecie? Przypomnę ci: tchórzyć, kłamać i napadać. Na szczęście nie jesteś tchórzem, ale o pozostałych zasadach zapomniałeś. A ja chcę, żebyś je dobrze zapamiętał. Idę, Walter! Powtarzaj zaklęcie!

Zebrał leżące w krzakach części ubrania Waltera i skoczył do wody.

Walter odprowadzał go bezradnym spojrzeniem, a Atos skakał po brzegu z zachwytu.

— Polly! — krzyczał. — Polly, jesteś geniuszem! Czego milczysz, Walter? Mów, mów, gorylu: tchórzyć, kłamać i napadać!

Kapitan patrzył posępnie na Paula, który płynąc pieskiem robił mnóstwo hałasu i zostawiał za sobą pienisty ślad. Tak, Polly był sprytny jak zawsze. Tamten brzeg porośnięty jest gęstymi pokrzywami, nagi Walter będzie musiał tam szukać swoich spodni i innych rzeczy. Szukać po ciemku, bo słońce już zachodzi. I dobrze mu tak. Ale kto ukarze nas? — pomyślał. Wcale nie jesteśmy aniołami, przecież kłamiemy. To niewiele lepsze od napadania.

Polly wracał. Sapiąc i plując, wyszedł na brzeg i od razu zaczął mówić:

— Proszę, Walter! Idź i ubierz się, gorylu. Pływam i nurkuję znacznie gorzej od ciebie, ale nie chciałbym być teraz na twoim miejscu!

Walter nie patrzył na niego. W milczeniu nasunął maskę na twarz i wszedł do ciepłej, parującej wody. Przed nim był brzeg porośnięty pokrzywami.

— Zapamiętaj sobie! — krzyknął za nim Polly. — Tchórzyć, kłamać i napadać! Napadać, Walter! Nie ma nic gorszego! Pokrzywa dobrze robi na słabą pamięć…

— Tak — przyznał Atos. — Dawniej nią chłostali. Ubieraj się, Liber Polly, bo się przeziębisz…

Słyszeli, jak na tamtym brzegu Walter, sycząc przez zęby z bólu, buszuje w zaroślach.


Gdy wrócili do pokoju, był już późny wieczór — żeby odpocząć i rozerwać się po rozprawie z Walterem, Lin zaproponował, żeby zagrać w „Pandorę”. Grali z wielkim smakiem. Atos, Lin i Kapitan byli łowcami, Polly — gigantycznym rakopająkiem, a park dżunglami Pandory, nieprzebytymi, bagnistymi i strasznymi. Księżyc, który akurat się nawinął, udawał EN 9 — jedno ze słońc Pandory. Grali, dopóki gigantyczny rakopająk, skacząc z drzewa na łowcę Lina, nie rozerwał na całej długości spodni z supertrwałego tetrakanerylenu. Trzeba było pójść do domu. Nie chcieli niepokoić dyżurnego, więc Kapitan zaproponował, żeby przedrzeć się przez zsyp — wspaniały pomysł, który rozbłysnął pośród ponurych myśli niczym błyskawica, ale ostatecznie postanowili skorzystać ze zwyczajnego okna warsztatu.

Wpadli z wielkim hałasem do osiemnastki, omawiając olśniewające perspektywy, odkrywające się w związku z pomysłem zsypu i zobaczyli nauczyciela, siedzącego przy stole Atosa z książką w ręku.

— A ja rozerwałem spodnie — rzucił zaskoczony Paul. Oczywiście zapomniał powiedzieć „dobry wieczór”.

— Naprawdę?! — zachwycił się nauczyciel. — Tetrakanetylenowe?

— Aha! — Paul natychmiast poczuł dumę.

Lin gorzko mu pozazdrościł.

— Chłopcy — rozłożył ręce nauczyciel. — Nie mam pojęcia, jak je naprawić!

Załoga ryknęła z ulgą. Wszyscy wiedzieli jak; wszyscy chcieli pokazać, opowiedzieć i zreperować.

— Dobrze — zgodził się nauczyciel. — Ale nawigator Sidorow nie będzie reperował spodni, tylko system przezroczystości. Los jest dla niego okrutny.

— Wielkie mi co! — powiedział Atos, który zdążył już przywyknąć.

Wszyscy zajęli się swoimi sprawami. Kapitan też. Nie wiedzieć czemu, zrobiło mu się wesoło. Jutro nie ruszymy, pomyślał. Zanim się zbierzemy… Pomysł ucieczki już nie wydawał mu się taki pociągający, ale przecież nie można pozwolić, żeby zmarnowały się wiadomości, zdobyte przez cztery dekady…

— Są problemy wspaniałe i ważne — opowiadał nauczyciel, zręcznie operując nasadką o wielkiej częstotliwości — są problemy wielkie jak świat. Ale są też problemiki niewielkie, choć wyjątkowo pasjonujące. Przeczytałem pewną bardzo starą i niezwykle interesującą książkę. Tam było między innymi mowa o tym, że do tej pory nie rozwiązano zagadki „błędnych ogników”, wiecie, takich na bagnach. Wiadomo, że to jakieś chemoluminescencyjne związki, ale jakie? Siarczek fosforu? Połączyłem się z Informariuszem i wiecie co? Zagadki nie rozwiązano do tej pory!

— Dlaczego?

— Chodzi o to, że bardzo trudno jest złapać taki „błędny ognik”. Migocze w dali, niczym prawda. Lepellieu próbował stworzyć system cybernetyczny do polowania na ogniki, ale nic z tego nie wyszło…

Nauczyciel Tienin źle się czuł, potwornie bolała go głowa. W ciągu ostatnich czterech godzin przeczytał i przyswoił cztery książki o regeneracji atmosfery, a projekt „Wenus” znał już na pamięć. W tym celu musiał użyć hipnopromiennika, a po czymś takim trzeba się koniecznie położyć i porządnie wyspać. A tu nie ma kiedy. Może nie trzeba było tak przeciążać mózgu, ale Tienin nie chciał ryzykować. Musiał wiedzieć o Wenus dziesięć razy więcej niż cała czwórka razem wzięta, w przeciwnym razie nie warto było w ogóle tracić czasu.

Czekał na odpowiedni moment, żeby przejść do najważniejszej sprawy. Opowiadał o polowaniu na błędne ogniki i widział, jak szeroko otwierają się dziecięce oczy, i zapala się w nich płomień fantazji. Jak zawsze, bardzo go to cieszyło, chociaż głowa pękała mu na kawałki…

…A chłopcy już szli po chlupoczącym grzęzawisku we wspaniałych, prawdziwych butach do chodzenia po bagnach. Wokół była noc i ciemność, i mgła, i tajemnicze zarośla, a z wnętrza bagien wyrywały się obłoki ohydnych oparów. Było bardzo niebezpiecznie i strasznie, ale nie wolno się było bać. Przed nimi majaczyły sinawe języki błędnych ogników, zagadka, którą trzeba było koniecznie — teraz wiedzieli to na pewno — rozwiązać. Na piersi każdego łowcy wisiał miniaturowy pulpit, sterujący wiernymi, zręcznymi cyberami, chodzącymi po grzęzawisku. A te cybery trzeba było natychmiast wymyślić, koniecznie, bo jeszcze osuszą wszystkie bagna i łowcy zostaną z niczym…

Gdy spodnie i system przezroczystości zostały doprowadzone do porządku, jedno i drugie przestało ich interesować. Paul naciągając spodnie układał poemat „Błędne ogniki”, mamrotał: „Patrz, w mroku bagniste ogniki”. Kapitan i Atos niezależnie od siebie obmyślali projekt bagiennego cybera, nadającego się do szybkich przemieszczeń po grząskiej powierzchni i reagującego na chemoluminescencyjne związki… A Lin po prostu siedział z otwartymi ustami i myślał: „Gdzie ja miałem oczy? O rany!” Wreszcie twardo postanowił spędzić resztę życia na bagnach.

Już czas, pomyślał nauczyciel. Byle nie zmuszać ich do kłamstwa i udawania. Naprzód, Tienin!

— A propos, kapitanie Komow — zaczął — co to za fatalny schemat? — Wskazał palcem rysunek wzbogacacza. — Martwisz mnie, mój chłopcze. Pomysł dobry, ale wykonanie wyjątkowo nieudane…

Kapitan zakipiał i rzucił się w bój…


O północy nauczyciel Tienin wyszedł do parku i zatrzymał się obok swojego pterocaru. Przed nim leżał ogromny płaski blok szkoły. Wszystkie okna parteru były ciemne, tylko na górze gdzieniegdzie paliły się światła. Na przykład w dwudziestce, gdzie teraz piątka znamienitych kpiarzy dyskutowała zapewne ze swoim nauczycielem Siergiejem Tokmakowem, niegdyś lekarzem. Paliło się też w sto siódmym; poruszające się cienie wskazywały, że ktoś kogoś wali poduszką i będzie walił dopóty, dopóki niesłyszalny i niewidzialny strumień infrapromieni nie zmusi do zaśnięcia najbardziej niespokojnych, a stanie się to za dwie minuty. Paliło się w wielu pokojach u najstarszych; tam już rozwiązywano problemy znacznie poważniejsze niż błędne ogniki czy rekonstrukcja podartych tetrakanetylenowych spodni. Świeciło się też w osiemnastce…

Nauczyciel wszedł do kabiny pterocaru i popatrzył na znajome okno. Zapragnął położyć się z czymś zimnym i ciężkim na czole, i zamknąć oczy. Chłopcy, pomyślał, czyżbym nie zdołał was zatrzymać? Jak to trudno, jak ciężko… i ciągła niepewność, czy masz rację, ale w końcu zawsze okazuje się, że masz. Takie to wszystko wspaniałe, radosne i nie można już bez tego żyć…

Światło w osiemnastce zgasło. A więc można iść spać. Jest senny, ale szkoda mu czasu. Chyba nie wszystko im powiedziałem, co mogłem i co było warto, pomyślał. Nie, jednak wszystko. Żeby już było rano! Smutno mi bez nich i samotnie! Paskudne chłopaczyska! Nauczyciel Tienin uśmiechnął się i włączył silnik. Żeby już było rano…

W osiemnastce, mężnie walcząc ze snem, Kapitan wygłaszał mowę. Załoga milczała.

— Wstyd! Hańba! Nagana dla wszystkich! Pasożyty parszywe! Haniebna zbieranina leniów i ignorantów! Czym się zajmowaliście przez czterdzieści dni? A ty, Lin? Świństwo, słowo daję! Ani jednej porządnej odpowiedzi!

Atos, bawiąc się pilotem przezroczystości, wymamrotał:

— Przestań nas piłować! Sam jesteś nie lepszy, na pięć odpowiedzi cztery to pudło. I piąta też właściwie…

— Jak to na pięć?…

— Nie kłóć się, Kapitanie, liczyłem.

Skoro Atos mówi, że liczył, to znaczy, że tak właśnie było. Taki wstyd! Kapitan zacisnął powieki i zobaczył przed oczami ogniste palmy. Przepadł projekt „Październik”. Nie będzie przecież szturmował Wenus z tą bandą nieuków! Nikt niczego nie zrozumiał ani się nie nauczył. Ile jeszcze trzeba wkuwać o tych atmosferycznych agregatach, żeby je licho wzięło?! Jesteśmy do niczego. Wielcy koloniści z pokoju numer osiemnaście. Tfu! Ale Walter zdrowo oberwał. A może jeszcze mu dołożyć? Nie, wystarczy. I w ogóle, dosyć zajmowania się głupotami, trzeba pomyśleć o błędnych ognikach.

…Kapitan brnął przez bagna razem z Atosem, Linem i Paulem (w podartych spodniach), w bagiennych oparach kroczyły żwawe cybery, które trzeba dopiero wymyślić…

Kronika

Nowosybirsk, 8 października 2021 roku. Podano do wiadomości, że komisja AN ZSRR, badająca rezultaty wyprawy „Tajmyr-Jermak”, zakończyła pracę.

Realizując międzynarodowy program badania głębokiej przestrzeni kosmicznej i możliwości kosmicznych przelotów, Akademia Nauk ZSRR w 2017 roku wysłała w głęboką przestrzeń ekspedycję w składzie dwóch planetolotów pierwszej klasy „Tajmyr” i „Jermak”. Ekspedycja wystartowała 7 listopada 2017 roku z międzynarodowego rakietodromu Pluton-2 w kierunku gwiazdozbioru Lutni. W skład załogi planetolotu „Tajmyr” weszli: kapitan i kierownik ekspedycji A.E. Żukow, inżynierowie pokładowi K.I. Falin i J.A. Pollak, nawigator S.I. Kondratiew, cybernetyk P. Konig i lekarz E.M. Sławin. Planetolot „Jermak” spełniał zadanie bezzałogowego aparatu informacyjnego.

Specjalnym celem ekspedycji była próba osiągnięcia bariery światła (absolutnej prędkości 300 tysięcy km/s) i badania w pobliżu bariery światła właściwości przestrzeni i czasu, gdy spontanicznie zmieniają się przyspieszenia.

16 maja 2020 bezzałogowy planetolot „Jermak” został odnaleziony i przejęty na powrotnej orbicie w rejonie planety Pluton, a potem doprowadzony do międzynarodowego rakietodromu Pluton-2. Planetolot „Tajmyr” nie pojawił się na orbicie powrotnej.

Badanie materiałów dostarczonych przez planetolot „Jermak” wykazało, że:

1. W 327 dobie lokalnego czasu ekspedycja „Tajmyr-Jermak” osiągnęła prędkość 0,975 absolutnej w stosunku do Słońca i przystąpiła do realizacji programu badań.

2. Ekspedycja otrzymała, a urządzenia odbiorcze „Jermaka” zarejestrowały bardzo cenne dane dotyczące zachowania się przestrzeni i czasu, gdy swobodnie zmieniają się przyspieszenia w pobliżu bariery światła.

3. W 342 dobie lokalnego czasu „Tajmyr” przystąpił do wykonania kolejnej ewolucji, oddalając się od „Jermaka” na 900 mln. kilometrów. O godz. 13,09 doby lokalnego czasu kolejne urządzenie „Jermaka” zarejestrowało w punkcie przebywania „Tajmyra” rozbłysk, po czym przekaz informacji z „Tajmyra” na „Jermaka” urwał się i nie został wznowiony.

Na podstawie opisanych wydarzeń komisja zmuszona była wyciągnąć wniosek, że planetolot pierwszej klasy „Tajmyr” z całą załogą w składzie: Aleksy Eduardowicz Żukow, Konstanty Iwanowicz Falin, George Allan Pollak, Siergiej Iwanowicz Kondratiew, Peter Konig i Eugeniusz Markowicz Sławin zginęła w rezultacie katastrofy. Przyczyny katastrofy nie są znane.

(„Wiadomości Międzynarodowego Ośrodka Informacji Naukowych” nr 237, 9 października 2021 roku).

Dwóch z „Tajmyra”

Po obiedzie Siergiej Iwanowicz Kondratiew trochę się przespał.

Gdy się obudził, przyszedł Żenia Sławin. Jego ruda grzywa rzucała blask na białe ściany, które poróżowiały jak o zachodzie słońca. Żenia intensywnie pachniał jakąś nieznaną wodą kolońską.

— Dzień dobry, Sierioża! — zawołał od progu.

— Proszę rozmawiać ciszej — polecił ktoś srogo.

Żenia ochoczo pokiwał głową w stronę korytarza, na palcach podszedł do łóżka i usiadł tak, żeby Kondratiew mógł go widzieć, nie odwracając głowy. Minę miał radosną i podekscytowaną. Kondratiew już nie pamiętał, kiedy ostatni raz go takim widział. A długą, czerwoną szramę na twarzy Żeni w ogóle widział po raz pierwszy.

— Dzień dobry, Żenia — powiedział.

Ognista grzywa Żeni nagle jakby się rozpłynęła. Kondratiew zmrużył oczy i zaszlochał.

— A niech to — wymruczał gniewnie — wybacz mi. Zupełnie się rozkleiłem. No i jak tam?

— Dobrze, wszystko dobrze — powiedział wzruszonym głosem Żenia. — Wszystko wspaniale! Najważniejsze, że cię uratowali. Jak ja się o ciebie bałem, Siergieju Iwanowiczu! Zwłaszcza na początku. Zostałem sam i było mi tak smutno, tak bardzo smutno… Nie puszczali mnie do ciebie, nie pomogły ani przekleństwa, ani błagania, ani próby udowodnienia, że sam jestem lekarzem… Zresztą, jaki tam ze mnie teraz lekarz…

— No dobrze, wierzę ci, wierzę — powiedział łagodnie Kondratiew.

— I nagle dzisiaj Protos sam do mnie zadzwonił. Szybko zdrowiejesz, Sierioża! Za półtora tygodnia będę cię uczył prowadzić pterocar! Już go dla ciebie zamówiłem!

— Tak?

Kondratiew miał w czterech miejscach złamany kręgosłup, rozerwaną przeponę, rozeszły się nawet szwy czaszki. W gorączce ciągle widział się jako szmacianą lalkę, rozjechaną gąsienicami ciężarówki. Zresztą na lekarzu Protosie można było polegać. Ten gruby, rumiany mężczyzna pod pięćdziesiątkę (a może setkę, kto ich tam teraz wie), był milczący i dobry. Przychodził każdego wieczoru i każdego ranka, siadał obok i sapał tak miło, że Kondratiewowi robiło się lżej. Naprawdę wspaniały lekarz, skoro do tej pory nie pozwolił umrzeć szmacianej lalce rozjechanej przez ciężarówkę.

— Cóż — powiedział Kondratiew. — Może…

— No pewno! — zawołał Żenia z zachwytem. — Za półtora tygodnia będziesz prowadził pterocar! Protos to czarodziej, mówię ci to jako były lekarz.

— Tak — potwierdził Kondratiew. — Protos to bardzo dobry człowiek…

— Niesamowity! Gdy się dowiedziałem, nad czym on pracuje, zrozumiałem, że muszę zmienić zawód. Zmieniam zawód, Siergieju Iwanowiczu! Zostaję pisarzem!

— Aha — skomentował Kondratiew — to znaczy, że pisarze nie stali się lepsi?

— Widzisz — powiedział Żenia — jedno jest jasne: oni wszyscy są modernistami, a ja jeden będę klasykiem. Jak Trietiakowski: „Katarzyna Wielka — hej! — pojechała do Carskiego Sioła”.

Kondratiew popatrzył na Żenię spod opuszczonych rzęs. Widać, że Żeńka nie marnuje czasu. Ubrany według ostatniej mody — szorty i miękka, luźna kurtka z krótkimi rękawami i bez kołnierza. Ani jednego szwu, wszystko w jasnych kolorach. Uczesany trochę niedbale, gładko ogolony i wyperfumowany. Nawet słowa stara się wymawiać tak, jak wymawiają je praprawnuki — twardo i dźwięcznie. I już nie gestykuluje. Pterocar… a przecież minęło zaledwie kilka tygodni.

— Znowu zapomniałem, Jewgieniju, jaki tu mają teraz rok — powiedział Kondratiew.

— Dwa tysiące sto dziewiętnasty — odpowiedział Żenia uroczyście. — Oni mówią po prostu sto dziewiętnasty.

— No i co, Żenia — zapytał Kondratiew bardzo poważnie — jak tam rudzi? Zachowali się w XXII wieku czy wyginęli?

Żenia tak samo uroczyście odpowiedział:

— Wczoraj miałem honor rozmawiać z sekretarzem Rady Ekonomicznej Północno-Zachodniej Azji. Bardzo mądry człowiek i kompletnie podczerwony.

Zaśmiali się i przyjrzeli sobie.

— Słuchaj, Żenia, a skąd u ciebie ta trasa przez fizjonomię? spytał Kondratiew.

— Ta? — Żenia pomacał szramę palcami. — Jeszcze ją widać? Zmartwił się.

— A jak. Czerwono na białym.

— To stało się wtedy, kiedy i ciebie… Ale oni obiecali, że wkrótce zejdzie. Zniknie bez śladu. A ja im wierzę, oni wszystko mogą.

— Kto to są „oni”? — spytał ciężko Kondratiew.

— Jak to kto? Ludzie… Ziemianie.

— To znaczy my?

Żenia zamrugał.

— Oczywiście — powiedział niepewnie. — W pewnym sensie… my.

Przestał się uśmiechać i popatrzył uważnie na Kondratiewa.

— Sierioża — powiedział cicho. — Bardzo cię boli, Sierioża?

Kondratiew uśmiechnął się słabo i pokazał oczami: nie, nie bardzo. Ale niedługo będzie bardzo, pomyślał. Jak Żenia to miło powiedział: „Sierioża… Bardzo cię boli, Sierioża?” Ładne słowa i ładnie powiedziane. Dokładnie tak, jak tego nieszczęsnego dnia, gdy „Tajmyr” zarył się w grząski pył bezimiennej planety i Kondratiew podczas wypadu skręcił nogę. Bolało bardzo, chociaż oczywiście nie tak jak teraz. Żenia porzucił kamery, czołgał się po osypującym się zboczu wydmy, wlokąc za sobą Kondratiewa i wściekle klnąc, a potem, gdy w końcu udało im się wydostać na grzbiet wydmy, pomacał nogę Kondratiewa przez materiał skafandra i nagle cicho zapytał: „Sierioża… Bardzo cię boli, Sierioża?” Nad głęboką pustynią wypełzła na liliowe niebo gorąca biała tarcza, drażniąco trzeszczały zakłócenia w słuchawkach, a oni siedzieli, czekając na powrót robota-zwiadowcy. Ale robot nie wrócił, pewnie utonął w pyle. Wtedy popełzli z powrotem na „Tajmyr”…

— O czym chcesz napisać? — spytał Kondratiew. — O naszym rejsie?

Żenia zaczął z pasją mówić o tomach i rozdziałach, ale Kondratiew już go nie słuchał. Patrzył na sufit i myślał: „Boli, boli, boli…”

Jak zawsze, kiedy ból stawał się nie do zniesienia, w suficie otworzyła się owalna szczelina, bezszelestnie wysunęła się chropowata rura z zielonymi migoczącymi okienkami. Rura płynnie opuściła się na dół, niemal dotykając piersi Kondratiewa, i zamarła. Rozległ się cichy wibrujący dźwięk.

— C-co t-to? — wyjąkał Żenia i wstał.

Kondratiew milczał, oczy miał zamknięte. Z rozkoszą czuł, jak ustępuje, cichnie, znika potworny ból.

— Może lepiej wyjdę? — Żenia rozglądał się stropiony.

Ból znikł. Rura bezszelestnie pojechała w górę i otwór w suficie się zamknął.

— Nic, nic — powiedział Kondratiew. — To tylko zabieg. Siadaj, Żenia.

Próbował sobie przypomnieć, co mówił Żenia. Aha, ta jego powieść… Za barierą dźwięku. O rejsie „Tajmyra”, o próbie przeskoczenia szybkości światła. O katastrofie, która przeniosła „Tajmyr” przez stulecie…

— Słuchaj, Jewgienij — zapytał Kondratiew — czy oni rozumieją, co się z nami stało?

— Oczywiście — odparł Żenia.

— Na pewno?

— Hmm… Jasne, że rozumieją. Ale nam to niewiele daje. Ja na przykład nie mogę zrozumieć, co oni rozumieją.

— Słucham?

— Opowiedziałem im wszystko, a oni oznajmili: „Jasne. Sigmaderytrynitacja”.

– Że jak? — spytał Kondratiew.

— De-ry-try-ni-ta-cja. W dodatku sigma.

— Tyriampampacja — wymamrotał Kondratiew. — Mówili coś jeszcze?

— Powiedzieli: „Wasz «Tajmyr» podszedł bardzo blisko bariery świetlnej z legiennym przyspieszeniem i sigmaderytrynitował czasoprzestrzenne kontinuum”. Powiedzieli, że nie powinniśmy byli stosować legiennych przyspieszeń.

— Tak — rzekł Kondratiew — może i nie powinniśmy, ale zastosowaliśmy. Dery… tery… Jak to się nazywa?

— Derytrynitacja. Zapamiętałem za trzecim razem. Jednym słowem, jeśli dobrze zrozumiałem, każde ciało przy barierze świetlnej w określonych warunkach silnie zniekształca linię światła i jakby przebija przestrzeń Riemanna. No… W przybliżeniu to jest to, co w naszych czasach przewidział Bykow junior.

— Aha — mruknął Kondratiew.

— To przebijanie nazywają derytrynitacją. Wszystkie ich statki działają na tej zasadzie. D-kosmoloty też.

— Aha — znowu powiedział Kondratiew.

— Przy derytrynitacji szczególnie niebezpieczne są właśnie te legienne przyspieszenia. Skąd one się biorą i na czym polegają, nie zrozumiałem. Jakieś lokalne wibracyjne pola, hiperprzejścia plazmy i tak dalej. Fakt jest faktem, przy legiennych zakłóceniach nieuniknione są nadzwyczaj silne zakłócenia skali czasu. To się właśnie stało z naszym „Tajmyrem”…

— Derytrynitacja — powtórzył ze smutkiem Kondratiew i zamknął oczy.

Milczeli. Kiepska sprawa, pomyślał Kondratiew. D-kosmoloty. Derytrynitacja. Tego nigdy nie zrozumiem. I do tego złamany kręgosłup.

Żenia pogładził go po policzku.

— To nic, Sierioża — powiedział. — Mam nadzieję, że z czasem wszystko ogarniemy. Oczywiście, trzeba się będzie znowu mnóstwo uczyć.

— Przekwalifikować — wyszeptał Kondratiew, nie otwierając oczu. — Nie łudź się, Żenia. Przekwalifikować. Przyswajać wszystko od samego początku.

— Cóż, nie mam nic przeciwko temu — powiedział Żenia raźno.

— Najważniejsze to chcieć.

— Chcieć znaczy móc? — spytał jadowicie Kondratiew.

— Właśnie.

— To przysłowie wymyślili ludzie, którzy mogli, nawet gdy nie chcieli. Ludzie z żelaza.

— No, no… Ty też nie jesteś z papieru. Posłuchaj, w zeszłej dekadzie poznałem jedną młodą kobietę…

— Coś takiego? — zdumiał się Kondratiew. Żenia bardzo lubił poznawać młode kobiety.

— Językoznawca. Mądra, cudowny, fascynujący człowiek.

— Na pewno — zgodził się Kondratiew.

— Pozwól mi skończyć, Siergieju Iwanowiczu. Świetnie rozumiem, boisz się. Ale tutaj nie można być samotnym. Tutaj nie ma samotnych. Zdrowiej szybciej, nawigatorze. I nie martw się.

Po chwili milczenia Kondratiew poprosił:

— Jewgienij, bądź tak dobry i podejdź do okna.

Żenia wstał i bezszelestnie podszedł do ogromnego, zajmującego całą ścianę okna, w którym Kondratiew nie widział nic prócz nieba. Nocą okno przypominało ciemnoniebieską przepaść, usianą ostrymi gwiazdami. Raz czy dwa nawigator widział, jak zapala się i szybko gaśnie czerwona łuna.

— Podszedłem — zameldował Żenia.

— Co tam jest?

— Balkon.

— A dalej?

— Pod balkonem jest plac. — Żenia obejrzał się na Kondratiewa.

Kondratiew zasępił się. Nawet Żenia nie rozumie. Samotny do bólu. Do tej pory o niczym nie ma pojęcia. Niczego. Nie wie nawet, jaka jest podłoga w jego pokoju i dlaczego wszyscy chodzą bezszelestnie. Wczoraj wieczorem, gdy nawigator spróbował się unieść i obejrzeć pokój, od razu stracił przytomność. Więcej już nie próbował — nie znosił mdleć.

— Budynek, w którym leżysz — ciągnął Żenia — to sanatorium dla ciężko chorych. Ma szesnaście pięter, a twój pokój…

— Sala — warknął Kondratiew.

— A twój pokój znajduje się na dziewiątym. Wokół są góry Ural i sosnowy las. Stąd widzę drugie identyczne sanatorium, w odległości dwudziestu kilometrów. Dalej jest Swierdłowsk, oddalony o sto kilometrów. Widzę też plac startowy dla pterocarów. Co za maszyny! Jest tam ich teraz cztery. Co jeszcze? Jest też kwietnik z fontanną. Obok fontanny stoi jakiś chłopiec. Sądząc po minie, kombinuje, jakby tu nawiać do lasu…

— Też ciężko chory? — spytał nawigator z zainteresowaniem.

— Możliwe, chociaż nie wygląda. Uciec mu się nie uda, ponieważ złapała go za rękę jakaś gołonoga osóbka. Znam ją, pracuje tutaj. Bardzo miła. Ma dwadzieścia lat. Kiedyś mnie pytała, czy nie znałem przypadkiem Norberta Wienera albo Antona Makarenki. Teraz ciągnie ciężko chorego chłopca i chyba wychowuje go po drodze. O, ląduje jeszcze jeden pterocar. Chociaż nie, to nie pterocar. Sierioża, może poprosiłbyś lekarza o stereowizor?

— Prosiłem — powiedział posępnie nawigator. — Nie pozwala.

— Dlaczego?

— Skąd mam wiedzieć?

Żenia wrócił do łóżka.

— Wszystko to marność — powiedział. — Wszystko obejrzysz, poznasz i przestaniesz zauważać. Nie trzeba być takim wrażliwym. Pamiętasz Koniga?

— Tak?

— Pamiętasz, jak opowiadałem mu o twojej złamanej nodze, a on krzyczał głośno z tym swoim akcentem: „Ach, jaki ja jestem wrażliwy! Ach!”

Kondratiew uśmiechnął się.

— Gdy rano przyszedłem do ciebie — ciągnął Żenia — i spytałem, jak leci, powiedziałeś ze złością, że spędziłeś urozmaiconą noc.

— Pamiętam — odparł Kondratiew. — Spędziłem tu mnóstwo takich urozmaiconych nocy. I wiele ich jeszcze przede mną.

— Ach, jaki ja jestem wrażliwy! — zawołał Żenia.

Kondratiew znowu zamknął oczy i przez jakiś czas leżał w milczeniu.

— Słuchaj, Jewgienij — powiedział, nie podnosząc powieki — co ci powiedzieli o twojej umiejętności kierowania statkiem?

Żenia roześmiał się wesoło.

— Cóż, ochrzanili mnie, chociaż bardzo uprzejmie. Okazało się, że rozbiłem jakiś ogromny teleskop, słowo daję, nawet nie zauważyłem kiedy. Kierownik obserwatorium o mało mnie nie uderzył, ale dobre wychowanie mu nie pozwoliło.

Kondratiew otworzył oczy.

— No i?

— Ale jak się dowiedzieli, że nie jestem pilotem, uspokoili się.

Kierownik obserwatorium nawet mi z rozpędu zaproponował, żebym wziął udział w naprawie teleskopu.

— No i?

Żenia westchnął.

— Nic z tego. Lekarze zabronili.

Uchyliły się drzwi i zajrzała smagła dziewczyna w białym fartuchu, mocno ściśniętym w talii. Popatrzyła srogo na chorego, następnie na gościa i powiedziała:

— Pora, towarzyszu Sławin.

— Już wychodzę.

Dziewczyna skinęła głową i zamknęła drzwi. Kondratiew powiedział ze smutkiem:

— No i już idziesz.

— Przecież nie na długo! — krzyknął Żenia. — I nie martw się, bardzo cię proszę. Jeszcze będziesz latał, będziesz świetnym D-astronautą…

— D-astronauta… — Nawigator uśmiechnął się krzywo. — Dobra, idź, zaraz d-astronautę będą karmić kaszką. Łyżeczką.

Żenia wstał.

— Do widzenia, Sierioża — powiedział i ostrożnie poklepał dłoń Kondratiewa, leżącą na prześcieradle. — Zdrowiej. I pamiętaj, że nowy świat to bardzo dobry świat.

— Do widzenia, klasyku — odparł Kondratiew. — Przyjdź jeszcze. I przyprowadź tę swoją mądrą… jak jej na imię?

— Sheila — powiedział Żenia. — Sheila Kadar.

Wyszedł. Wyszedł w nieznane i właściwie obce życie, pod bezkresne niebo, w zieleń bezkresnych sadów. W świat, w którym zapewne nikną za horyzontem szklane autostrady, a budynki rzucają na ulice ażurowe cienie. Samochody pędzą bez ludzi i z ludźmi, dziwacznie ubranymi, spokojnymi, mądrymi, serdecznymi, zawsze bardzo zajętymi i ogromnie z tego zadowolonymi. Wyszedł, żeby spacerować po planecie, podobnej i niepodobnej do Ziemi, którą opuścili tak dawno i tak niedawno. Będzie chodził ze swoją Sheilą Kadar, wkrótce napisze swoją książkę, a książka będzie na pewno bardzo dobra, ponieważ Żenia może napisać dobrą, mądrą książkę.

Kondratiew otworzył oczy. Obok niego na łóżku siedział gruby rumiany lekarz Protos i przyglądał mu się w milczeniu. Uśmiechnął się, pokiwał głową i powiedział półgłosem:

— Wszystko będzie dobrze, Siergieju Iwanowiczu.

Ruchome drogi

— Może jednak spędzisz wieczór z nami? — zaproponował Żenia niezdecydowanie.

— Naprawdę — dodała Sheila. — Zostańmy razem. Dokąd pan pójdzie z taką smutną miną?

Kondratiew pokręcił głową.

— Nie, dziękuję — rzekł. — Wolę być sam.

Sheila uśmiechnęła się do niego łagodnie i trochę smutno, a Żenia, przygryzając wargę, patrzył w bok.

— Nie musicie się o mnie troszczyć — dorzucił Kondratiew. Ciężko mi, gdy ktoś się o mnie martwi. Do widzenia.

Odszedł od pterocarów i pomachał ręką.

— Niech idzie — odezwał się Żenia do Sheili. — Wszystko w porządku. Niech idzie sam. Do zobaczenia, Siergieju Iwanowiczu, wiesz, gdzie nas szukać.

Niedbale koniuszkami palców musnął klawisze na desce rozdzielczej, na którą nawet nie patrzył. Lewa ręka leżała za plecami Sheili. Nie zamknął drzwi. Mrugnął do Kondratiewa i ruszył pterocarem z miejsca tak ostro, że drzwi zatrzasnęły się same. Pterocar wzbił się w niebo i popłynął nad dachami. Kondratiew skierował się do ruchomych schodów.

Cóż, zanurzymy się w to życie, pomyślał. Żeńka mówi, że w tym mieście nie można zabłądzić. Zobaczymy.

Puste ruchome schody poruszały się bezszelestnie. Kondratiew popatrzył w górę. Nad głową miał półprzeźroczysty dach — spoczywały na nim cienie pterocarów i helikopterów należących najwidoczniej do mieszkańców tego domu. Chyba każdy dach w mieście był lądowiskiem. Kondratiew spojrzał w dół. Przestronny, jasno oświetlony westybul. Podłoga gładka i lśniąca jak lód.

Obok Kondratiewa, stukając obcasikami, zbiegły dwie młode dziewczyny. Jedna z nich, niższa, w białej bluzie i jasnoniebieskiej spódnicy, przebiegając zajrzała mu w twarz. Miała cały nos w piegach i grzywkę sięgającą brwi. Coś w Kondratiewie ją chyba zaskoczyło. Na moment przystanęła i żeby nie upaść, chwyciła za poręcz. Dogoniła koleżankę i pobiegły dalej, a na dole obejrzały się już obie. Oho, pomyślał Kondratiew, zaczyna się. Prowadzą słonia po ulicy.

Zjechał do westybulu (dziewczyn już nie było), sprawdził stopą podłogę, czy nie śliska. Nie była. Przez ogromne okna po obu stronach drzwi mógł zobaczyć, ile zieleni jest na zewnątrz. Miasto dosłownie w niej tonęło. Kondratiew zdążył to zauważyć, lecąc pterocarem. Zieleń zajmowała wszystkie przestrzenie pomiędzy dachami. Kondratiew obszedł westybul, zatrzymał się na chwilę przed stojącym wieszakiem, na którym wisiał samotnie fioletowy płaszcz. Obejrzał się ostrożnie i pomacał materiał. Następnie skierował się do drzwi.

Na stopniach ganku zatrzymał się. Ulicy nie było.

Od schodów, przez gęstą, wysoką trawę biegła wydeptana ścieżka, dziesięć metrów dalej niknąc w krzakach. Za krzakami zaczynał się las — strzeliste sosny na przemian z przysadzistymi, chyba wiekowymi dębami. Po prawej i lewej stronie wznosiły się błękitne ściany domów.

— Nieźle! — stwierdził Kondratiew i wciągnął powietrze nosem.

Pachniało wspaniale. Siergiej założył ręce za plecy i zdecydowanie ruszył ścieżką, która wyprowadziła go na dość szeroką piaszczystą dróżkę. Po chwili wahania skręcił w prawo. Na dróżce było sporo ludzi. Czuł się spięty; wyobrażał sobie, że praprawnuki na jego widok przerwą rozmowy, oderwą się od swoich zajęć, zatrzymają się i zaczną na niego gapić. A może nawet wypytywać. Jednak nic podobnego się nie stało. Jakiś praprawnuk w podeszłym wieku, wymijając go, niechcący potrącił i powiedział: „Przepraszam… Nie, to nie do ciebie”. Kondratiew uśmiechnął na wszelki wypadek. „Coś się stało?” — usłyszał słaby kobiecy głos, dobiegający, jak mu się zdawało, z wnętrza praprawnuka. „Nie, nie — odparł praprawnuk, sympatycznie kiwając Kondratiewowi głową. — Niechcący potrąciłem jednego młodego człowieka. — „Aha — powiedział kobiecy głos. — W takim razie słuchaj dalej. Powiedziałam, że ten projekt mnie nie interesuje i że ty też będziesz przeciwny…” Praprawnuk oddalił się i kobiecy głos stopniowo ucichł.

Praprawnukowie wymijali Kondratiewa i szli z naprzeciwka. Wielu uśmiechało się do niego, czasem nawet kiwali głowami. Jednak nikt się na niego nie gapił i nie pchał z natrętnymi pytaniami. Co prawda, przez jakiś czas wokół Kondratiewa opisywał skomplikowane trajektorie jakiś czarnooki młodzieniec, ale w momencie, gdy Kondratiew postanowił się nad nim zlitować i skinąć mu głową, młodziak, najwidoczniej zrezygnowany, odczepił się. Kondratiew poczuł się swobodniej, zaczął się przyglądać i przysłuchiwać.

Praprawnuki wyglądały właściwie jak zwykli ludzie. Starsi i młodzi, wysocy i niscy, ładni i nieładni. Mężczyźni i kobiety. Nie było tylko zgrzybiałych starców, nie było ludzi schorowanych ani dzieci. Zachowywali się na tej zielonej ulicy spokojnie i naturalnie. Nie można powiedzieć, żeby od wszystkich emanowało szczęście; Kondratiew widział także twarze skupione, zmęczone, a nawet mroczne. Młody chłopak siedział na poboczu dróżki wśród dmuchawców, zrywał jeden po drugim i zaciekle na nie dmuchał. Widać było, że jego myśli — raczej niewesołe — krążą gdzieś daleko.

Praprawnuki ubierały się różnorodnie. Mężczyzna w podeszłym wieku miał na sobie długie spodnie i miękką kurtkę z wykładanym kołnierzem, kobiety też nosiły spodnie lub długie sukienki elegancko skrojone. Młodzi ludzie chodzili w szortach i białych albo kolorowych bluzach. Trafiały się też modnisie paradujące w purpurowych i złotych płaszczach, narzuconych na krótkie, jasne… chyba koszule, zdecydował Kondratiew. Za takimi elegantkami się oglądano.

W mieście panowała cisza, a przynajmniej nie było słychać żadnych mechanicznych odgłosów. Do Kondratiewa dobiegały tylko rozmowy i czasem niegłośna muzyka. Szumiały korony drzew, z rzadka rozlegało się miękkie furkotanie przelatujących pterocarów. Widocznie transport powietrzny poruszał się zazwyczaj na dużej wysokości. Jednym słowem, nie wszystko było dla Kondratiewa obce, chociaż śmiesznie się czuł, chodząc w wielkim mieście po zielonych ścieżkach i piaszczystych dróżkach, zaczepiając ubraniem o gałązki krzewów. Niemal tak samo wyglądały sto lat temu podmiejskie parki. Kondratiew czułby się tu swojsko, gdyby nie wydawał się sobie taki nikczemny, gorszy niż elegantki w krótkich koszulach.

Wyminął idącą pod ręką parę. Mężczyzna opowiadał:

— W tym miejscu wchodzą skrzypce… talalala! A potem subtelna, czuła nutka chorioli… tinitatata…tii!

Zabrzmiało to przenikliwie, chociaż niemelodyjnie. Kobieta patrzyła na niego z powątpiewaniem.

Przy ścieżce stało dwóch milczących, niemłodych już mężczyzn.

Nagle jeden powiedział posępnie:

— I tak nie powinna była opowiadać o tym chłopcu.

— Teraz już za późno — odezwał się drugi i znowu zamilkli.

Z naprzeciwka powoli szła mała grupka — wysoka, blada dziewczyna, ogromny starszawy Murzyn i zadumany, uśmiechający się z roztargnieniem chłopak. Dziewczyna perorowała, energicznie machając zaciśniętą pięścią:

— Problem trzeba rozwiązać alternatywnie. Albo jest się artystą pisarzem, albo artystą sensualistą. Trzeciego wyjścia nie ma. A on bawi się stosunkami przestrzennymi. To technika, a nie sztuka. Jest zwykłym, obojętnym, zarozumiałym rzemieślnikiem.

— Masza, Masza! — powiedział z pretensją Murzyn.

Chłopak uśmiechał się z roztargnieniem.

Kondratiew skręcił w boczną ścieżkę, minął żywopłot, upstrzony wielkimi żółtymi i niebieskimi kwiatami, i stanął jak wmurowany. Przed nim była ruchoma droga.

Kondratiew słyszał już o tych zdumiewających urządzeniach. Zaczęto je budować dawno temu i teraz ciągnęły się przez wiele miast, tworząc nieprzerwany rozgałęziony system lądowy od Pirenejów po Tien Szan, na południe przed równiny Chin do Hanoi, a w Ameryce — od portu Jukon do Ziemi Ognistej. Żenia opowiadał o tych drogach nieprawdopodobne rzeczy. Twierdził, że nie wymagają energii i nie boją się czasu, a zniszczone naprawiają się same; lekko wspinają się po górach i przerzucają mostami przez przepaście. Według słów Żeni, drogi będą istnieć i poruszać się wiecznie, dopóki świeci Słońce i dopóki istnieje Ziemia. Mówił jeszcze, że te ruchome drogi to właściwie nie drogi, tylko coś pośredniego pomiędzy istotą żyjącą a nieżyjącą.

Droga biegła kilka metrów od Kondratiewa sześcioma równymi szarymi pasami. To były tak zwane pasy Wielkiej Drogi, poruszające się z różną prędkością, oddzielone od siebie i trawy ulic niewysokimi białymi barierami. Na pasach siedzieli, stali i szli ludzie. Kondratiew zbliżył się i niezdecydowany postawił nogę na barierze. Kiedy się nachylił, usłyszał głos Wielkiej Drogi: poskrzypywanie i szelest. Droga rzeczywiście sunęła. Kondratiew zdecydował się i przekroczył barierę.

Powierzchnia drogi była miękka jak rozgrzany asfalt. Siergiej postał chwilę i przeszedł na następny pas.

Droga spadała ze wzgórza i Kondratiew widział ją aż do niebieskawego horyzontu. Błyszczała w słońcu jak asfaltowa szosa.

Kondratiew przyglądał się przepływającym nad wierzchołkami sosen dachom domów. Na jednym z nich lśniła ogromna konstrukcja z kilku potężnych kwadratowych luster, nanizanych na cienkie ażurowe konstrukcje. Na wszystkich dachach stały pterocary — czerwone, zielone, złociste, szare. Nad miastem wisiały setki pterocarów i helikopterów. Wzdłuż drogi, na dłuższą chwilę zasłaniając słońce, przepłynął z głuchym poświstem trójkątny statek powietrzny i skrył się za lasem. W oddali widać było zarysy jakiejś budowli, może masztu albo wieży telewizyjnej. Droga płynęła spokojnie, zielone krzewy i brązowe pnie sosen wesoło zostały w tyle; w prześwitach pomiędzy gałęziami pojawiały się i znikały wielkie szklane budynki, pastelowe domki i ganki pod błyszczącymi pstrokatymi daszkami.

Kondratiew uświadomił sobie, że droga unosi go na obrzeża Swierdłowska. No i dobrze, pomyślał. Pewnie mogła go zanieść dokądkolwiek — na Syberię, do Indii lub Wietnamu. Siergiej siadł (nie było zbyt miękko, ale bez przesady) i objął kolana rękami. Przed nim trzech siedzących po turecku chłopców pochylało się nad jakimiś różnokolorowymi kwadratami. Zapewne rozwiązywali zadanie geometryczne. A może w coś grali. Po co im te drogi? — pomyślał Kondratiew. Chyba nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby w ten sposób podróżować do Indii. Za mała prędkość. I za twardo. Poza tym są stratoplany, ogromne trójkątne statki, pterocary… Jaki jest z niej pożytek? A ile musiała kosztować! Zaczął wspominać, jak budowano drogi dwieście lat temu — nie ruchome, tylko zwykłe i wcale nie takie dobre. Ogromni półautomatyczni układacze dróg, smród smoły, żar, spoceni, zmęczeni ludzie w kabinach przysypanych pyłem. W Wielką Drogę włożono ogrom pracy i myśli, znacznie więcej niż w transgobijską magistralę. A wszystko po to, żeby można było zejść, gdzie chcesz, wsiąść, gdzie chcesz i pełznąć, o nic nie dbać, zrywając po drodze rumianki. Dziwne, niezrozumiałe, nieracjonalne…

Szklane piętra nad wierzchołkami sosen urwały się nagle; z przodu wyrósł gigantyczny blok szarego granitu. Kondratiew wstał. Na szczycie bloku, wyciągając rękę nad miastem, stał pochylony do przodu Lenin, taki sam, jaki stał niegdyś (i zapewne nadal stoi) na placu przed dworcem w Leningradzie. Lenin wyciągał rękę nad tym miastem i nad tym światem, nad wspaniałym, pięknym światem, który widział dwa stulecia temu. Kondratiew patrzył, jak ogromny monument odchodzi w błękitną mgiełkę nad szklanymi dachami.

Sosny stały się niższe i gęstsze. Na chwilę odsłonił się widok na szeroką polanę przy drodze, na której grupa ludzi w kombinezonach majstrowała przy jakiejś maszynie. Droga prześliznęła się pod wąskim półokrągłym mostkiem, przeszła obok drogowskazu, na którym widniał napis: „Matrosowo — 15 km. Żółta Fabryka — 6 km”. Było jeszcze coś, ale Kondratiew nie zdążył przeczytać. Obejrzał się i zobaczył, że ludzi na drodze jest teraz mniej. Pasy biegnące w przeciwną stronę opustoszały. Matrosowo to pewnie osiedle, ale Żółta Fabryka? — zastanawiał się. Przez pnie sosen mignęła długa weranda zastawiona stolikami, przy których ludzie jedli i pili. Kondratiew poczuł głód, ale po chwili wahania postanowił się na razie powstrzymać. W drodze powrotnej, pomyślał. Było coś bardzo radosnego w odczuwaniu zdrowego, silnego głodu i w świadomości, że w każdej chwili można go zaspokoić.

Sosny przerzedziły się i skądś nagle wyskoczyła szeroka autostrada, lśniąca w promieniach wieczornego słońca. Pędziły nią rzędy ogromnych samochodów, na dwóch, trzech lub ośmiu podwoziach albo bez podwozi, z tępymi przodami, z ogromnymi nadwoziami-furgonami, obudowanymi kolorowym plastikiem. Samochody jechały w stronę miasta — najwidoczniej gdzieś w pobliżu autostrada nurkowała pod ziemię i kryła się w wielopoziomowych tunelach. Kondratiew przyjrzał się uważniej i zauważył, że w samochodach brakowało kabin, nie było miejsca dla człowieka. Maszyny hucząc płynęły zwartym strumieniem w trzymetrowych odstępach. W prześwitach pomiędzy nimi Kondratiew zauważył kilka takich samych samochodów, jadących w przeciwnym kierunku. Po chwili drogę znowu szczelnie otoczyły zarośla i autostrada zniknęła.

— Wczoraj jedna ciężarówka zeskoczyła z szosy — powiedział ktoś za plecami Kondratiewa.

— To dlatego, że zniesiono siłową kontrolę. Ryją nowe piętra.

— Nie lubię tych nosorożców.

— Wkrótce skończymy taśmociąg i szosę będzie można zamknąć.

— Już dawno pora…

Przed nimi pokazała się jeszcze jedna weranda ze stolikami.

— Losza! Loszka! — krzyknął ktoś od jednego ze stolików i pomachał ręką.

Chłopak i młoda kobieta przed Kondratiewem też zamachali rękami, przeszli na wolniejszy pas i zeskoczyli na trawę naprzeciw werandy.

Kilka innych osób również tu wysiadło. Kondratiew już miał zrobić to samo, gdy zauważył drogowskaz: „Żółta Fabryka — 1 km” i został.

Zeskoczył przy zakręcie. Pomiędzy pniami widać było niezbyt szeroką wydeptaną dróżkę, prowadzącą w górę zbocza wysokiego wzgórza. Na szczycie od wieczornego nieba wyraźnie odcinały się zarysy niewysokich budowli. Kondratiew bez pośpiechu ruszył drogą, z zachwytem czując pod nogami miękką ziemię. Po deszczu na pewno jest tu błoto, pomyślał. Nachylił się i zerwał rosnący w trawie duży biały kwiatek. Po jego listkach biegały mrówki. Kondratiew rzucił kwiatek i poszedł szybciej. Po kilku minutach wszedł na wzgórze i zatrzymał się na krawędzi ogromnej kotliny, ciągnącej się, jak mu się zdawało, aż do horyzontu.

Kontrast pomiędzy spokojną, delikatną zielenią pod niebieskim niebem a tym, co odsłoniło się w kotlinie, był tak rażący, że Kondratiew aż się cofnął. Na dnie kotliny wrzało piekło. Prawdziwe piekło, ze złowieszczymi, niebieskobiałymi wybuchami, kotłującym się pomarańczowym dymem, bulgoczącą masą, grząską i rozpaloną do czerwoności. Coś w niej powoli się wybrzuszało i wzdymało jak ropiejący wrzód, następnie pękało, rozbryzgując strzępy pomarańczowych płomieni. Wszystko pokrywały różnobarwne dymy; wokół nich parowało, spadało strumieniami ognia i ulewą iskier, znowu powoli wybrzuszało się i pękało.

W wirach szalejącej materii przebiegały postrzępione błyskawice, powstawały i znikały po sekundzie potworne, niewyraźne kształty, wirowały trąby powietrzne, pląsały błękitne i różowe widma. Kondratiew dłuższą chwilę wpatrywał się jak zahipnotyzowany w to niezwykłe widowisko, wreszcie powoli ochłonął i zaczął zauważać również inne rzeczy.

Piekło było bezgłośne i miało bardzo wyraźne granice. Monstrualny taniec ognia i dymu nie produkował ani jednego dźwięku, żaden język płomienia czy kłąb pary nie przenikał poza określoną linię. Kondratiew przyjrzał się uważniej i odkrył, że cała sięgająca po horyzont przestrzeń piekła nakryta jest ledwie zauważalną przezroczystą kopułą, której brzegi wnikają w beton — jeśli to był beton — pokrywający dno kotliny. Po chwili Kondratiew dostrzegł, że kopuła jest podwójna, a może nawet potrójna — od czasu do czasu w powietrzu nad kotliną migotały płaskie odbłyski, prawdopodobnie odbicia pomarańczowych wybuchów od wewnętrznej powierzchni kopuły. Kotlina była głęboka, jej strome równe ściany, wyłożone gładkim szarym tworzywem, schodziły na głębokość co najmniej stu metrów. „Dach” kopuły wznosił się na pięćdziesiąt metrów nad dnem kotliny. Najprawdopodobniej to właśnie była ta Żółta Fabryka, o której uprzedzały drogowskazy. Kondratiew usiadł na trawie, położył ręce na kolanach i zaczął obserwować kopułę.

Słońce zaszło, po szarych zboczach kotliny zaczęły skakać różnokolorowe odbłyski. Kondratiew szybko zauważył, że chaos w buszującej piekielnej kuchni jest w pewnym stopniu uporządkowany. W dymie i ogniu co chwila pojawiały się jakieś regularne, wyraźne cienie, albo nieruchome, albo poruszające się dość szybko.

Trudno było im się przyjrzeć, ale raz dym rozwiał się na kilka chwil i Kondratiew dostrzegł skomplikowaną maszynę, przypominającą pająka pogońca. Maszyna podskakiwała w miejscu, jakby próbowała wyciągnąć nogi z grząskiej ognistej masy albo mieszała ją długimi, lśniącymi kończynami. Wreszcie coś pod nią rozbłysło i znowu zasłonił ją obłok pomarańczowego dymu.

Nad głową Kondratiewa pojawił się niewielki helikopter. Siergiej odprowadził go wzrokiem. Helikopter przeleciał nad kopułą, po czym nagle skręcił ostro w bok i runął w dół. Kondratiew krzyknął, ale helikopter już siedział na szczycie kopuły. Wyglądało to tak, jakby nieruchomo zawisł nad językami płomieni. Z helikoptera wyszedł malutki czarny człowieczek, nachylił się, oparł ręce o kolana i zaczął patrzeć na piekło.

— Powiedz, że wrócę jutro rano! — krzyknął ktoś za plecami Kondratiewa.

Nawigator odwrócił się. Nieopodal, tonąc w bujnych krzewach bzu, stały dwa parterowe domki z wielkimi oknami, w których paliło się światło. Okna do połowy kryły się w krzewach; kołysane wiatrem gałązki odcinały się na tle jasnych prostokątów cienkimi ażurowymi sylwetkami. Dały się słyszeć kroki i ten sam głos krzyknął:

— I poproś mamę, żeby powiedziała Ahmetowi!

Okna w jednym z domków zgasły. Z drugiego dobiegały dźwięki jakieś smutnej melodii. W trawie grały świerszcze, słychać było senne poćwierkiwanie ptaków. No, tutaj na pewno nie mam czego szukać, pomyślał Kondratiew.

Wstał i ruszył w drogę powrotną. Kilka minut błądził w krzewach, wreszcie znalazł drogę i zaczął iść między sosnami. Droga bielała w świetle gwiazd. Po kilku minutach Kondratiew zobaczył przed sobą błękitne światło gazowej lampy słupa z drogowskazem. Prawie pobiegł do ruchomej, pustej teraz drogi.

Skacząc jak zając i pokrzykując: „Hop! Hop!”, przebiegł na pas płynący w stronę miasta. Pasy słabo lśniły pod nogami, po obu stronach biegły w tył krzewy i drzewa. Daleko w przodzie płonęła na niebie błękitna łuna — tam było miasto. Kondratiew nagle poczuł straszny głód.

Zszedł przy werandzie ze stolikami, tej samej, gdzie stał drogowskaz „Żółta Fabryka — 1 km”. Na werandzie paliło się światło, było gwarno, unosił się apetyczny aromat i… wszystkie stoliki były zajęte. Tu się nie da zjeść kolacji, pomyślał rozczarowany Kondratiew, ale mimo wszystko wszedł po schodkach i zatrzymał się na progu. Praprawnukowie pili, jedli, śmiali się, rozmawiali, przekrzykiwali i nawet śpiewali.

Siergiej poczuł, że ciągnie go za rękaw jakiś długonogi praprawnuk z najbliższego stolika.

— Niech pan siada, towarzyszu — powiedział, wstając.

— Dziękuję — wymamrotał Kondratiew. — A pan?

— Nic nie szkodzi! Ja już jadłem, proszę się nie martwić.

Kondratiew usiadł i położył ręce na kolanach. Siedzący naprzeciwko niego ogromny, śniady mężczyzna, jedzący coś apetycznego z głębokiego talerza, zerknął i zadał dziwne pytanie:

— No, jak tam? Ciągną?

— Co ciągną? — nie zrozumiał Kondratiew.

Teraz już wszyscy przy stoliku mu się przyglądali.

Śniady przechylił głowę, przełknął i powiedział:

— Pan z Aniudina?

— Nie.

Przysadzisty młodzieniec siedzący po lewej stronie radośnie zawołał:

— A ja wiem, kim pan jest! Jest pan nawigatorem z „Tajmyra”!

Wszyscy się ożywili. Śniady natychmiast uniósł w górę prawą dłoń i przedstawił się:

— Moskwiczew. Joann. Obecnie Iwan.

— Zawadzka. Jelena Władimirowna — powiedziała młoda kobieta siedząca po prawej.

Przysadzisty rzucił, szurając nogami pod stołem:

— Basewicz. Meteorolog. Sasza.

Malutka jasnowłosa kobieta, wciśnięta pomiędzy meteorologa i Joanną, wesoło pisnęła, że ma na imię Marina.

Eksnawigator Kondratiew podniósł się i ukłonił.

— Nie od razu pana poznałem — wyjaśnił śniady Moskwiczew. Znacznie lepiej pan teraz wygląda. A my tu siedzimy i czekamy. Jedyne, co możemy zrobić, to siedzieć i jeść sacywi. Dzisiaj zaproponowano nam dwanaście miejsc na tankowcu… myśleli, że się nie zgodzimy. Z głupoty zaczęliśmy ciągnąć losy, a w tym czasie na tankowiec załadowała się grupa z Workuty. Same potężne chłopy! Na dwanaście miejsc ledwie wcisnęli dziesięć osób, a pozostała piątka siedzi tutaj… — zachichotał nieoczekiwanie. — Siedzi i je sacywi! A może by tak wziąć jeszcze jedną porcję? Pan już jadł kolację?

— Nie — powiedział Kondratiew.

Moskwiczew wysunął się zza stołu.

— W takim razie panu też przyniosę.

— Będę wdzięczny — powiedział Kondratiew.

Iwan Moskwiczew oddalił się, lawirując pomiędzy stolikami.

— Niech się pan napije wina — zaproponowała Zawadzka, podsuwając Kondratiewowi swoją szklankę.

— Dziękuję, nie piję — odparł odruchowo Kondratiew i w tym momencie przypomniał sobie, że nie jest już kosmonautą i nigdy nim nie będzie. — Przepraszam. Z przyjemnością.

Wino było aromatyczne, lekkie i smaczne. Nektar, pomyślał Kondratiew. Bogowie piją nektar i jedzą sacywi. Dawno nie próbowałem sacywi

— Leci pan z nami? — zapiszczała Marina.

— Nie wiem — rzekł Kondratiew. — Może. A dokąd?

Praprawnuki popatrzyły na siebie.

— Lecimy na Wenus — powiedział Sasza. — Rozumie pan, Moskwiczew koniecznie musi przemienić Wenus w drugą Ziemię.

Kondratiew postawił szklankę na stole.

— Wenus? — spytał z niedowierzaniem. Dobrze pamiętał, czym jest Wenus. — A wasz Moskwiczew był kiedyś na Wenus?

— Pracuje tam — wyjaśniła Zawadzka. — Ale to nieważne. Problem w tym, że nie zapewnił nam statków. Czekamy już trzeci dzień.

Kondratiew przypomniał sobie, jak trzydzieści trzy dni kręcił się wokół Wenus na planetolocie pierwszej klasy i nie mógł się zdecydować, żeby wylądować.

— Tak — powiedział — to straszne tak długo czekać…

Z przerażeniem popatrzył na białowłosą Marinę i wyobraził ją sobie na Wenus. Radioaktywne pustynie, pomyślał, czarne burze.

Wrócił Moskwiczew i gruchnął na stół tacę zastawioną talerzami. Wśród nich była pękata butelka z długą szyjką.

— Proszę — powiedział — proszę, niech pan je, towarzyszu Kondratiew. To właśnie sacywi, poznaje pan? Tu jest sos, jeśli pan chce. Proszę pić to… a tu jest lód… Piegow znowu rozmawiał z Aniudinem, obiecują planetolot jutro o szóstej.

— Wczoraj też obiecywali planetolot jutro o szóstej — powiedział Sasza.

— Nie, teraz już na pewno. Wracają astronauci. D-kosmoloty. To nie jakieś tam tankowce. Sześciuset ludzi na jeden rejs, pojutrze będziemy na miejscu.

Kondratiew napił się z kielicha i wziął za jedzenie. Jego nowi znajomi cały czas się kłócili. Sądząc po tym, co mówili, wszyscy prócz Moskwiczewa byli ochotnikami i lecieli na Wenus. Moskwiczew natomiast reprezentował mieszkańców Wenus, gnębionych ciężkimi warunkami naturalnymi. Z nim sprawa była jasna; to on dawał Ziemi siedemdziesiąt pięć procent energii, osiemdziesiąt pięć procent rzadkich metali i żył jak więzień, całymi miesiącami nie oglądając błękitnego nieba i całymi tygodniami czekając w kolejce, żeby poleżeć w oranżerii na trawce. Praca w takich warunkach była nieznośnie ciężka, z tym Kondratiew zgadzał się w zupełności.

Ochotnicy też byli co do tego zgodni. Wszyscy pragnęli znaleźć się na Wenus, ale każdy miał inny cel. Na przykład piszcząca Marina okazała się operatorem ciężkich systemów i leciała na Wenus, ponieważ na Ziemi jej ciężkie systemy nie miały rozmachu. Nie chciała więcej przenosić z miejsca na miejsce domków ani ryć kotlin dla fabryk. Pragnęła budować domy na bagnach. Marzyła o burzach i podziemnych wybuchach, i o tym, żeby potem powiedzieli: „Te domy budowała Marina Czerniak!” Cóż, trudno było znaleźć jakieś argumenty przeciw tym pomysłom. Z Mariną Kondratiew też się zgadzał, chociaż wolałby, żeby Marinie dali trochę podrosnąć i za pomocą specjalnych treningów lepiej dopasowali ją do bagien, burz i podziemnych wybuchów.

Natomiast meteorolog Sasza był zakochany w Marinie Czerniak. Ale to nie wszystko. Kiedy Marina po raz trzeci poprosiła go, żeby przestał dowcipkować, zaczął rozsądnie i logicznie udowadniać, że my, Ziemianie, mamy tylko dwa wyjścia: skoro na Wenus tak ciężko pracować, to trzeba albo się wycofać, albo sprawić, żeby Wenus nie przeszkadzała w pracy. Czy możemy odejść z miejsca, na którym choć raz stanęła nasza noga? Nie możemy, ponieważ istnieje wielka misja ludzkości i odpowiedzialność Ziemianina ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami. Kondratiew i z tym się zgadzał, choć mocno podejrzewał, że Sasza nadal żartuje.

Z najbardziej nieoczekiwanymi pomysłami leciała na Wenus Jelena Władimirowna Zawadzka. Po pierwsze, okazało się, że jest członkiem Rady Światowej i oburzają ją warunki, w jakich pracował Moskwiczew i dwadzieścia tysięcy jego towarzyszy. Była kategoryczną przeciwniczką domów na bagnach, podziemnych wybuchów i nowych mogił, nad którymi czarne burze będą śpiewać legendy o bohaterach. Krótko mówiąc, leciała na Wenus, żeby uważnie zbadać miejscowe warunki i podjąć odpowiednie środki w celu dekolonizacji planety. Misja Ziemianina polegała, jej zdaniem, na stawianiu na obcych planetach automatycznych fabryk. Moskwiczew o tym wszystkim wiedział. Zawadzka wisiała nad nim jak nożyce Parki, grożąc wszystkim jego perspektywom. Ale Zawadzka była również chirurgiem-embriomechanikiem; mogła pracować bez gabinetu, w każdych warunkach, po pas w bagnie. Takich chirurgów Ziemia miała niewielu, a na Wenus byli niezastąpieni. Więc Moskwiczew siedział cicho, mając nadzieję, że jakoś to będzie. Kondratiew doszedł do wniosku, że argumenty Zawadzkiej są nie do odparcia, wstał i po cichu wyszedł na werandę.

Noc była jasna, chociaż bezksiężycowa. Nad czarnym bezkształtnym ogromem lasu wisiała nisko jasna Wenus. Kondratiew długo na nią patrzył. Może tam spróbować? — myślał. Jako kopacz, kierowca, miner… wszystko jedno. Niemożliwe, żebym się do niczego nie nadawał…

— Patrzy pan? — rozległ się głos w ciemności. — Ja też patrzę. Czekam, aż zajdzie, i idę spać. — Głos był spokojny i zmęczony. — Wie pan, myślę i myślę.. Gdyby tak posadzić na Wenus sady… prześwidrować Księżyc ogromnym świdrem. Ostatecznie sensem naszego istnienia jest tracenie energii… najlepiej, wie pan, tak, żeby i dla ciebie było interesująco, i dla innych z korzyścią. A na Ziemi teraz coraz trudniej tracić energię. Wszystko mamy, jesteśmy zbyt potężni. Sprzeczność, jeśli pan chce… Oczywiście, jest wielu ludzi, którzy pracują z pełnym oddaniem: naukowcy, pedagodzy, lekarze profilaktycy, ludzie sztuki… Agrotechnicy, asenizatorzy… I zawsze będzie ich dużo. Ale co mają zrobić pozostali? Inżynierowie, operatorzy, lekarze… Są tacy, co biorą się za sztukę, ale większość szuka w niej nie ucieczki, lecz natchnienia. Ci cudowni młodzi ludzie… a tymczasem tak mało dla nich miejsca! Oni chcą burzyć, przerabiać, budować… I to nie dom, lecz przynajmniej świat. Dziś Wenus, jutro Mars, pojutrze jeszcze co innego… I zaczyna się Międzyplanetarna Ekspansja Ludzkości, rozładowywanie wielkich akumulatorów… Zgadza się pan ze mną, towarzyszu?

— Zgadzam się — powiedział Kondratiew.

Powrót

Siergiej Iwanowicz Kondratiew wrócił do domu w południe. Cały ranek spędził w Małym Informatorium: chciał sobie znaleźć nowy zawód. W domu było chłodno, cicho i bardzo pusto. Kondratiew przeszedł się po wszystkich pokojach, napił się wody mineralnej, stanął przed pustym biurkiem i zaczął się zastanawiać, jak zabić dzień.

Za oknem świeciło słońce, ćwierkał jakiś ptak, a w krzakach bzu słychać było metaliczny terkot i szczękanie. Najwidoczniej krzątał się tam jeden z tych wielonogich pracowitych potworów, odbierających uczciwemu człowiekowi możliwość zajęcia się, na przykład, Ogrodnictwem.

Eksnawigator westchnął i zamknął okno. Może pójść do Żeni? Nie warto, na pewno nie ma go w domu. Poobwieszał się najnowszymi dyktafonami i nosi go po całym Uralu: w głowie trzydzieści trzy problemy, nie licząc drobnych zadań. „Braki w wiedzy — oświadczył — należy nadrabiać nadmiarem energii”. Sheila to wspaniała dziewczyna, wszystko rozumie, ale nigdy nie ma jej w domu pod nieobecność Żeni. Nawigator poczłapał do stołowego, wypił jeszcze jedną szklankę wody. Może coś zjeść? Niezła myśl, można by zjeść obiad, i to nawet wykwintny. Tylko jeść się nie chce…

Podszedł do okienka linii dostaw, wystukał na chybił trafił szyfr i z ciekawością czekał, co się stanie. Nad okienkiem zapłonęła zielona lampka — zamówienie zrealizowane. Nawigator z pewną obawą odsunął pokrywkę. Na dnie obszernego pudełka stał kartonowy talerzyk. Siergiej postawił go na stole. Na talerzyku leżały dwa twarde małosolne ogórki. O, wziąć by takie ogórki i na „Tajmyr” pod koniec drugiego roku… A może pójść do Protosa? Protos to wspaniały człowiek. Ale ten miły stary Protos jest przecież bardzo zajęty. Wszyscy ludzie są czymś zajęci.

Kondratiew z roztargnieniem zjadł ogórek. Potem zjadł drugi i wrzucił talerzyk do zsypu. Może znowu pokręcić się między ochotnikami? — zastanowił się. — Albo pojechać do Valparaiso… W Valparaiso jeszcze nie byłem…

Rozmyślania nawigatora przerwała melodyjka sygnału: ktoś prosił o pozwolenie wejścia. Sierioża ucieszył się; na ogół nikt do niego nie przychodził. Najwidoczniej praprawnuki z fałszywej skromności nie chciały go niepokoić. W ciągu całego tygodnia tylko raz odwiedziła go osiemdziesięcioletnia czerstwa kobieta ze staromodnym węzłem czarnych włosów na karku. Oznajmiła, że jest starszym operatorem piekarni mechanicznej i w ciągu dwóch godzin cierpliwie uczyła go wybierać cyfry na panelu linii dostaw. Serdeczna rozmowa jakoś się im nie kleiła, chociaż staruszka bez wątpienia była wspaniałym człowiekiem. Prócz niej kilka razy bez zaproszenia zjawiały się bardzo młode praprawnuki, najwidoczniej całkowicie pozbawione fałszywej skromności. Wizyty te były podyktowane czysto egoistycznymi względami. Jeden przyszedł, żeby przeczytać nawigatorowi swoją odę Na powrót „Tajmyra”, z której nawigator zrozumiał tylko pojedyncze słowa — Tajmyr i kosmos; oda była w suahili. Drugi pracował nad biografią Edgara Allana Poe i bez zbytniej nadziei prosił o jakieś mało znane szczegóły z życia wielkiego amerykańskiego pisarza. Kondratiew przekazał mu pogłoski o spotkaniach Poego z Puszkinem i poradził zwrócić się do Jewgienija Sławina.

Pozostali młodzieńcy i dziewczęta zjawiali się w sprawie, którą w terminach XXI wieku Sierioża określiłby jako „zbieranie autografów”. Ale nawet młodzi łowcy autografów byli lepsi niż nikt, więc śpiew sygnału ucieszył Kondratiewa.

Wyszedł do przedpokoju i krzyknął: „Proszę!” Wszedł człowiek dość wysoki, w luźnej szarej kurtce i długich niebieskich spodniach, jakby od piżamy. Cicho zamknął za sobą drzwi, przechylił głowę i zaczął się przyglądać nawigatorowi. Jego fizjonomia żywo przypominała Sierioży oglądane niegdyś fotografie kamiennych posągów na wyspie Rapa Nui — wąska, pociągła twarz z wysokim czołem i potężnymi łukami brwiowymi, z zapadniętymi oczami i długim, ostrym nosem. Twarz była ciemna, ale w rozpiętym kołnierzu kurtki widać było niespodziewanie jasną skórę. Na łowcę autografów mężczyzna zdecydowanie nie wyglądał.

— Pan do mnie? — spytał z nadzieją Kondratiew.

— Tak — odparł cicho i smutno nieznajomy. — Do pana.

— W takim razie proszę wejść.

Siergiej był nieco rozczarowany smutnym tonem nieznajomego. Chyba jednak zbieracz autografów, pomyślał. Trzeba go ciepło przyjąć.

— Dziękuję — powiedział jeszcze ciszej nieznajomy.

Garbiąc się, ominął nawigatora i zatrzymał się pośrodku stołowego pokoju.

— Niech pan siada — powiedział Kondratiew.

Nieznajomy stał, w milczeniu spoglądając na sofę. Sierioża z pewnym niepokojem też na nią popatrzył. To była wspaniała rozkładana sofa, szeroka, miękka, ze sprężynującymi, jasnozielonymi poduchami, porowata jak gąbka.

— Nazywam się Gorbowski — powiedział cicho nieznajomy, nie spuszczając wzroku z sofy. — Przyszedłem porozmawiać z panem jak astronauta z astronautą.

— Coś się stało? — spytał przestraszony Kondratiew. — Coś z „Tajmyrem?” Proszę, niech pan siada!

Gorbowski stał dalej.

— Z „Tajmyrem”? Nie sądzę… zresztą, nie wiem — powiedział. — Ale przecież „Tajmyr” jest w Muzeum Kosmogacji. Co może się z nim jeszcze stać?

— No tak — przyznał Sierioża z uśmiechem. — Rzeczywiście, dla niego to już chyba koniec.

— Koniec — zgodził się Gorbowski i też się uśmiechnął. Jak wielu brzydkich mężczyzn uśmiech miał miły i dziwnie dziecinny.

— Dlaczego stoimy? — wykrzyknął raźno nawigator. — Siadajmy!

— Wie pan co, Siergieju Iwanowiczu? — zaczął nagle Gorbowski. — Pozwoli pan, że się położę?

Kondratiew się zakrztusił.

— P…proszę — wymamrotał. — Źle się pan czuje?

Gorbowski już leżał na sofie.

— Ach, Siergieju Iwanowiczu! Jest pan taki sam jak wszyscy. Czy jeśli człowiek chce chwilę poleżeć, to musi być z nim źle? W czasach starożytnych niemal wszyscy leżeli… nawet przy jedzeniu.

Kondratiew nie odwracając się wymacał za plecami fotel i usiadł.

— Już w tamtych czasach — ciągnął Gorbowski — krążyło powiedzenie, którego sens był taki, że lepiej leżeć niż siedzieć. A ja właśnie wróciłem z rejsu. Sam pan wie, Siergieju Iwanowiczu, jakie są leżanki na statkach. Okropne, twarde urządzenia. Ale czy tylko na statkach? Te niewyobrażalne ławki na stadionach i w parkach! Składane, wywrotne krzesła w kawiarniach i okropne kamienie w morskich kąpieliskach! Nie, Siergieju Iwanowiczu, sztuka tworzenia prawdziwie komfortowych legowisk została bezpowrotnie utracona w naszej surowej epoce embriomechaniki i D-zasady.

No, no! — pomyślał Kondratiew, który ujrzał problem „legowisk” w zupełnie nowym świetle.

— Wie pan — powiedział — pamiętam czasy, kiedy w Ameryce Północnej działały tak zwane firmy i monopole. Najdłużej utrzymała się firma, która zbiła bajeczny kapitał na materacach. Produkowała jakieś specjalne jedwabne materace; w małych ilościach, ale potwornie drogie. Podobno miliarderzy bili się o nie. To były wspaniałe materace. Na nich niczego nie można było sobie odleżeć.

— Ich sekret zginął razem z imperializmem? — spytał Gorbowski.

— Prawdopodobnie — odpowiedział Kondratiew. — Wyruszyłem w rejs na „Tajmyrze” i więcej o nich nie słyszałem.

Zamilkli. Kondratiew rozkoszował się rozmową. Protos i Żenia też byli niezłymi rozmówcami, ale Protos bardzo lubił opowiadać o operacjach wątroby, a Żenia przeważnie uczył go prowadzenia pterocara i karcił za społeczną bierność.

— No cóż — powiedział Gorbowski — my też mamy doskonałe legowiska. Ale prócz mnie nikt się nimi nie interesuje.

Przekręcił się na bok i podparł policzek pięścią.

— Ach, drogi Siergieju Iwanowiczu! I po co pan lądował na Planecie Niebieskich Piasków?

Nawigator znowu się zakrztusił. Planeta Niebieskich Piasków z całą wyrazistością stanęła mu przed oczami. Dziecię innego słońca. Absolutnie obca. Pokryta oceanami drobnego niebieskiego pyłu, w których były przypływy i odpływy, silne sztormy, tajfuny, a nawet, zdaje się, jakieś życie. Wokół zasypanego „Tajmyra” wirowały korowody zielonych ogni, błękitne wydmy wyły różnymi głosami, pyłowe chmury pełzły po białym niebie jak gigantyczne ameby. Planeta Niebieskich Piasków nie odkryła ludziom ani jednej ze swych tajemnic. Nawigator podczas pierwszego wypadu złamał nogę, cyberzwiadowcy wszyscy, co do jednego, gdzieś zabłądzili, a na koniec, mimo kompletnego braku wiatru, nadleciała prawdziwa burza. Wspaniałego, dobrego Koniga, który nie zdążył wrócić na statek, rzuciło razem z podnośnikiem na pierścień reaktora, rozgniotło, zmiażdżyło i porwało tysiące kilometrów w głąb pustyni, gdzie pośród błękitnych fal gigantyczne zapadliny wsysały miliardy ton pyłu w nieosiągalne wnętrze planety…

— Pan by nie wyszedł ze statku? — spytał ochryple Kondratiew.

Gorbowski milczał.

— Dobrze wam teraz mówić, na tych waszych D-statkach… Dzisiaj jedno słońce, jutro drugie, a pojutrze trzecie… A dla mnie, dla nas, to była pierwsza obca planeta, rozumie pan? Cudem tam trafiliśmy… nie mogłem nie wyjść… W przeciwnym razie po co to wszystko?

Kondratiew przerwał. Nerwy, pomyślał. Muszę się uspokoić. Wszystko minęło.


— Po panu — powiedział w zadumie Gorbowski — na Planetę Niebieskich Piasków prawdopodobnie to ja dotarłem pierwszy. Poleciałem na desantowym statku i wziąłem ją od bieguna. Ach, Siergieju Iwanowiczu, jak było ciężko! Pół miesiąca tam krążyłem. Dwanaście sond! A ile automatów straciliśmy! Klasyczna wściekła atmosfera, Siergieju Iwanowiczu. A pan rzucił się na planetę od strony równika. Bez zwiadu. I to jeszcze na starym „żółwiu”.

Gorbowski zarzucił ręce za głowę i wpatrzył się w sufit. Kondratiew nie wiedział, czy go krytykują, czy chwalą.

— Nie mogłem inaczej, Leonidzie Andriejewiczu — spróbował jeszcze raz. — Powtarzam, to był pierwszy obcy układ planetarny. Niech pan się postara mnie zrozumieć. Trudno mi wymyślić zrozumiałą dla pana analogię.

— Tak — mruknął Gorbowski. — Zapewne. Ale i tak było to bardzo ryzykowne.

I znowu Kondratiew nie zrozumiał, czy go chwalą, czy ganią. Gorbowski głośno kichnął i nagle usiadł, spuszczając nogi z sofy.

— Przepraszam — powiedział i znowu kichnął. — Znowu się przeziębiłem. Poleżysz jedną noc na brzegu i od razu katar.

— Na jakim brzegu? — spytał nawigator.

— Jak to, Siergieju Iwanowiczu, nie wie pan? Staw, trawka, rybka tak przyjemnie pluszcze w zatoce… — Gorbowski znowu kichnął. Przepraszam. I księżyc na wodzie… „droga do szczęścia”, jak mówią?

— „Droga do szczęścia” najlepsza jest na morzu — powiedział Kondratiew marząco.

— No, nie wiem. Sam jestem z Torżka, mamy tam rzeczkę malutką, ale bardzo czystą. A w zatoce lilie wodne. Pięknie!

— Rozumiem — uśmiechnął się Kondratiew. — W moich czasach nazywało się to „tęsknotą za błękitem nieba”.

— Teraz też się tak nazywa. A na morzu… wczorajszej nocy siedziałem nad morzem, fenomenalny księżyc, gdzieś śpiewają dziewczyny i nagle z wody wyszli tacy dziwni… w rogatych kostiumach…

— Kto?!

— No ci, sportowcy… — Gorbowski machnął ręką i znowu się położył. — Ja przecież często latam. Na Wenus i z powrotem, wożę ochotników. Wspaniali ludzie. Tylko strasznie hałaśliwi, bardzo dużo jedzą i ciągle się rwą do samobójczych czynów.

— I co pan sądzi o tym projekcie, Leonidzie Andriejewiczu? — zainteresował się Kondratiew.

— Bardzo dobry projekt — zapewnił Gorbowski. — Sam go tworzyłem. Nie ja jeden, oczywiście, ale brałem udział. W młodości miałem do czynienia z Wenus. Zła planeta. Zresztą sam pan na pewno wie…

— Moim zdaniem, to nudne wozić ochotników na D-kosmolotach — zauważył Kondratiew.

— Oczywiście, D-kosmoloty mają zupełnie inne przeznaczenie.

Kiedy się to wszystko Skończy, na swoim „Tarielu” ruszę na EN 17… to na granicy, dwanaście parseków. Jest tam taka planeta Władysław, z dwoma obcymi sztucznymi satelitami. Będziemy na niej szukać miasta. Szukanie obcych miast jest niezwykle interesujące, Siergieju Iwanowiczu!

— Co znaczy „obce”?

— Obce… Siergieju Iwanowiczu, pana, jako astronautę, interesuje zapewne, czym się teraz zajmujemy. Przygotowałem nawet specjalnie krótki tekst, i jeśli pan chce, mogę go wygłosić.

— To ogromnie ciekawe. — Sierioża odchylił się na oparcie fotela. — Bardzo proszę.

Gorbowski utkwił wzrok w suficie i zaczął:

— W zależności od własnych gustów, nasi astronauci zajmują się głównie trzema zadaniami, ale mnie interesuje czwarte. Wielu uważa je za zbyt specjalistyczne, a nawet beznadziejne, ale moim zdaniem, człowiek z wyobraźnią łatwo znajdzie w nim swoje przeznaczenie. Są wprawdzie ludzie, którzy twierdzą, że to w żaden sposób nie usprawiedliwia strat paliwa. Tak mówią snobi i utylitaryści. A my odpowiadamy im na to…

— Przepraszam — przerwał Kondratiew. — Na czym właściwie polega to czwarte zadanie? A także pozostałe trzy?

Gorbowski popatrzył na Kondratiewa i zamrugał.

— Tak — powiedział w końcu. — Zdaje się, że wykład się nie udał. Zacząłem od środka, pierwsze trzy zadania to, po pierwsze, badania planetologiczne, astrofizyczne i kosmogeniczne. Następnie jest sprawdzanie i dalsze opracowywanie D-zasady, co wygląda tak, że bierze się nowy D-kosmolot i przegania go przy barierze światła, aż do wykończenia. I wreszcie próby, na razie daremne, nawiązania kontaktu z innymi cywilizacjami w kosmosie. Moje ulubione Zadanie również łączy się z innymi cywilizacjami. Tylko że my nie szukamy kontaktu, lecz śladów, śladów obecności obcych astronautów na różnych planetach. Niektórzy twierdzą, że to zadanie w żadnych warunkach nie znajduje usprawiedliwienia. Ale może to już mówiłem?

— Mówił pan — przytaknął Kondratiew. — A co to za ślady?

— Widzi pan, Siergieju Iwanowiczu, każda cywilizacja powinna zostawiać mnóstwo śladów. Weźmy choćby nas, ludzkość. Jak oswajamy nową planetę? Dodajemy jej sztuczne satelity, od Słońca do niej ciągniemy długi łańcuch boi radiowych, po dwie, trzy boje na rok świetlny, no i latarnie morskie, pelengatory… Jeśli uda nam się wysiąść na takiej planecie, budujemy bazy naukowe, miasta…

A przecież nie zabieramy tego wszystkiego, gdy odchodzimy! Podobnie inne cywilizacje.

— Znaleźliście już coś? — spytał Kondratiew.

— Jasne! Phobos i Deimos, to pan na pewno wie, podziemne miasta na Marsie, sztuczne satelity przy Władysławie… Bardzo interesujące satelity… tak… Tym się właśnie zajmujemy, Siergieju Iwanowiczu.

— Ciekawe — rzekł Kondratiew. — Ale ja mimo wszystko wybrałbym badanie D-zasady.

— To rzecz gustu i skłonności. Teraz zresztą wszyscy wozimy ochotników, nawet dumni badacze D-zasady. Jak w waszych czasach woźnice tramwajów…

— W naszych czasach nie było tramwajów — powiedział z westchnieniem Kondratiew. — No i tramwaje prowadzili nie woźnice, tylko… eee… No, to się jakoś inaczej nazywało. Niech pan posłucha, Leonidzie Andriejewiczu, jadł pan obiad?

Gorbowski kichnął, przeprosił i usiadł.

— Chwileczkę, Siergieju Iwanowiczu — rzekł, wyciągając z kieszeni kwiaciastą chusteczkę do nosa. — Chwileczkę… Czy ja panu powiedziałem, po co właściwie przyszedłem?

– Żeby porozmawiać jak astronauta z astronautą.

— Prawda. I nic więcej nie powiedziałem?

— Nie. Od razu bardzo pana zainteresowała sofa.

— Aha. — Gorbowski wysmarkał się w zamyśleniu. — Nie zna pan przypadkiem oceanologa Zwancewa?

— Znam tylko lekarza Protosa — odparł ze smutkiem Kondratiew. — I teraz pana poznałem.

— Doskonale. Pan zna Protosa, Protos świetnie zna Zwancewa, a ja znam i Protosa, i Zwancewa. Zresztą Zwancew zaraz tu przyjdzie. Nikołaj Jewgieniewicz.

— Pięknie — zaczął powoli Kondratiew. Zrozumiał, że w tym jest jakiś haczyk. Rozległa się melodia sygnału.

— To on — powiedział Gorbowski i znowu się położył.

Oceanolog Zwancew był człowiekiem potężnym i barczystym. Miał szeroką twarz i miodową cerę; gęste, ciemne, krótko ostrzyżone włosy, wielkie stalowe oczy i małe usta.

— Przepraszam na chwilę — powiedział Kondratiew. — Pójdę zamówić obiad. Co pan lubi, Nikołaju Jewgieniewiczu?

— Wszystko lubię — odparł Zwancew. — On też wszystko lubi.

— Tak, wszystko lubię — potwierdził Gorbowski. — Tylko, proszę, bez owsianego kisielu.

— Dobrze — powiedział Kondratiew i poszedł do jadalni.

— I bez kalafiora! — krzyknął za nim Gorbowski.

Wybierając cyfry przy okienku linii dostaw, Kondratiew myślał „Nie przyszli tu ot, tak sobie. To mądrzy ludzie, więc nie przywiodła ich pusta ciekawość. Pewnie chcą mi pomóc. Są energiczni i konkretni, więc nie zamierzają też mnie pocieszać. Ale jak mieliby mi pomóc? Potrzebne mi tylko jedno…” Kondratiew zamknął oczy i przez chwilę stał nieruchomo, opierając się o daszek okienka dostawy.

— Znowu leżysz, Leonid — usłyszał z pokoju gościnnego. — Masz w sobie coś z mimikrodona.

— Trzeba leżeć — odrzekł z głębokim przekonaniem Gorbowski.

— To filozoficzna konieczność. Bezmyślne poruszanie rękami i nogami nieuchronnie zwiększa entropię wszechświata. Chciałbym powiedzieć światu: „Ludzie! Więcej leżcie! Strzeżcie się udaru cieplnego!”

— Dziwię się, że jeszcze nie przeszedłeś do pełzania.

— Myślałem o tym, ale tarcie jest zbyt wielkie. Z punktu widzenia entropii wygodniej jest przemieszczać się w pozycji pionowej.

— Pustosłowie — powiedział Zwancew. — Wstawaj!

Kondratiew odchylił pokrywkę i nakrył stół.

— Obiad podano! — zawołał nienaturalnie wesołym głosem. Czuł się jak przed egzaminem.

W gościnnym zaczął się ruch i Gorbowski odkrzyknął:

— Zaraz mnie przyniosą!

Ale pojawił się w pozycji pionowej.

— Proszę mu wybaczyć, Siergieju Iwanowiczu — powiedział Zwancew. — On wszędzie się wyleguje. Najpierw na trawie, a potem brudny wali się na sofę.

— Gdzie na trawie? Gdzie? — oburzył się Gorbowski i zaczął się rozglądać.

Kondratiew uśmiechał się z trudem.

— Do rzeczy — powiedział Zwancew, siadając przy stole. — Po waszej minie, Siergieju Iwanowiczu, widzę, że wstęp nie jest potrzebny. Przyszliśmy tu, żeby zwerbować pana do pracy.

— Dziękuję — powiedział cicho Kondratiew.

— Jestem oceanologiem i od dawna pracuję w organizacji zwanej Strażą Oceaniczną. Hodujemy plankton na proteiny i pasiemy wieloryby, bo to mięso, tłuszcz, skóry i chemia. Lekarz Protos powiedział nam, że kategorycznie zabroniono panu opuszczać planetę. A my ciągle potrzebujemy ludzi, zwłaszcza teraz, gdy wielu odchodzi do projektu „Wenus”. Zapraszam pana do nas.

Zapadła cisza. Gorbowski, na nikogo nie patrząc, zawzięcie jadł zupę. Zwancew też zaczął jeść. Kondratiew kruszył chleb.

— Jest pan pewien, że dam sobie radę? — spytał.

— Jestem — odparł Zwancew. — Mamy wielu byłych astronautów.

— Jestem „były” w stopniu wyższym — powiedział Kondratiew. — Takich nie macie.

— Wyjaśnij bardziej szczegółowo — wtrącił Gorbowski — czym Siergiej Iwanowicz mógłby się u was zajmować.

— Można być dozorcą na plantacji listownicy — zaczął Zwancew. — Można pracować przy ochronie plantacji planktonu. Można też w patrolu, ale tam potrzebny jest wysoki stopień kwalifikacji, to przyjdzie z czasem. A najlepiej być pasterzem wielorybów. — Odłożył widelec i nóż. — Nie ma pan pojęcia, jakie to wspaniałe, Siergieju Iwanowiczu!

Gorbowski patrzył na oceanologa z ciekawością.

— Wcześnie rano… cichy ocean… różowe niebo na wschodzie… Wypływasz na powierzchnię, otwierasz luk, wychodzisz na wieżyczkę i siedzisz, siedzisz, siedzisz… woda pod nogami czysta, zielona, z głębin wypływa meduza i znika pod łodzią podwodną… leniwie przypłynie wielka ryba… Żyć nie umierać!

Kondratiew popatrzył na jego twarz, rozmarzoną i szczęśliwą, i nagle tak mocno zapragnął pójść natychmiast nad ocean, na to słone powietrze, że aż wstrzymał oddech.

— A kiedy wieloryby przechodzą na nowe pastwiska… — ciągnął Zwancew. — Wie pan, jak to wygląda? Z przodu i z tyłu idą stare samce, po dwa, po trzy w stadzie, ogromne, czarne; wygląda to tak, jakby to nie one płynęły, tylko woda je opływała… Idą prosto, a młode i ciężarne samice za nimi… Stare są oswojone, prowadzą, gdzie chcemy, ale trzeba im pomagać. Zwłaszcza gdy w stadzie podrastają młode samce. Te zawsze próbują rozbić stado i zabrać część ze sobą. Wtedy właśnie wkraczamy, wtedy zaczyna się prawdziwa praca. Albo nagle orki atakują…

Ocknął się i popatrzył na Kondratiewa zupełnie przytomnie.

— Jednym słowem, tutaj jest wszystko. I przestrzenie, i głębiny, i wielki pożytek dla ludzi, i dobrzy towarzysze… i przygody… jeśli pan zechce.

— Tak — powiedział z uczuciem Kondratiew.

Zwancew uśmiechnął się.

— Gotów — wtrącił Gorbowski. — Do licha z tymi gwiazdolotami! Chcę tak jak ty, na tej wieżyczce… i żeby meduzy…

— Teraz — powiedział konkretnie Zwancew — odwiozę pana do Władywostoku. Zajęcia na kursach przekwalifikowania zaczynają się za dwa dni. Zjadł pan już obiad?

— Zjadłem — odrzekł Kondratiew. Praca, pomyślał. To właśnie prawdziwa praca!

— W takim razie jedźmy — powiedział Zwancew, wstając.

— Dokąd?

— Na lotnisko.

— Już teraz?

— Oczywiście, że teraz. A na co mamy czekać?

— Właściwie nie ma na co — przyznał stropiony Kondratiew. Tylko…

Spostrzegł się i zaczął szybko sprzątać naczynia. Gorbowski, dojadając banan, pomagał mu.

— Jedźcie — powiedział. — Ja tu zostanę. Poleżę, poczytam. Mam rejs o dwudziestej trzydzieści.

Wyszli do gościnnego. Nawigator rozejrzał się. Z pełną jasnością uświadomił sobie, że obojętnie, gdzie się zechce osiedlić na tej planecie, wszędzie będzie miał taki spokojny domek, dobrych sąsiadów, książki i sad za oknem…

— Jedźmy — powiedział. — Do widzenia, Leonidzie Andriejewiczu. Dziękuję.

Gorbowski już mościł się na sofie.

— Do widzenia, Siergieju Iwanowiczu. Jeszcze nieraz się spotkamy.