"Pod słońce" - читать интересную книгу автора (Barnes Julian)IIMichael krzesał ogień obcasami. Tak go pamiętała Jean w późniejszych latach. W szopie na narzędzia miał szewskie kopyto – ciężki, trójpalczasty kawał żelaza, godło jakiegoś komicznego kraju – na którym przybijał stalowe zelówki do obcasów każdej nowej pary butów. Potem szedł przed nią, trochę za szybko, tak że co kilka kroków musiała doganiać go półbiegiem. Gdy stawiał nogę na chodniku, słyszała zgrzyt noża rzeźnickiego, a zelówka krzesała iskry. Małżeństwo Jean przetrwało dwadzieścia lat. Po rozczarowaniu i poczuciu winy miesiąca miodowego, przyszła dłuższa, powolniejsza udręka wspólnego życia. Być może zbyt usilnie wyobrażała sobie, że będzie tak samo, jak przedtem, że nigdy nie skończy się życie pośród lekkich, puchatych chmur na słonecznym, przejrzystym niebie – życie pocałunków na dobranoc, czułych powitań, głupich zabaw i cudownie spełnionych, niewysłowionych nadziei. Szybko stwierdziła, że nadzieje trzeba wysłowić, jeżeli coś ma z nich wyniknąć, a zabawy stają się stanowczo zbyt głupie, jeśli uprawiać je samemu; czułe zaś powitania następowały tak szybko po pocałunkach na dobranoc, i z taką regularnością, że wkrótce przestały być czułe. Bez wątpienia również ze strony Michaela. Najbardziej ją zdumiało, że można żyć z kimś tak blisko, bez żadnego poczucia bliskości – a przynajmniej tego, co zawsze przez bliskość rozumiała. Mieszkali, jedli, spali razem, mieli swoje prywatne dowcipy, których nikt inny nie potrafiłby rozszyfrować, znali się na wylot, a raczej aż po bieliznę. Wszystko to jednak sprowadzało się do rutyny, a nie wzajemnego rozumienia swych reakcji. Jean wyobrażała sobie, że wiciokrzew owinie się wokół głogu, że szczepy zasadzone obok siebie splotą się w łuk, że jedna łyżka umości sobie gniazdko w drugiej, że dwie odrębne istoty zespolą się w jedną. Głupie myślenie rodem z książek rysunkowych dla dzieci. Może kochać Michaela, nawet jeśli nie potrafi czytać w myślach czy przewidzieć jego reakcji; Michael może ją kochać, nawet jeśli bagatelizuje jej życie wewnętrzne. Łyżka nigdy nie zespoli się z nożem, to wszystko. Popełniła błąd, sądząc, że małżeństwo zniweczy reguły arytmetyki. Jeden plus jeden zawsze daje dwa. Mężczyzna po ślubie to już nie ten sam człowiek, ostrzegały ją kobiety we wsi. Zobaczysz, moja mała, mówiły. Jean była zatem tylko częściowo zaskoczona, że z ich związku powoli uchodzi przyjemność, a pojawiają się męczące niesnaski. Wpadał w złość, gdy mu przypominała, jaki był miły i rycerski w czasie zalecanek. Wyraźnie gniewało go oczekiwanie, by po ślubie zachowywał się tak samo, jak przed ślubem. Jeszcze bardziej go gniewało, że pośrednio zarzuca mu nieszczerość, przedstawienie siebie w fałszywym świetle. Jakby mówił: wtedy się nie gniewałem, a teraz się gniewam, więc jak śmiesz oskarżać mnie o nieszczerość, skoro to okazuję? Dla Jean nie miało jednak większego znaczenia, czy był dawniej szczery, jeśli teraz się gniewał. Oczywiście to musi być głównie jej wina. To chyba normalne, że jej niezdolność do urodzenia dziecka, wzbudza w Michaelu niewytłumaczalne napady wściekłości. Niewytłumaczalne, co nie znaczy nieuzasadnione czy nie usprawiedliwione. Tyle że jej niezdolność poczęcia dziecka była czymś niezmiennym, a jego wybuchy wściekłości następowały nieregularnie. Z początku chciał ją wysłać do ginekologa. Pamiętała jednak poprzedni raz, gdy została przekonana, a raczej podstępnie zmuszona, do wyjazdu do Londynu. Jedna dr Headley wystarczy na całe życie; więc odmówiła. – Może potrzebuję alpejskiego powietrza – powiedziała. – Co ty wygadujesz? – Alpejskie powietrze przywraca siły witalne – przytoczyła cytat jak przysłowie. – Jean, kochanie. – Chwycił ją za nadgarstki i uścisnął, jakby zamierzał powiedzieć coś czułego. – Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że jesteś bezdennie głupia? Odwróciła wzrok; on trzymał ją za nadgarstki; wiedziała, że musi na niego spojrzeć albo przynajmniej coś powiedzieć, zanim ją puści. Co chce osiągnąć swoją złośliwością? Być może jest głupia, choć nieśmiało podejrzewała, że nie jest; a nawet jeśli, czemu go to gniewa? Nie była ani trochę inteligentniejsza, gdy ją poznał, a wtedy jakoś mu to nie przeszkadzało. Poczuła ból w żołądku. Wreszcie, z nutką buntu w głosie, lecz nie patrząc mu w twarz, powiedziała: – Obiecałeś, że mnie nie zwrócisz, jeśli będę miała defekt. – Co? – Gdy pojechałam na wizytę do dr Headley, spytałam, czy mnie zwrócisz, jeśli będę miała defekt. Powiedziałeś, że nie. – Co ma piernik do wiatraka? – Jeżeli uważasz, że mam defekt, możesz mnie zwrócić. – Jean. – Ścisnął ją mocniej za nadgarstki, lecz nie chciała patrzeć w dużą czerwoną twarz, osadzoną na chłopięcej szyi. – Jezu, nie mogę. -Wydawał się wyprowadzony z równowagi. – Nie mogę, kocham cię, Jezu. Nie mogę, kocham cię. Tyle że czasami żałuję, że nie jesteś… inna. Inna. Tak, wiedziała, że żałuje tego. Jest bezdennie głupia i bezdzietna. On chciał w niej kobiety inteligentnej i brzemiennej. Proste jak drut. „Orzeł – mamy sześcioro dzieci, reszka – kupujemy kota”. Będą musieli kupić kota. – Boli mnie – powiedziała. – Kocham cię – odparł, niemal krzycząc z rozdrażnienia. Po raz pierwszy od pięciu lat po ślubie, ta informacja jej nie wzruszyła. Może mówi szczerze, ale szczerość przestała być ważna. – Boli mnie – powtórzyła, zawstydzona, że nie ma odwagi spojrzeć mu w twarz. Na pewno jeszcze bardziej nią pogardza za to, że ją boli. W końcu puścił jej ręce. Po kilku miesiącach powrócił do tematu „wizyta u specjalisty”. Jean zgodziła się na eufemistyczną terminologię, choć w duchu powtarzała zwroty, które wyczytała, gdy Prosser Wstań-Słońce chrapał w sąsiednim pokoju. „Niedopasowanie narządów”, przypomniała sobie, i „niedrożność macicy”. Niedrożność – pomyślała o hydrauliku, który przyjdzie przetkać kanalizację i zadrżała. Jałowa, to jest właściwe słowo, biblijne słowo. Jałowa. Jak pustynia Gobi, co przywiodło jej na myśl wujka Lesliego. „Nie upuść, bo pofrunie więcej piasku, niż w wietrzny dzień na pustyni Gobi”. Ujrzała golfiarza, który zamachuje się raz po raz, lecz nie może trafić w piłkę. Czasem jednak zastanawiała się, czy to takie proste, jak sądzi Michael. W okresie narzeczeństwa tężała, gdy wspominał o dzieciach. Wszystko po kolei, myślała. A później doświadczenie tego, co przychodzi najpierw nastroiło ją sceptycznie do tego, co przychodzi potem. Może jest nienaturalna, a nie jałowa. A może jedno i drugie. Bezdennie głupia, jałowa i nienaturalna: takie wrażenie musi sprawiać z zewnątrz. W środku czuła się jednak inaczej. Można wzruszyć ramionami, jeżeli ludzie uważają ją za jałową i nienaturalną. Natomiast bezdennie głupia – wiedziała, co Michael ma na myśli, ale to także zbyt proste. Inteligencja nie jest cechą tak wyodrębnioną i niezmienną, jak się ludziom wydaje. Z inteligencją jest niczym z moralnością: można być cnotliwym w towarzystwie jednej osoby, a występnym z inną. Można być inteligentnym z jedną osobą, Może też uczynił ją bezpłodną. Czy to możliwe? Wszystko jest możliwe. Toteż gdy następnym razem spierali się na temat jej defektu, spojrzała mu w oczy i szybko, korzystając z chwili odwagi, powiedziała: – Pójdę, jeśli ty pójdziesz. – Nie rozumiem. – Pójdę, jeśli ty pójdziesz. – Jean, mówisz jak dziecko. Powtórzyć, to nie znaczy wyjaśnić. – Może t y masz defekt. Wtedy ją uderzył. Pierwszy i ostatni raz w życiu, właściwie trzepnął niezdarnie w nasadę szyi. Nie mogła się jednak domyślić, że to ostatni raz. Gdy wybiegała z pokoju, ze wszystkich stron opadły ją słowa. „Suka”, usłyszała najpierw, „kretynka, baba”, to ostatnie słowo wykute i wyostrzone, cięło jak nóż. Gdy zamknęła za sobą drzwi, słowa nadal fruwały w powietrzu, lecz były już pozbawione znaczenia. Dwa cale ściśle dopasowanego drewna zamieniały brutalną wiwisekcję czyjegoś charakteru w zwykły zgiełk. Jakby Michael rzucał różnymi przedmiotami, które uderzając o drzwi wydawały z siebie identyczny dźwięk: czy to talerz, kałamarz, książka, nóż, czy też tomahawk przystrojony piórami i nadal ostry, choć wylądował w ciele tylu ofiar?’ Nie wiedziała. I cieszyła się z tego, gdy przez następnych kilka dni rozmyślała o scysji, gdy przyjęła przeprosiny Michaela, lecz odrzuciła pieszczoty. Kije i kamienie połamią mi kości, lecz słowa mnie nie zranią. Ludzie, którzy ukuli to przysłowie mieli słuszne obawy, że prawda jest dokładnie odwrotna. Rany się goją (ta pierwsza rana w jej brzuchu zagoiła się w ciągu godziny), lecz słowa ropieją. Baba, wrzeszczał za nią Michael, zwijając dźwięk w kulkę, by cisnąć nim celniej na większą odległość. Baba, jak dźwięk z ust kwilącego dziecka; dwie sylaby, którym przydał nowe znaczenie: wszystko, co mnie w tobie wkurza. Nie rozmawiali już więcej o dzieciach. Dalej się kochali, może raz na miesiąc, w każdym razie kiedy Michael miał ochotę. Jean przyjęła zupełnie bierną postawę. Gdy myślała o Michaelu i seksie, wyobrażała sobie zbiornik, który trzeba okresowo opróżniać, żeby woda się nie przelała. Niezbyt częste, niezbyt uciążliwe zajęcie, jeden z obowiązków gospodyni domowej. O sobie i seksie wolała nie myśleć wcale. Czasem udawała, z czystej uprzejmości, że odczuwa większą przyjemność niż naprawdę. Seks nie był już dla niej zabawny; wyłącznie pospolity. A wszystkie te zwroty, wyuczone kiedyś – głupie, podniecające zwroty, które zdawały się z nią flirtować – powróciły teraz z bardzo dalekiej przeszłości, z wyspy dzieciństwa. Z wyspy, której nie można opuścić nie zmoczywszy się. Pomyślała o nakładających się na siebie sinusoidach fal morskich i poczuła lekki wyrzut sumienia. Wszystkie te hasła – o krzywej normalnego pożądania czy znikomym i przejściowym wzbieraniu żądzy u kobiet przemęczonych i zapracowanych – przywodziły jej na myśl wyblakłe graffiti, jakie widzi się w przelocie na ścianie wiaty wiejskiego przystanku autobusowego. Nie trzeba jej alpejskiego powietrza, a przemęczenie nie wynika z nadmiaru pracy. Prowadziła dom dla Michaela; uprawiała ogród; miała koty i psy, świadoma, że ludzie we wsi uważają je za zastępcze dzieci. Hodowała świnię, która uciekła i znaleziono ją jedzącą kocie oczy na środku drogi. Utrzymywała też pośredni kontakt ze zwierzętami, które boją się ludzi. Czasem, leżąc w łóżku, słyszała jeża brzękającego miską po mleku, jakby w podzięce, i uśmiechała się. Przez dwadzieścia lat brała normalny udział w życiu wsi; chodziła z wizytą; pomagała, dawała datki; stała się, w swym własnym mniemaniu, raczej anonimowa. Nie była w rozpaczy, choć nie nazwałaby się też szczęśliwą; dość ją lubiano, choć trzymała się na uboczu najważniejszych intryg; była, jak stopniowo uznała, dość pospolita. Z pewnością za taką ją uważał Michael. Można sobie jednak wyobrazić gorsze rzeczy. Jako dziecko czasem myślała, że może zostanie kimś wyjątkowym albo wyjdzie za kogoś wyjątkowego; ale przecież wszystkie dzieci tak myślą. Lekka otyłość zmiękczyła rysy twarzy. Z niskiego, szarego nieba, na którym trudno wyróżnić poszczególne chmury, zawsze może jednak lunąć deszcz. Po latach zastanawiała się kiedyś, czy Michael jej nie zdradza. Nie zauważyła szminki na kołnierzyku, gorączkowego chowania zdjęć, raptownego odkładania słuchawki. Ale Michael jest przecież zawodowcem. Jedyną poszlaką był sposób, w jaki na nią czasem patrzył: lotnik przygląda się z 18 000 stóp płonącemu frachtowcowi. Nigdy go nie spytała, on nigdy sam nie wystąpił z inicjatywą. Cudze życie jest niezgłębione. Jej rodzice zmarli. Gdy miała trzydzieści osiem lat, przestała miesiączkować, co nie było dla niej powodem do zaskoczenia ani żalu: czuła, że jej istnienie zostało już dawno raz na zawsze zdefiniowane. Że miała czasem ochotę krzyczeć w środku nocy? Kto nie chce? Wystarczyło przyjrzeć się życiu innych kobiet, żeby zdać sobie sprawę, że mogło być gorzej. Gdy pojawiły się pierwsze siwe włosy, nie próbowała temu zaradzić. Minął rok, odkąd przestała regularnie miesiączkować, gdy zaszła w ciążę. Kazała lekarzowi zbadać się powtórnie, nim przyjęła diagnozę. Powiedział, że nie jest to pierwszy tego rodzaju przypadek i bąknął coś na temat pociągów do Londynu. Jean podziękowała mu zdawkowo i wróciła do domu, by powiedzieć Michaelowi. Dopiero po latach zdała sobie sprawę, że chciała sprawdzić jego reakcję. Z początku był zły, ale jakoś inaczej, jakby na siebie; może chciał ją posądzić o zdradę, lecz nie mógł, czy to ze względu na niedorzeczność oskarżenia, czy też własne nieczyste sumienie. Potem powiedział stanowczo, że za późno, aby mieli dzieci i że ma usunąć ciążę. Jak to się dziwnie porobiło przez te dwadzieścia kilka lat, dodał. Rozwinął swą myśl oświadczając, że cała sprawa jest dość porąbana i rechocząc, jak to się chłopaki zdziwią. Potem przybrał błogi, cielęcy wyraz twarzy i umilkł; może rozgrywał sobie w myślach krótkie scenki z życia ojca. Wreszcie zwrócił się do Jean i spytał, co ona o tym wszystkim myśli. – Urodzę dziecko i odejdę od ciebie. – Nie miała wcale zamiaru mówić nic takiego, lecz wypowiedziane instynktownie, bez jakiegoś świadomego aktu odwagi słowa nie zaskoczyły jej. Nie zaskoczyły też chyba Michaela, gdyż roześmiał się tylko. – A to ci nowina! – powiedział z udawanym akcentem, który normalnie wprawiłby ją w zakłopotanie, teraz jednak była zdumiona. Michael najwyraźniej w ogóle nic nie rozumiał. – Sądzę, że najpierw od ciebie odejdę, a potem urodzę dziecko. W tej kolejności. – Znów słowa te nie zaskoczyły jej. Gdy powtarzała je sobie w duchu, zdawały się nie tyle nie do odparcia, ile wręcz banalne. Nie czuła też lęku, choć oczekiwała, że Michael będzie zły. Tymczasem on poklepał ją w ramię. – Porozmawiamy o tym rano – powiedział i zaczął rozprawiać o serii kradzieży ubrań z miejscowego domu handlowego, których sprawcę nareszcie wykryto. W damskiej przebieralni założono lustro, przez które można patrzeć z drugiej strony i schowany w szafie funkcjonariusz zatrzymał transwestytę, który wsuwał sobie za biustonosz bluzki. Chciała mu powiedzieć: – Posłuchaj, ta decyzja nie ma nic wspólnego z tobą. Po prostu pragnę mieć trudniejsze życie. A tak naprawdę chodzi o pierwszorzędne życie. Może to nierealne, ale jedyna szansa to wyrwać się z drugorzędnego życia. Może poniosę zupełną porażkę, ale chcę spróbować. Chodzi o mnie, nie o ciebie, więc nie przejmuj się. Nie mogła mu jednak tego wszystkiego powiedzieć. Należało przestrzegać pewnej etykiety, podobnie jak w kwestii, czy Michael ją zdradza. Należało się stosować do pewnych reguł, zezwalać na wybuchy gniewu, szanować pewne formy kłamstwa; należało odwoływać się do uczuć drugiej osoby, których wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wcale nie było. To między innymi rozumiała przez drugorzędne życie. Zdała sobie sprawę, że jej odejście może Michaela zranić; zamiast skłaniać ją do pozostania, świadomość ta wzbudziła w niej odrobinę pogardy w stosunku do Michaela. Nie czuła się dumna z tej reakcji, ale po raz pierwszy od ślubu wiedziała, że ma nad nim pewną władzę. Może poczucie władzy zawsze rodzi pogardę, może dlatego uważał ją za bezdennie głupią. Jeśli tak, tym bardziej trzeba odejść. Chciała to zrobić od razu, lecz wstrzymała się ze względu na dziecko. Lepiej, żeby przespało pierwsze miesiące bez ogłuszającego zgiełku przyszłego życia, życia gdzie indziej; lepiej nie pakować się w kłopoty, nim to będzie konieczne. Gdyby zniknęła teraz, w trzecim miesiącu ciąży, we wsi mamrotano by, że uciekła do kochanka, jakiegoś poznanego w herbaciarni żigolaka czy cyrkowego akrobaty. Jeżeli zaś wyjedzie po urodzeniu dziecka albo w końcowym okresie ciąży, nie będą wiedzieć, co o tym sądzić. Może pomyślą, że zwariowała. Kobiety często wariują po urodzeniu dziecka; zwłaszcza w takim wieku. Sąsiedzi powiedzieli, że Bóg darzy późne dzieci specjalną łaską. Lekarz ostrzegł delikatnie przed możliwością mongolizmu i znów wspomniał o połączeniach kolejowych ze stolicą. Michael obserwował ją zmieszany, rozdarty między chłopięce zadowolenie z siebie i nieokreślony strach. Wyczuwała ten strach i nie próbowała go złagodzić; postanowiła Starała się zatem robić wrażenie bardziej nieobecnej niż w rzeczywistości. Zaczęła kaprysić, gdyż i tego się po niej na poły spodziewano. Nachodziły ją zresztą różne kaprysy – gęsty, mączny zapach karmy dla kur, którą mieszała w wiadrze, kusił ją, by skosztować; nie wspominała jednak o tych normalnych w jej stanie fanaberiach. Podczas długich popołudniowych spacerów przy mętnej, burej pogodzie ćwiczyła się za to w bardziej wymyślnych dziwactwach. Celowo zachowywała się wbrew swej naturze i wbrew swym uczuciom. Okazywała Michaelowi złość i znudzenie, lecz nie wtedy, gdy naprawdę je czuła; trenowała na zapas. Ciąża zdawała się rozbudzać w niej większe oczekiwania, a łatwo nabyta chimeryczność sugerowała, że charakter nie musi być czymś raz na zawsze ustalonym. Nie była szczególnie zadowolona z tej fazy nieszczerości, lecz nie miała wyjścia – na zupełną szczerość brakowało jej jeszcze odwagi. Odwaga przyjdzie może wraz z nowym życiem, drugim życiem. Przypomniała sobie swoje rozczarowanie hiacyntami wujka Lesliego. Może jednak kołek potrafi zakwitnąć. Przecież jest z drewna. Jesienią, pod niezdecydowanym niebem, gdy delikatny wietrzyk odchylał poły jej ortalionowego płaszcza i odsłaniał wydatny brzuch, myślała czasem o sierżancie lotnictwa, Prosserze. Na kilka tygodni przed jej ślubem odkomenderowano go z powrotem do jednostki. Stał przy porosłej bluszczem furtce z motywem wschodu słońca, przestępując z nogi na nogę i zerkając od czasu do czasu na bok, by sprawdzić, czy nie zniknęła walizka: wreszcie uśmiechnął się, nie patrząc na nią i poczłapał na stację. Jean chciała go zaprosić na wesele, ale Michael naburmuszył się. Co się od tego czasu działo z Pros-serem? Jean spojrzała na niebo, jakby liczyła, że znajdzie tam odpowiedź. Prosser był odważny. Twierdził, że w górze dostaje cykora, ale nie o to chodzi. Nie ma odwagi bez strachu, bez przyznania się do strachu. U mężczyzn odwaga polega na czym innym niż u kobiet. U mężczyzn odwaga polega na tym, żeby walczyć, ryzykując życie. U kobiet, tak przynajmniej wszyscy mówili, odwaga polega na wytrwałości. Mężczyźni okazują odwagę w nagłych wybuchach, kobiety w cierpliwym znoszeniu swej doli. Może odpowiada to ich naturze: mężczyźni są bardziej drażliwi, bardziej skorzy do gniewu niż kobiety. A może odwaga wymaga gniewu. Mężczyźni szli stawić czoło światu; kobiety zostawały w domu i okazywały odwagę, znosząc ich nieobecność. Potem, pomyślała Jean z sarkazmem, mężczyźni wracali i wpadali w gniew, a kobiety okazywały odwagę, znosząc ich obecność. Była w siódmym miesiącu ciąży, gdy odeszła od Michaela, zrobiwszy mu rano zakupy. Na pewno będą trudności, chociażby z takimi rzeczami, jak… no na przykład podatek dochodowy. Wcześniej lękliwa półświadomość trudności opóźniłaby jej odejście na całe lata, teraz owe trudności wydawały się drobnostkami. Nie czuła się mądrzejsza dzięki ciąży, tylko nabyła inną perspektywę; choć może już to samo w sobie jest mądrością. Myślała o innych małżeństwach we wsi i z ulgą uznała, że jej własne wcale nie było takie najgorsze. Pani Lester, która czasem nie wychodziła z domu przez kilka dni, gdyż była zbyt posiniaczona, powiedziała kiedyś: – Wiem, że ma swoje narowy, ale kto robiłby mu pranie, gdybym odeszła? – Dla pani Lester logika tego wywodu była nie do odparcia, natomiast Jean pokiwała zgodnie głową i pomyślała, że pani Lester jest trochę naiwna, ale tylko trochę. Kobiety ze wsi (a Jean nie wykluczała siebie z tego grona) sterowały swymi mężami. Karmiły ich, dmuchały w ognisko, prały, zmywały i prasowały; we wszystkim im ustępowały, przyjmowały męską interpretację świata. W zamian dostawały pieniądze, dach nad głową, bezpieczeństwo, dzieci i nieodwracalny awans w wiejskiej hierarchii. Układ ten wydawał się korzystny, a gdy już został osiągnięty, za plecami mężów wyrażały się o nich z politowaniem, nazywając ich dziećmi, plotkując o ich słabostkach. Z kolei mężczyźni sądzili, że to oni sterują żonami: trzeba być stanowczym, lecz sprawiedliwym, jeśli dać im do zrozumienia, kto rządzi, wypłacać regularną sumę na dom, nie ujawniając, ile się zatrzymało na piwo, można im trochę pofolgować. Wedle tutejszych reguł winna była zawsze strona odchodząca. – Porzuciła go, zostawił ją na lodzie – mawiano. Odejść to zdradzić; odejść to wyrzec się swych praw; odejść to okazać słabość charakteru. Wytrwaj, z nim przynajmniej wiesz, co cię czeka, zawsze są wzloty i upadki, każdy kryzys w końcu mija. Ileż razy słyszała porady, które zawsze beztrosko wygłaszano i którym zawsze beztrosko dawano wiarę. – Ucieczka – mówili ludzie – jest dowodem braku odwagi. – Jean skłaniała się ku podejrzeniu, że jest wręcz przeciwnie. – Bezdennie głupia – powiedział Michael. Jeżeli ja jestem bezdennie głupia, to i on nie był zbyt mądry, że się ze mną ożenił. Tak powinna była odparować. Albo przyznać, owszem, jestem bezdennie głupia, bo tak długo z tobą wytrzymałam. Tyle że wcale nie było tak źle, na przykład w porównaniu z panią Lester. Lecz kiedy Michael wrzasnął za nią baba, a słowo to rozprysnęło się po pokoju jak szrapnel, powinna była odpowiedzieć spokojnie, chłop. Czyli: to zrozumiałe, że się tak zachowujesz, wiem, jakie to dla ciebie trudne, współczuję ci. Mężczyznom trzeba współczuć, pomyślała Jean; i odejść. Kobiety wychowuje się w wierze, że odpowiedzią na wszystko są mężczyźni. Nie są. Nie są nawet jednym z pytań. „Ostrzegałam cię”. Tylko tyle napisała na kartce. Musiała zostawić kartkę, żeby Michael sobie czegoś nie ubzdurał i nie zaczął szukać zwłok. Nie musiała jednak nic wyjaśniać; a przede wszystkim nie wolno jej przepraszać. „Ostrzegałam cię”. Liniowaną kartkę papieru zostawiła na stole w kuchni i przycisnęła dwoma pierścionkami: srebrnym z granatem (zaręczynowy) i platynową obrączką ślubną. Gdy pociąg wiózł ją w siną dal, powtarzała: „Ostrzegałam cię”. Zbyt długo słuchała, godziła się i sama powtarzała jakieś my, w które nie wierzyła. Teraz będzie już tylko j a. Wkrótce pojawi się nowe m y, ale inne. Matka i dziecko. Jakiego rodzaju jest to my? Pogrzebała w torebce i znalazła cienki pasek folii aluminiowej. Napis dodał jej otuchy: JEAN SERJEANT XXX. Była nieprzytomna, gdy Gregory przyszedł na świat. Tak jest lepiej, mówili; w pani wieku mogą grozić powikłania. Nie sprzeciwiała się. Gdy się zbudziła, powiedzieli jej, że ma pięknego chłopczyka. – Czy jest… – szukała chyba w tej części mózgu, która nadal spała. – Czy jest zdefektowany? – Ależ skąd, pani Serjeant – przyszła odpowiedź, nieco karcąca, jakby niedoskonałe niemowlęta miały podważyć renomę szpitala. – Jak pani nie wstyd. Ma wszystko na swoim miejscu. Wyglądał identycznie, jak wszystkie niemowlęta, lecz Jean, podobnie jak inne matki, ujrzała w nim ideał ponad możliwości opisu poetyckiego. Stanowił powszedni cud: połączenie bezradności i żywotności, wskutek czego była rozdarta pomiędzy lęk i dumę. Kiedy ciężka głowa gibnęła się do tyłu na patyczkowatej szyjce, w Jean zamarło serce; gdy drobne paluszki ścisnęły jej kciuk, jak gimnastyk szczebel drabinek, przeszła ją fala rozkoszy. Z początku ciągle po nim sprzątała; wszystkie upusty jego ciała współzawodniczyły ze sobą na polu wydajności; tylko uszy zachowywały się przyzwoicie. Wkrótce się do tego przyzwyczaiła, jak również do zapachów, jakie wnosi ze sobą niemowlę. Zaczyna od nowa, to należy pamiętać; Gregory dał jej szansę, by zacząć od nowa. Będzie go za to jeszcze bardziej kochała. Nauczyła się, jakie dźwięki go uspokajają, niektóre zapożyczone z czasów, gdy opiekowała się zwierzętami. Cmokała i gaworzyła; czasem, dla odmiany, bzyczała, jak owad czy odległy samolot. Gdy wyrzynał się pierwszy ząbek, było to dla niej wydarzenie światowej rangi, znacznie istotniejsze, niż pierwszy sputnik wystrzelony na orbitę. Zanim zaczął chodzić do szkoły, wszędzie go ze sobą zabierała. Pracowała w piwiarniach, tanich restauracjach i barach z hamburgerami. Na zawsze zachowała w pamięci, jak jego pieluszki cuchnęły smażoną cebulą, jak go odstawiła na zaplecze w „Księciu Clarence”, niczym potajemnego, dwuletniego pijaka; zachowała w pamięci jego cierpliwe, baczne spojrzenie, gdy lustrował wzrokiem ociekającego potem kucharza, zabieganego kelnera, klnącego woźnicę z browaru. Pracodawcy często wciskali jej różne smakołyki, żeby podkar-miła delikwenta. Ubierała go z nieregularną pomocą wujka Leslie, który wrócił z Ameryki do Luton i zamiast racji żywnościowych, przysyłał teraz paczki z odzieżą. Niektóre z ubranek trzeba było trochę przerobić. Gdy Gregory skończył pięć lat, dostał na urodziny dwurzędowy garnitur wieczorowy, obwód w klatce piersiowej 42 cale, marszczoną wieczorową koszulę i szkarłatny cylinder. Gregory mało się naprzykrzał. Wyrósł na spokojnego, biernego chłopca, jego ciekawość świata powściągał lęk; wolał patrzeć, jak inne dzieci się bawią, niż się do nich przyłączyć. Mieszkali w średniej wielkości miastach – z dworcem autobusowym, ale bez katedry. Jean myślała nieufnie o małych dziurach, gdzie wszyscy się znają, lecz i wielkie aglomeracje traktowała ostrożnie. Mieszkania wynajmowali; z nikim się nie przyjaźnili; Jean chciała zapomnieć o Michaelu. Gregory nigdy nie narzekał na wędrowny styl bycia, a gdy pytał o ojca, otrzymywał odpowiedzi dość zgodne z prawdą, z aluzjami do surowych wychowawców w swych poprzednich szkołach. Z początku często się przeprowadzali. Niemal każdemu napotkanemu policjantowi przyglądała się z nerwową podejrzliwością, jakby Michael postawił w stan pogotowia wszystkie posterunki w kraju. Gdy stójkowy chylił głowę ku wyłogom munduru i zaczynał się zwierzać krótkofalówce, Jean widziała Michaela siedzącego w jakimś podziemnym centrum dowodzenia jak Winston Churchill. Wyobrażała sobie swoją twarz na plakatach rozjaśnionych niebieskim światłem reflektorów. Michael posiada jej namiary i każe ją sprowadzić do siebie. Każe ją przywieźć wozem drabiniastym. Zawieszą im tabliczki na szyjach i wszyscy wieśniacy po drodze wyjdą z domów, by obrzucić marnotrawną żonę wyzwiskami. Jean przypomniała sobie z sarkazmem wskazówkę z poradnika małżeńskiego: zawsze uciekaj. Albo odbiorą jej Gregory’ego; tego się naprawdę bała. Michael powie, że odeszła od niego i nie nadaje się do wychowywania dziecka; właśnie, w końcu dopnie swego i uzna ją za zdefektowaną. Powie, że jest nieodpowiedzialna, że go zdradzała. Zabiorą jej syna, Gregory zamieszka z Michaelem. Michael zgodzi sobie kochankę, oficjalnie jako osobę do prowadzenia domu. Ludzie we wsi pochwalą go za wyrwanie syna ze szponów włóczęgostwa i prostytucji. Powiedzą, że Jean ma w sobie cygańską krew. Więc ciągle uciekali. Musieli uciekać, a Jean nie mogła mieć kochanków. Po prawdzie nie chciała tego, może się bała; co takiego powiedział Prosser? Że jak się człowiek raz sparzy…? Bała się, że jeśli będzie miała kochanków, odbiorą jej Gregory’ego. Wiedziała z gazet, że takie przypadki się zdarzają. Więc kiedy mężczyźni ją podrywali lub wyglądali na chętnych, a szczególnie kiedy ona miała ochotę, żeby ją podrywali, zaczynała niezbyt nachalnie grać cnotkę; bawiła się odpustową mosiężną obrączką ślubną, wołała do siebie Gregory’ego. Zaniedbała swój wygląd, nie broniła się przed coraz liczniejszymi pasemkami siwizny. Coś w niej tęskniło za czasami, kiedy nie będzie się musiała przejmować tymi sprawami. Michael jej nie ścigał. Wiele lat później dowiedziała się, że co jakiś czas dzwonił do wujka Lesliego i wymógłszy na nim obietnicę, że zachowa milczenie, pytał o najświeższe wiadomości. Gdzie mieszkają, jak Gregory radzi sobie w szkole. Nigdy nie prosił, żeby wrócili. Nie zgodził sobie kochanki ani nawet gospodyni. Umarł na zawał serca w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, a Jean ubiegając się o spadek, potraktowała go jako alimenty. Gdy Gregory miał dziesięć lat, dostał od wujka Lesliego na Gwiazdkę model samolotu do składania. Po wojnie Leslie wrócił do Anglii pełen opowieści, którymi chętnie się dzielił, o fascynujących i niebezpiecznych dokonaniach. Bajdy swe rozpoczynał, kładąc palec na ustach, aby wskazać, że sprawy, o których będzie mowa, są nadal ściśle poufne. Dziś Jean stwierdzała jednak, że ma dosyć męskich przygód. A może wyrosła już z wujka Lesliego; choć to bezlitosna reguła, nie można być zawsze tym samym wujkiem. Lubiła Lesliego, ale nie było sensu dalej uprawiać dziecinnych zabaw. Coraz częściej ogarniało ją zniecierpliwienie i mówiła: „Och, Leslie, zamknij się wreszcie”, gdy opowiadał Gregory’emu, jak to w czterdziestym trzecim sterował mikrookrętem podwodnym przez Kanał, ubił niemieckiego wartownika na plaży koło Dieppe, pokonał nadmorską skałę, wysadził w powietrze lokalną fabrykę ciężkiej wody, sfrunął z powrotem na plażę i pożeglował w morze. Gdy opisywał bezgwiezdną noc i zmarszczki na wodzie podczas ponownego zanurzenia w mroczne otchłanie, Jean mamrotała „Och Leslie, zamknij się wreszcie”, choć widząc dwie rozczarowane twarze wiedziała, że jest niesprawiedliwa. Dlaczego pozbawia Gregory’ego tego, co ją samą tak kiedyś cieszyło? Chyba dlatego, że Leslie zmyśla. Miał około siedemdziesiątki, choć przyznawał się tylko, że dwudziesta piąta wiosna jego życia minęła bezpowrotnie. Do Starego Zielonego Raju zaglądał już tylko po to, by przepłukać gardło. Może wypłukał z siebie poczucie rzeczywistości. Modelem, który Gregory dostał na Gwiazdkę, był Lysander. Dopiero po kilku dniach składania chłopiec odkrył, że brakuje podwozia i części statecznika. Być może model był owocem jednej z wysoce skomplikowanych operacji bezgotówkowych wujka Lesliego, który pieniądze uważał najwyraźniej za bardzo prymitywny środek wymiany. Jean poszła do sklepu modelarskiego spytać o części zapasowe, lecz okazało się, że seria już dawno wyszła z produkcji. Na pocieszenie kupiła Gregory’emu model Hurricane’a i z dumą zerkała, jak wycina pierwsze zastrzały z balsy. Pracował w milczeniu, a ostrze zakrzywionego, mosiężnego nożyka odbijało niekiedy światło. Samolot najbardziej się jej podobał, gdy stał na podściółce z gazet, w formie szkieletu, gustowny i niegroźny. Gdy został obleczony, nabrał wymownej powagi. Kokpit był z pleksiglasu, skrzydła i kadłub z kartonu, śmigło i koła z żółtego plastyku. Na jeden dzień dom zaniósł się zapachem kwaśnych cukierków, gdy Gregory pociągnął skórę samolotu lakierem bezbarwnym; powłoka sklęsła i oklapła, po czym naprężyła się, gdy lakier wysechł. Instrukcja sugerowała, by pomalować Hurricane’a na kolory ochronne: brązowe i zielone plamy na górze, aby zlały się z angielskim krajobrazem, niebieskoszare pod spodem, aby zlały się – Kiedy puścimy? Ale Gregory potrząsnął głową. Był pucułowatym dziesięciolatkiem i pilnym uczniem, któremu niedawno przepisano okulary korekcyjne. Nie po to zbudował Hurricane’a, by go puszczać; mógłby się rozbić. A to byłby dowód, że Gregory źle go poskładał. Nie warto ryzykować. Gregory złożył różowego Hurricane’a, purpurowego Spitfire’a, pomarańczowego Messerschmitta i szmaragdowego Mitsubishi; żadnego z nich nie puścił. Chyba wyczuwał dyskretne zdziwienie matki i chyba odczytał je jako rozczarowanie, gdyż pewnego wieczoru oświadczył, że kupił Vampire’a, że model jest wyposażony w silnik odrzutowy i że zamierza go puścić. Jean ponownie obserwowała zmarszczone w skupieniu czoło, troskliwą precyzję, z jaką połyskujący nóż wrzynał się w słoje balsy. Patrzyła, jak klej twardnieje na koniuszkach palców Gregory’ego w drugą skórę, która złuszczy się pod koniec dnia. Czuła zapach kwaśnych cukierków i znów nie mogła wyjść z podziwu, że krucha konstrukcja krzepnie i nabiera jędrności. Vampire wyglądał pokracznie, z krótkim, strąkowatym kadłubem i zespołem stateczników połączonym ze skrzydłami za pomocą długich zastrzałów. Jean myślała, że samolot przypomina fasolę na rusztowaniu, póki Gregory nie pomalował go na złoty kolor. Wynajmowali pokoje na przedmieściach Towcester, w domu ze schodami przeciwpożarowymi, które opadały zygzakiem po tylnej ścianie. Zwykle Gregory nie ufał odrapanym żelaznym stopniom, bał się nawet solidnych podestów na zakrętach schodów, lecz teraz nie widać było po nim lęku. Byli na wysokości piętnastu stóp nad ziemią; dwadzieścia jardów dalej, na końcu ogrodu, rosły dwie jodły, a jeszcze dalej, za zwartym żywopłotem o rdzawym listowiu, otwierał się widok na przedmieścia. Jesienne niebo było bladoniebieskie, upstrzone wysokimi, strzępiastymi chmurami; wiał łagodny wietrzyk. Doskonała pogoda dla lotników. Gregory zdjął nakrętkę aluminiowego silniczka na podbrzuszu Vampire’a i włożył brązowy pojemnik z paliwem stałym. Przez niewielki otwór wcisnął kawałek knota. Trzymając na wysokości ramienia strączkowy kadłub samolotu, poprosił matkę, by zapaliła lont. Gdy ogień trzaskał i migotał, Gregory delikatnie powierzył samolot przychylnemu powietrzu. Szybował znakomicie, jakby dla potwierdzenia, że Gregory sumiennie wykonał robotę. Niestety na locie ślizgowym się skończyło: powoli spłynął na trawnik i wylądował bez szwanku. Prawdopodobnie lont zgasł za wcześnie, nie zapaliwszy rakietowego paliwa; może paliwo było zbyt wilgotne albo zbyt suche, licho wie. Zeszli na dół i podnieśli błyszczącego Vampire’a. Brakowało silniczka. W kartonowym podbrzuszu kadłuba była wypalona dziura. Gregory nachmurzył się: silniczek musiał wypaść przy starcie. Szukali najpierw u dołu schodów, nie znaleźli, potem szli śladem lotu aż do miejsca, gdzie samolot wylądował. Potem szukali pod różnymi kątami do toru lotu, wkrótce tak odchylonymi od nadanego kierunku, że przynosiły ujmę zdolnościom modelarskim Gregory’ego; umilkł i wrócił do domu. Późnym popołudniem, pod zagniewanym niebem, Jean odkryła aluminiowy cylinderek w buczynowym żywopłocie za jodłami. Silniczek nie był uszkodzony. Z pewnością wystartował, tyle że zostawił samolot za sobą. Gregory zarzucił składanie samolotów. Niebawem zaczął się golić; zmienił dziecięce oprawki okularów na rogowe; przez nowe okulary zaczął się rozglądać za dziewczynami. Nie wszystkie dziewczyny odwzajemniały jego spojrzenia. Nie przestali uciekać, nawet po śmierci Michaela. Jako nastolatek, Gregory zagościł w kilkunastu szkołach. W każdej szybko dołączał do bezpiecznej, anonimowej grupy chłopców, którzy nie wchodzą w drogę klasowym chuliganom, ale i nie są specjalnie lubiani. Nikt nie mógł mu nic zarzucić, ale też nikt nie miał specjalnego powodu za nim przepadać. Na kilkunastu placach zabaw przyglądał się z boku zapamiętaniu innych. Gdy miał czternaście lat, siedział kiedyś w restauracji nad autostradą, gdzie Jean pracowała jako zastępca kierownika. Gregory zasiadł przy stole pod mętnym oknem, szerokim na całą ścianę i grał w komputerowe szachy, które dostał od wujka Lesliego. Automat, pozbawiony dwóch pionków, piszczał i buczał, wykonując kolejne ruchy i osaczając przeciwnika. Gregory uśmiechał się życzliwie do kratkowanego przyrządu, jakby doszukał się w nim ludzkich odruchów. Niekiedy, czekając, aż komputerek podejmie decyzje, zerkał na pędzące w dole samochody, na huczący strumień ludzi, którzy chcieli czym prędzej znaleźć się w innym miejscu. Oglądał ich bez zawiści. Jean nie patrzyła w ogóle, skupiona na swej pracy, gdyż tak łatwo było rzucić okiem z mostu i dać się pociągnąć za jakąś rodzinną limuzyną ze sprzętem biwakowym na dachu, za sportowym kabrioletem siejącym śmiech i rozwiany włos, a nawet za rozklekotaną furgonetką przewożącą z hrabstwa do hrabstwa stare rupiecie. Jak Gregory to robi, że siedzi tak flegmatycznie i kiwa głową do swego buczącego przyjaciela, nieporuszony kuszącym pędem jazdy? Miała świetną pracę w restauracji nad autostradą, ale szybko z niej zrezygnowała. Gdy Gregory był już na tyle duży, że można go było zostawić samego, Jean zaczęła podróżować. Rodzice, a potem Michael, zostawili w spadku trochę pieniędzy; Gregory przekonywał ją, żeby wydała je na siebie. Była już dobrze po pięćdziesiątce i poczuła pragnienie, by znaleźć się gdzie indziej, gdziekolwiek. Wychowując Gregory’ego, widziała prawie całą Anglię, ale ucieczka nie liczyła się jako podróżowanie. Tymczasowa znajoma wytłumaczyła jej, że nowa skłonność jest przypuszczalnie substytutem seksu. – Rozwiń skrzydła, Jean – powiedziała jej dwudziestopięcioletnia dziewczyna, która tak się już natrzepotała swoimi, że membrana była napięta jak karton w modelach samolotów. Jean nie wierzyła w teorię substytutów; wszystko jest tym, czym jest. – Chcę podróżować – odparła po prostu. Nie chciała poznawać innych krajów, nie czuła w sobie żyłki awanturniczej; chciała tylko być gdzie indziej. Z początku jeździła na wycieczki do miast europejskich: trzy dni deszczowych widoków zza szyb autokaru i obowiązkowego zwiedzania muzeów, trzy dni zamawiania potraw, które powinny ją zaskoczyć; z reguły zaskakiwały. Jeździła sama, lecz choć tęskniła za Gregory’m, rzadko czuła się samotnie. Za towarzystwo wystarczały jej najbanalniejsze rzeczy: gazeta w języku, którego nie rozumiała; obskurny kanał z tęczowymi smugami ropy; witryna zaniedbanej apteki czy wulgarnego sklepu bieliźniarskiego; narożne zapachy kawy, środków czyszczących i świńskich koryt. Pewnej jesieni Leslie poinformował o wygranej na wyścigach i wykupił Jean jednodniową wycieczkę Concordem pod piramidy. Co za połączenie rozrzutności i banału: była zbyt przejęta, żeby spytać wujka o imiona koni. Śniadanie zjadła wysoko, nad brązowiejącymi angielskimi łanami pszenicy, a obiad systemem szwedzkim, w Holiday Inn w Kairze. Przegnano ją przez bazar; do zdjęcia grupowego uszczęśliwiono nakryciem głowy a la Lawrence z Arabii; posadzono na wielbłąda; na koniec pokazano piramidy i Sfinksa. Były tak blisko Kairu: zawsze wyobrażała sobie, że Sfinks czyha gdzieś pośród ruchomych piasków, a Wielka Piramida jawi się mgliście jak fatamorgana z księżycowego krajobrazu pustyni. Tymczasem wystarczyło przejechać autokarem za przedmieścia Kairu. Jeden z siedmiu cudów świata okazał się łatwym łupem niedzielnego turysty. Gdzieś nad pogrążonym w ciemnościach Morzem Śródziemnym, gdy samolot wyrywał się naprzód, Jean przypomniała sobie rymowankę, wyuczoną dziesiątki lat wcześniej na lekcjach religii w wiejskiej szkole: Pierwszy, egipskie, kamienne piramidy. Drugi, babilońskie ogrody Semiramidy. Trzeci, grób Mausolosa, owoc miłości gorącej… Utknęła. „Trzeci, grób Mausolosa, owoc miłości gorącej”… Gorącej, gorącej… stojący, tak. „W Efezie stojący”. Co takiego stoi w Efezie? „Piąty, kolos rodyjski, w spiżu ku słońcu wzniesiony” – przypomniała jej się nagle cała linijka; ale potem było już gorzej. Chyba coś z Jowiszem i jeszcze jedna rzecz w Egipcie? Po powrocie poszła do biblioteki sprawdzić siedem cudów świata, lecz nie mogła znaleźć żadnych z rymowanki. Nawet nie piramidy? Ani wiszące ogrody Babilonu? Encyklopedia wymieniała; Koloseum w Rzymie, katakumby w Aleksandrii, Mur Chiński, Stonehenge, Krzywą Wieżę w Pizie, Porcelanową Pagodę w Nankinie i kościół Hagia Sophia w Konstantynopolu. No cóż. Może są dwie różne listy. A może lista jest aktualizowana, gdy któryś z cudów się zawali i powstanie nowy. Może każdy ma prawo wymyślić sobie prywatny zestaw. Czemu nie? Jej zdaniem katakumby w Aleksandrii nie brzmiały zbyt zachęcająco. Może już ich tam nie ma. Porcelanowa Pagoda w Nankinie, to samo: mało prawdopodobne, że dotrwało do naszych czasów cokolwiek porcelanowego. A jeśli dotrwała, czerwone mundury na pewno ją obaliły. Powzięła plan, żeby zwiedzić siedem cudów. Miała już za sobą Stonehenge, Krzywą Wieżę i Koloseum. Jeżeli zamieni katakumby na piramidy, to daje cztery. Zostaje Wielki Mur Chiński, Porcelanowa Pagoda i Hagia Sophia. Pierwsze dwa można zaliczyć podczas jednej podróży, a jeśli Porcelanowa Pagoda nie istnieje, zastąpi ją katedrą w Chartres, którą już widziała. Zostanie Hagia Sophia, ale wujek Leslie powiedział kiedyś, że w Turcji jedzą jeże, więc zastąpiła kościół Wielkim Kanionem. Czuła, że to drobne oszukaństwo, gdyż Wielki Kanion nie jest do końca dziełem rąk ludzkich, ale wzruszyła na to ramionami. Nie ma już nikogo, kto by nad nią stał i sprawdzał takie rzeczy. W czerwcu pojechała na wycieczkę do Chin. Najpierw pojechali do Kantonu, Szanghaju i Nankinu, gdzie spytała miejscowych przewodników o Porcelanową Pagodę. Była pagoda bębnowa i pagoda dzwonu, ale nikt nie słyszał o pagodzie porcelanowej. Dokładnie tak, jak podejrzewała. Milczał na ten temat również przewodnik turystyczny, wspominał natomiast, że chlubą Nankinu jest „Zu Chong Zhi, matematyk, który dokonał przybliżonego wyliczenia liczby II”, jak również „Fan Zhen, filozof, który zasłynął z eseju „ W Pekinie zatrzymali się na trzy dni. W pierwszy zwiedzili Wielki Mur Chiński, to jest podeszli na odległość, z której widać było Mur wspinający się z gracją na wzgórza. Przewodniki informowały, że jest to jedyne dzieło rąk ludzkich widoczne z księżyca: Jean próbowała to sobie uświadomić, wchodząc do wieży strażniczej, ciemnej i smrodliwej jak publiczna toaleta. Zauważyła też dużą liczbę graffiti wyrżniętego w górnych kamieniach Muru. Chińskie graffiti wyglądało gustownie i na miejscu. Widząc jej zainteresowanie, jowialny rudobrody wycieczkowicz odcyfrował dla niej jeden z napisów: „Nie strzelać, póki nie zaświecą żółtka ich oczu”. Jean uśmiechnęła się uprzejmie, lecz myślami była gdzie indziej. Czemu Chińczycy kują w Murze graffiti? Czy to jakiś uniwersalny instynkt? Równie uniwersalny, co pragnienie, by wyliczyć O, choćby w przybliżeniu? Drugiego dnia zwiedzili pałace i muzea, a trzeciego – świątynie i sklepy ze starociami. W Świątyni Nieba obiecano im prawdziwą frajdę: Mur Ech. Jean snuło się po głowie, że kiedyś ktoś ją zabrał na galerię szeptów – może jest coś takiego pod kopułą katedry św. Pawła w Londynie – ale nie mogła sobie dokładnie przypomnieć. Mur Ech stał na południe od głównych budynków Świątyni: okrągły, trzydzieści do czterdziestu metrów średnicy, z jedną bramą. Gdy weszli do środka, echo już wypróbowywały grupy Chińczyków. Przewodnik wyjaśnił, że dwie osoby mogą stanąć w przeciwległych punktach na obwodzie muru i mówiąc normalnym głosem, zwracając się pod pewnym kątem do cegieł, będą doskonale słyszalne. Nikt nie wiedział, czy był to zamierzony, czy też przypadkowy efekt. Jean podeszła do najbliższego miejsca przy murze. Czuła się zmęczona. Powietrze w Pekinie było wyjątkowo suche, a mikroskopijny, wszędobylski pył ponoć przywiało prosto z pustyni Gobi. Nie upuść kija, mawiał wujek Leslie, bo pofrunie więcej piasku, niż w wietrzny dzień na pustyni Gobi. Michael miał ją za bardziej jałową, niż pustynia Gobi. Pył wciskał się jej do oczu, poczuła, że ogarnia ją nagły smutek. Muru Ech nie należy zwiedzać samotnie, tak jak nie należy w pojedynkę wjeżdżać do Tunelu Miłości. Brakowało jej… kogoś, nie wiedziała kogo. Nie Michaela; może jakiejś wersji Michaela, kogoś, kto jeszcze żyje i mógłby jej towarzyszyć, kto poczłapałby na drugą stronę muru, kaszlnął w cegłę, przywędrował z powrotem na środek, pozrzędził, że do niczego ta ściana, a w ogóle to jak mogą nie mieć w Chinach indyjskiej herbaty? Kogoś nieco marudnego, ale nie traktującego swej marudności poważnie. Kogoś, kto może ją znudzić, ale nigdy jej nie przestraszy. Płonne nadzieje. Oparła się o mur i przycisnęła ucho do ceglanego łuku. Usłyszała jakiś bezładny bełkot, a potem dwa wyraźne zachodnie głosy. – Najpierw ty. – Nie, najpierw ty. – Czemu ja? – Bo ja się wstydzę. – Ty się wstydzisz? Głosy należały zapewne do jakiejś pary z wycieczki Jean, lecz nie potrafiła ich zidentyfikować. Mur odsiewał z nich wszelką indywidualność, zamieniał w uogólniony głos zachodni, bezpłciowy. – Myślisz, że tu jest podsłuch? – Skąd ci to przyszło do głowy? – Widzisz tego faceta w maojce? Wygląda, jakby nadstawiał ucha. Jean uniosła głowę. Kilka metrów przed nią sędziwy Chińczyk w oliwkowej marynarce i maojce wyciągał szyję ku ścianie. Zaczęła rozpoznawać zachodnie głosy: należały do młodej pary małżonków, trochę bezczelnych i zbyt świeżo upieczonych jak na gust reszty wycieczki. – Wujaszek Mao wylał sobie na fiuta kakao. – Vincent! Na miłość boską. – Chciałem tylko sprawdzić, czy stara czapa maojka rozumie po angielsku. – Vincent! Powiedz coś innego. Powiedz coś przyzwoitego. – Dobra. – No mów. – Gotowa? – Tak. Mów. – Masz świetne nogi. – Och, Vincent, naprawdę? Jean postanowiła darować sobie resztę zarozumiałych czułostek, lecz stary Chińczyk nadal wytężał słuch. Co jest lepsze: nie rozumieć nic, tak jak on, czy rozumieć wszystko, tak jak ona? Prócz II i kwestii duszy, Chiny okazały się bardziej normalne i przystępne niż sobie wyobrażała. To prawda, że czasem miała wrażenie, jakby słuchała zaszyfrowanej mowy, mamroczącej coś z pokrytego kurzem muru. Częściej jednak były to słowa w jej własnym języku, wypowiadane z przekonaniem, lecz z odmienną’ emfazą. W epoce azjatyckiej… – przewodnicy często zaczynali w ten sposób zdanie, a Jean z początku wierzyła w to, co słyszała – że Chińczycy nazywają stare czasy epoką azjatycką, gdyż ich cywilizacja odgrywała wtedy dominującą rolę w świecie. Nawet gdy się już zorientowała, że chcą powiedzieć „starożytnej”, wolała słyszeć „azjatyckiej”. W epoce azjatyckiej… – Na polach uprawiamy zboże i pyrz. – Pozostali uczestnicy wycieczki, szczególnie bezczelna młoda para, zachichotali, ale Jean delektowała się tym eksperymentalnym językiem. – Na polach rosną ziemniaki i kuraki. – W 1974 roku świątynię przebalowano. – Proszę płakać przy kasie. – Nawet Jean się uśmiechnęła na to przejęzyczenie, usłyszane w Kantonie; uśmiech wzbudziła jednak jego trafność. Zachodni turyści wysiadali z autobusów i wydawali pieniądze na rzeczy, na które większość Chińczyków nigdy nie będzie stać. Płakać przy kasie, słusznie, taka kantońska ściana płaczu. Nie, ten kraj nie był wcale taki dziwny. Na prowincji panowała nędza i zacofanie, ale Jean widziała obrazy, które mogły pochodzić z jej własnego dzieciństwa: świnia, przywiązana sznurkiem do błotnika roweru, w drodze na jarmark; staruszka kupująca dwa jajka ze straganu, lustruje je podejrzliwie pod światło; świergot targujących się głosów; błotnisty, posuwisty rytuał orki i cerowanie ubrań. Ten ostatni zwyczaj, który na Zachodzie prawie wymarł po wojnie, tutaj miał się znakomicie: w maleńskiej wiosce syczuańskiej, gdzie się zatrzymali, żeby pójść do ubikacji i zrobić zdjęcia, widziała suszącą się pocerowaną szmatę do naczyń. Za sznur do bielizny służył bambusowy kij wsparty na gałęziach banianu. W więcej niż połowie szmata składała się z cer. Stara nędza wyglądała podobnie; jeszcze bardziej podobnie wyglądały owoce nowych pieniędzy; duże radia, japońskie aparaty fotograficzne, jasna odzież pozbawiona zieleni i błękitu – te mdłe intruzy z niedawnej przeszłości. Także okulary słoneczne: młodzieńcom z wyjącymi radioodbiornikami, nawet pod pomnikiem Sun Yat-sena, bez ciemnych okularów brakowało czegoś do kompletu, choć tego dnia niebo było zaciągnięte ciężkimi chmurami. Jean zauważyła, że moda nakazuje zostawić maleńką nalepkę z nazwą producenta. W nankińskim zoo były dwa perskie koty w klatce, podpisane „perskie koty”. We wspólnocie pod Chengdu pokazano im niewielki warsztat, w którym wyrabiano futra ze skóry psów; młodzi małżonkowie pozując do zdjęcia, ubrali się kolejno w alzatczyka. W cyrku w Pekinie sztukmistrz żonglował złotymi rybkami, które z dumnym rozmachem wyjmował z pękatych rękawów jedwabnej marynarki – sztuczka ta nie wydała się Jean zbyt trudna. W Kantonie, na targach handlowych, widzieli plastikowe bonsai. Przewodnicy uważali, że dodaje im powagi posiadanie megafonu na baterie. W Yanghzou do mikrobusu wsiadł kurier, aby ich powitać w mieście, a wycieczkowicze – siedzący nie dalej niż trzy metry od dudniącego głosu – skulili się w sobie i z trudem powstrzymywali śmiech. W fabryce jadeitu wprowadzającą przemowę zmianowej tłumaczył przewodnik, którego megafon odmówił posłuszeństwa. Zamiast jednak odłożyć przyrząd na bok, przewodnik wolał krzyczeć przez tubę. Gdy przyszła pora na pytania, ktoś chciał się dowiedzieć, jak odróżnić dobry jadeit od złego. Zepsuty przyrząd wykrzyczał z siebie odpowiedź: – Patrzymy na kamień i w ten sposób oceniamy jego jakość. Jean sądziła, że podróże lotnicze w Chinach umiędzynarodowiły się; tymczasem nawet w tej dziedzinie panował orientalny bałagan. Stewardesy wyglądały jak uczennice i zupełnie nie wiedziały, po co żyją; gdy lądowali w Pekinie, jedna z nich stała cały czas nieruchomo i chichotała do siebie nerwowo. Na pokładzie nie podawano alkoholu, za to pasażerowie otrzymywali batony orzechowe, kawałki czekolady, paczki cukierków, herbatę i upominek. Jean wzbogaciła się w ten sposób o breloczek do kluczy i maleńki adresownik w plastikowej okładce, którego rozmiary sugerowały, że typowy pasażer chińskich linii lotniczych jest mizantropem. W Chengdu spytała jednego z miejscowych przewodników – postawnego, dwornego mężczyznę gdzieś między dwudziestką a sześćdziesiątką – jak mu się żyje. Jego odpowiedź była miejscami precyzyjna, miejscami enigmatyczna. Niedawno wrócił z dziesięcioletniego pobytu na wsi. Były problemy. Nauczył się angielskiego z taśm i płyt. Co rano przed śniadaniem wynosi nieczystości z nocy na sąsiednie wysypisko. Mają jedno dziecko. Dziecko często zostaje u dziadków. Żona jest mechanikiem samochodowym. Pracuje na inną zmianę, co jest korzystne, gdyż on lubi ćwiczyć angielski z płyt i taśm. Nie pije na przyjęciu, bo nie chce się skompromitować i zamknąć sobie drogi do Partii. Były problemy, ale już się skończyły. Przysługuje mu jeden dzień wolnego w tygodniu, plus pięć dni oddzielnie w ciągu roku, plus dwa tygodnie po ślubie. Przez te dwa tygodnie wolno podróżować. Może ludzie po to się rozwodzą, żeby znów się pobrać i mieć więcej urlopu. Na dwa pytania przewodnik nie był w stanie odpowiedzieć. Gdy Jean spytała, ile zarabia, wyglądał, jakby nie zrozumiał, choć doskonale mówił po angielsku. Powtórzyła pytanie w rozbudowanej formie, świadoma, że być może popełnia – Chce pani wymienić pieniądze? – odparł w końcu. – Tak – odpowiedziała uprzejmie – o to właśnie chciałam spytać; może zdołam wymienić pieniądze w hotelu wieczorem. – Może lepiej zaczekać do jutra – rzekł. – Oczywiście. Drugie pytanie zdawało się jej mniej drażliwe. – Chciałby pan pojechać do Szanghaju? Nie zmienił się na twarzy, ale i nie odpowiedział. Może nie zrozumiał nazwy w angielskiej wymowie. – Chciałby pan pojechać do Szanghaju? Do Szanghaju, wielkiego portu? Znów przejściowy atak głuchoty. Powtórzyła pytanie; uśmiechnął się tylko, rozejrzał dokoła, nic nie mówiąc. Gdy Jean przemyślała później ten incydent, doszła do wniosku, że była nie tyle nietaktowna, jak w przypadku pytania o dochody, co nieuważna. Już wcześniej udzielił jej bowiem odpowiedzi. Miał tylko pojedyncze dni wolnego; był żonaty, a zatem wykorzystał już przysługujące mu raz w życiu dwa tygodnie; nie można pojechać do Szanghaju na jeden dzień. Nie było istotne, czy chciałby pojechać. Zadała mu fałszywe pytanie. W Nankinie, gdzie było gorąco i wilgotno, Jean sama przeżyła atak głuchoty; przeziębiła się, dostała kataru i jedno ucho odmówiło posłuszeństwa. Nocowali w hotelu wybudowanym przez firmę australijską: z kapy na łóżku kłuł w oczy wzór z liści eukaliptusa, na zasłonach baraszkowały misie koala, toteż było jej jeszcze bardziej gorąco. Pogrążona w półśnie Jean usłyszała, jak sądziła, zachłanny bzyk komara. Czemu komary nie darują sobie starszych wiekiem ofiar, nie uganiają się za młodszym ciałem, jak mężczyźni? Naciągnęła kołdrę na głowę. Po chwili zrobibiło się jej zbyt gorąco, lecz gdy tylko zaczerpnęła nieco powietrza, komar znów zerwał się do lotu. Zdenerwowana Jean jeszcze kilka razy bawiła się ospale w chowanego, po czym zdała sobie sprawę, w czym rzecz: jej niedosłyszące ucho odbierało świst powietrza w nosie jako bzyk komara. Całkowicie rozbudzona, sprawdziła, że w pokoju panuje absolutna cisza i roześmiała się na ten drobny odgłos z przeszłości. Dokładnie jak Prosser Wstań-Słońce: niechcący strzelał ze swych własnych dział i uciekał przed wyimaginowanym wrogiem. Ona też sama napędzała sobie strachu, ona też była naprawdę zupełnie sama. Jean nigdy nie bała się latania samolotem. Nie potrzebowała wlewać sobie do uszu muzyki przez plastikową rurkę, zamawiać przysadzistych buteleczek z trunkami czy wymacywać piętą kamizelki ratunkowej pod fotelem. Kiedyś nad Morzem Śródziemnym opadła kilka tysięcy stóp w dół; kiedyś samolot zawrócił do Madrytu i krążąc wokół miasta przez dwie godziny, zużywał paliwo; kiedyś, lądując od strony morza w Hongkongu, odbili się od pasa lotniska jak podskakujący na wodzie kamień. Za każdym razem Jean pogrążała się tylko głębiej w myślach. Gregory – pilny, melancholijny, metodyczny – martwił się o nią. Gdy odwoził Jean na lotnisko, czuł zapach nafty i wyobrażał sobie zwęglone ciała; w wyciu silników przy starcie słyszał czysty głos histerii. W dawnych czasach ludzie bali się piekła, nie śmierci, a artyści obrazowali te lęki w panoramach bólu. Teraz piekła już nie było, wiedziano, że strach jest czymś skończonym, a rolę diabła przejęli inżynierowie. Choć nie było w tym świadomego zamysłu, konstruując samolot i czyniąc wszystko, co w ich mocy, by uspokoić latających, zdaniem Gregory’ego, inżynierowie stworzyli najbardziej piekielne warunki do umierania. Ignorancja, to był pierwszy aspekt nowoczesnej, inżynierskiej formy śmierci. Jeśli samolot nawalił, pasażerowie dowiadywali się tylko niezbędnego minimum. Jeśli odpadło skrzydło, szkocki kapitan oznajmiał spokojnym głosem, że nastąpiła awaria automatu do sprzedaży napojów orzeźwiających i dlatego właśnie postanowił wejść w korkociąg, nie ostrzegając wcześniej swych podopiecznych, by zapięli pasy. Do chwili śmierci słyszałeś kłamstwa. Ignorancja, ale i pewność. Gdy spadałeś z 30 000 stóp, czy nad ziemią, czy nad wodą (z tej wysokości woda miała twardość betonu), wiedziałeś, że zginiesz, i to kilkusetkrotną śmiercią. Jeszcze przed bombą atomową samolot zapoznał nas z ideą śmierci zwielokrotnionej: przy uderzeniu o ziemię, szarpnięcie pasów bezpieczeństwa wywoływało śmiertelny atak serca; później ginęło się ponownie w ogniu; wybuch rozpraszał zwłoki po jakichś zapomnianych przez Boga wzgórzach i wreszcie, gdy ekipy ratunkowe ruszały na poszukiwania pod drwiącym niebem, spalone, rozszarpane, pozbawione akcji serca strzępki umierały jeszcze raz wskutek bezlitosnego działania żywiołów. To było normalne; to było pewne. Pewność powinna wykluczać ignorancję, lecz niestety, samolot odwrócił ogólnie przyjętą relację między tymi dwoma pojęciami. W przypadku śmierci tradycyjnej, siedzący u wezgłowia lekarz informował, co jest nie w porządku, lecz rzadko wyrokował, jaki będzie ostateczny rezultat: nawet najbardziej sceptyczny konował doświadczył w swej karierze kilku cudownych wyleczeń. Czyli dawna pewność przyczyny i ignorancja skutku zostały zastąpione ignorancją przyczyny i pewnością skutku. Gregory nie mógł się w tym dopatrzyć postępu. Trzeci aspekt – zamknięcie. Czy nie wszyscy lękamy się klaustrofobii trumny? Samolot sankcjonował i uwypuklał ten wizerunek. Gregory pomyślał o pilotach z czasów pierwszej wojny światowej, którym wiatr gwizdał melodyjnie w dźwigarach; o pilotach z czasów drugiej wojny światowej, którzy jechali po płycie lotniska w paradzie zwycięstwa, ogarniając zarówno niebo, jak i ziemię. Lotnicy ci stykali się z naturą. Kiedy dwupłat ze sklejki rozpadł się pod wpływem nagłego wzrostu ciśnienia powietrza, kiedy Hurricane, spisawszy czarnym dymem swój własny nekrolog, z wizgiem spadał w łan zboża, można się było przynajmniej łudzić, że taki kres ma w sobie coś godziwego: lotnik wyszedł kiedyś z ziemi i został przyzwany z powrotem. Ale w samolocie pasażerskim z bezlitośnie szczelnymi oknami? Jak można znaleźć słodką pociechę w odwiecznym rytmie natury siedząc na bosaka i przerażonym okiem nie widząc nic prócz krzykliwych pokrowców na fotele? Taka scenografia nie spełnia podstawowych wymogów. A skoro mowa o scenografii, to można przejść do czwartego aspektu: obsady. Jak większość z nas chce umrzeć? Nie jest to łatwe pytanie, lecz Gregory’emu przychodziły do głowy różne możliwości: w otoczeniu rodziny, z księdzem lub bez – taki jest tradycyjny model, śmierć jako rodzaj ostatniej wieczerzy wigilijnej. Albo w otoczeniu miłej, spokojnej, usłużnej obsługi medycznej, zastępczej rodziny, która umie łagodzić ból i nie robić zbytniego zamieszania. Jeżeli zaś rodzina zawiedzie, a na szpital kogoś nie stać, można chcieć umrzeć w domu, w ulubionym fotelu, ze zwierzęciem do towarzystwa albo ogniem w kominku, albo kolekcją zdjęć, albo mocnym trunkiem. Kto jednak miałby ochotę umrzeć w towarzystwie trzystu pięćdziesięciu obcych, z których nie wszyscy będą się przyzwoicie zachowywać? Żołnierz może gnać na pewną śmierć – przez bagno, przez step – lecz umrze w towarzystwie ludzi, których zna, trzystu pięćdziesięciu mężczyzn, których obecność pozwoli mu ze stoickim spokojem dać się rozerwać na pół serią z karabinu maszynowego. Ale ci wszyscy obcy? Nie obejdzie się bez krzyków, na to jedno można liczyć. Umrzeć, słuchając swych własnych krzyków nie jest przyjemnie; umrzeć, słuchając cudzych krzyków to pomysł rodem z tego nowego inżynierskiego piekła. Gregory wyobraził sobie siebie na polu zboża, z buczącą plamką w górze. Choćby wszyscy krzyczeli, trzysta pięćdziesiąt osób jak jeden mąż, normalna histeria silników wszystko by zagłuszyła. Wrzask, zamknięcie, ignorancja i pewność. A na dodatek pełen komfort. To był piąty i ostatni element triumfu inżynierów. Umierało się w wygodnym fotelu z zagłówkiem. Umierało się ze składanym plastikowym stoliczkiem, w którego blacie był okrągły otwór, żeby się kawa nie wylała. Umierało się z bagażem na przestronnych półkach i z plastikowymi zasłonkami na bezlitośnie szczelnych oknach. Umierało się z całą armią dziewcząt na usługi. Umierało się w pluszowym wystroju, który miał wprawiać w dobre samopoczucie. Umierało się, zgasiwszy papierosa w popielniczce w oparciu fotela. Umierało się, oglądając film, z którego usunięto większość scen miłosnych. Umierało się ze skradzionym ręcznikiem w kosmetyczce. Umierało się z informacją, że dzięki korzystnym wiatrom dotrzesz na miejsce przed planem, dziękujemy za wspólnie spędzony czas. Rzeczywiście: przed planem. Umierało się z napojem orzeźwiającym sąsiada na spodniach. Umierało się komfortowo, lecz nie w swoim domu. W domu nieznajomego, który na dobitkę zaprosił mnóstwo zupełnie obcych osób. Jak w takich okolicznościach można uznać swój własny zgon za coś tragicznego, czy nawet istotnego, czy nawet godnego wzmianki? Taka śmierć drwi sobie z umierającego. Jean zwiedziła Wielki Kanion w listopadzie. Krawędź północna była niedostępna, a drogę z Williams od południa torowały pługi śnieżne. Zarejestrowała się w hotelu na skraju Kanionu; zapadł zmierzch. Nie było jej spieszno z rozpakowywaniem walizek, a zanim poszła rzucić okiem na Kanion, najpierw odwiedziła hotelowy sklep z pamiątkami. Nie chodziło jej o to, by zostawić sobie przyjemność na później, wręcz przeciwnie – Jean spodziewała się rozczarowania. W ostatniej chwili miała nawet zamiar zrewidować listę siedmiu cudów świata i zamiast Kanionu obejrzeć Most Złotej Bramy. Śnieg leżał głęboki na stopę, a słońce, niemal zrównane z horyzontem, pewną ręką zakreśliło pomarańczowe półkole na przeciwległych wierzchołkach gór. Granica królestwa słońca dokładnie pokrywała się z dolną linią śniegu: wyrastające z pomarańczowych dziąseł śniegu pomarańczowe zęby gór, wpijały się w koślawe pomarańczowe chmury; poniżej śniegu wszystko przybierało suche kolory brązu, umbry, skóry bawolej, a głęboko w dole, pośród mętnej zieleni snuła się strużka srebra – jak metaliczny szew ożywiający smętną tweedową bluzę. Jean ścisnęła oszronioną barierkę i była szczęśliwa, że jest sama, że tego, co widzi, nie trzeba przekładać na słowa, opisywać, omawiać, komentować. Szczodry widok z perspektywy rybiego oka był rozleglejszy, głębszy, pokaźniejszy, podnioślejszy, dzikszy, piękniejszy i groźniejszy, niż to uważała za możliwe; ale i ten, pełen zachwytu, ciąg przymiotników nie zadowolił jej. Rachel, najbardziej bojowa ze wszystkich dotychczasowych dziewczyn Gregory’ego, powiedziała jej przed podróżą: – Mówię ci, jakbyś miała nieustanny orgazm. – Niewątpliwie chciała ją zaszokować i słowa te rzeczywiście szokowały; ale tylko przez swą nieadekwatność. W porównaniu z tym seks – nawet namiętny seks, jaki Jean wyobrażała sobie, ale którego nigdy nie zaznała – jest nie więcej niż zabawą w Sznurówki Trzewików, łaskotaniem w podbicie. Ktoś inny obiecał, że będzie się czuła jak „świadek Stworzenia”, ale i to były tylko słowa. Słowa już się jej przejadły. O ile Kanion pomniejszał turystów na skraju przepaści do lilipucich rozmiarów, o tyle wydawane przez nich odgłosy – trajkotanie, pokrzykiwanie, pstrykanie migawek aparatów – przeradzały się w bzyczenie owadów. To nie jest miejsce, gdzie się dowcipkuje, majstruje przy światłomierzu, ciska śnieżnymi pigułami. To miejsce przerasta słowa, przerasta ludzkie odgłosy, przerasta wszelkie interpretacje. Mawia się, że wielkie katedry gotyckie posiadały moc nawracania samym swym istnieniem. Nie chodziło tylko o chłopów rozdziawiających gęby w podziwie. Również wyrafinowane umysły mówiły sobie: Skoro istnieje coś tak nieskończenie pięknego, czy idea, która była temu natchnieniem, może być fałszywa? Jedna katedra jest warta stu teologów potrafiących logicznie dowieść istnienia Boga. Umysł pożąda pewności, a być może najbardziej pożąda tej pewności, która rozumu nie potrzebuje. Być może to, co umysł rozumie, czego potrafi mozolnie dowieść i przyjąć do wiadomości, jest zarazem tym, czym najbardziej gardzi. Umysł chce, by pewność zaszła go od tyłu w ciemnej uliczce i położyła mu nóż na gardle. Być może na turystów religijnych Kanion wpływał tak samo, jak katedra, bez słów dowodził boskiej potęgi i majestatu Jego dzieł. Reakcja Jean była przeciwna. Kanion wzbudził w niej zamęt, niepewność. Gdy siedziała i myślała przy obiedzie, usiłowała nie myśleć słowami, a jeśli już, to ostrożnie. Jedynym słowem, które przypuściła do siebie na dłużej, było zatem. Kanion, a zatem… Jeżeli Kanion jest pytaniem, co jest odpowiedzią? Jeżeli Kanion jest odpowiedzią, co jest pytaniem? Kanion, a zatem…? Nawet odpowiedź sceptyczna, Kanion, a zatem nic, wydawała się ważka. Ktoś powiedział, że największą tragedią dla ducha jest urodzić się człowiekiem religijnym w świecie, w którym wiara nie jest już możliwa. Czy nie równie tragiczne jest urodzić się człowiekiem niereligijnym w świecie, gdzie wiara jest możliwa? Następnego ranka, przed odjazdem, Jean oparła się jeszcze raz na oszronionej barierce i patrzyła w głąb Kanionu. Teraz zaglądało tam słońce i pełzło ku rzece. Setki, może tysiące stóp pod Jean ciągnęły się trawiaste połacie. Górskie grzbiety, pozbawione pomarańczowego poloru, w porannej szacie zdawały się posępne i odległe; śnieg mrugał na biało. Idąc tropem własnego warkotu, na niebie pojawił się sportowy samolot. Pierwszy przelot turystów tego dnia, owad unoszący się nad olbrzymią raną. Przez chwilę leciał na poziomie oczu Jean, po czym zajrzał w dół do krętej szczeliny, która zamykała z dwóch stron rzekę. Jakie to dziwne, pomyślała Jean, stać na ziemi, a mimo to być wyżej niż samolot; zobaczyć skrzydła i kadłub od góry to tak, jak zobaczyć, z innej niż zwykle strony, liść albo ćmę. To chyba wbrew naturze, żeby samolot latał poniżej powierzchni ziemi. Tak, jakby wynurzający się okręt podwodny wyskoczył z wody – monstrualna latająca ryba. Wbrew naturze. Czy rzeczywiście? Kiedy mówimy „wbrew naturze”, mamy na myśli „wbrew rozumowi”. To właśnie natura dostarcza cudów, przywidzeń, pięknych szalbierstw. Czterdzieści lat wcześniej, natura pokazała pilotowi Kataliny motocyklistę spokojnie prującego fale Atlantyku, czterysta pięćdziesiąt mil od wybrzeża Irlandii. Natura to uczyniła. Rozum później zaprzeczył, gdyż zjawa sprzeciwiała się rozumowi, nie naturze. Rozum i człowieczy spryt wybudowały pierwszych sześć cudów świata, które Jean wcześniej zwiedziła. Natura dorzuciła siódmy i dopiero siódmy zasypał ją pytaniami. Przez Fundusz Dobroczynny RAF-u dotarła do wdowy po Prosserze Wstań-Słońce. Nazywała się teraz Redpath i mieszkała koło Whitby. Jean wysłała do niej list i kilka dni później dostała pocztówkę z portem rybackim pod jasnobłękitnym niebem. „Proszę wpaść, kiedy pani będzie po drodze. Derek i ja lubimy wspominać dawne czasy. Że też po tylu latach trafił się ktoś, kto zna Tommy’ego! PS. Pogoda nie jak na odwrocie”. Olive mieszkała w gustownym domu komunalnym, w osiedlu, które nie zdążyło się jeszcze zżyć ze swym otoczeniem na wzgórzu. Bezlistne słupy drzew okolone były cylindrami z drutu kolczastego, a betonowych przystanków autobusowych nie oszpeciła jeszcze wilgoć czy graffiti. Jean było po drodze znacznie wcześniej, niż spodziewała się pani Redpath. – Ciekawe, co może być nagle takiego pilnego, skoro tyle lat mogło czekać. – Było to na poły stwierdzenie, na poły pytanie. Jean została poczęstowana kawą i posadzona w fotelu naprzeciwko telewizora. Olive i Derek siedzieli na otomanie – Derek za parawanem dymu papierosowego. Jak zauważyła Jean, narzuta otomany była uszyta z jasnego materiału w kratkę, jakiego często używa się na pokrowce foteli lotniczych. – Naprawdę wpadłam po drodze. Muszę jechać do Manchesteru. – Do Manchesteru! To chyba jakiś skrót. – Pani Redpath zakpiła z rozrzutności i niezgłębionej logiki mieszkańców południa. – Słyszałeś, Derek? Do Manchesteru! – Dziwne, że się pani nic nie stało – powiedział Derek, odrywając się na zaskakująco długą chwilę od papierosa. – Ludzie mówią, że tu u nas ludożercy grasują. – Aż takie pilne to chyba rzeczywiście nie jest. Ale chciałam przyjechać, póki mi to chodzi po głowie. – Kuć żelazo, póki gorące – powiedziała Olive. – Pani… pani zmarły mąż… – Tommy. – Tommy… Tommy kwaterował u nas podczas wojny. W domu moich rodziców. Kiedy został odkomenderowany z West Mailing. Bardzo dużo rozmawialiśmy… – Nie wiedziała, jak to dobrze ująć. – Jedna z jego narzeczonych, co? – Zainteresowała się Olive z przychylnym śmiechem. – Nie, nie, nic z tych… – Wcale by mi to nie przeszkadzało, słonko. Nawet miło byłoby pomyśleć, że poczciwy Tommy miał się do kogo przytulić na koniec. Zawsze był z niego czaruś. Czaruś? Ostatnia rzecz, jaka przyszłaby Jean do głowy. Trochę grubo ciosany, gwałtowny, niekiedy wręcz chamski. Umiał być miły, ale czar nie był jego mocną stroną. – To się rzeczywiście narzuca, ale nic między nami… – Pierwsze, co powiedziałam, prawda, Derek? Popatrz, popatrz, jedna z dawnych narzeczonych Tommy’ego wyszła spod korca po tych wszystkich latach. Gdybym wiedziała, nie wyrzuciłabym go za drzwi. – Wyrzuciła za drzwi? – Tak, wyrzuciłam go za drzwi, kiedy się przeprowadziliśmy. To nie miało sensu. Kiedy to było, Derek, dziewięć, dziesięć lat temu? Derek zamyślił się, powoli wciągając i wypuszczając dym. – Teraz wszystko trwa dłużej, niż się człowiekowi zdaje – odparł. – Wszystko jedno, może dwanaście lat temu, wyrzuciłam go za drzwi. Przeprowadziliśmy się, wszystkiego nie dało się zabrać. Od lat do tego nie zaglądałam, a ten jego, jak mu tam, strój wojenny, nie wiem, po co to w ogóle trzymałam, w każdym razie mole go zjadły. Więc wszystko wyrzuciłam. Listy, zdjęcia, kilka bezsensownych rzeczy, których nawet nie oglądałam, żeby mi nie było smutno, Derek był jak najbardziej za. – No, to trochę za mocno powiedziane, słonko. – W każdym razie nie był przeciw. Ale o co mi chodzi: Tommy ma swoje miejsce w moim sercu, to na diabła mu miejsce na moim strychu, no nie? – Olive, której wyraźnie zbierało się na płacz, nagle zatrzęsła się śmiechem, strącając trochę popiołu z papierosa Dereka. – Kochany był z niego chłopak, Tommy, jak go pamiętam. Ale życie musi iść dalej, prawda? – Tak – powiedziała Jean. – Szybciej, niż pani sądzi. – Chociaż nie pomyślałabym, że jest pani w jego typie – powiedziała Olive dość krytycznym tonem. – Zupełnie nie byłam w jego typie – powiedziała Jean. Milczeli przez chwilę. – Chciałam spytać… Urwał mi się z nim kontakt, kiedy go odkomenderowali. Chciałam spytać… kiedy był u nas, bardzo chciał wrócić do latania. – Tak? – powiedziała Olive. – Osobiście myślałam, że nie grzeszył odwagą. – Zauważyła zmianę na twarzy Jean. – Na pewno nie była pani jedną z jego narzeczonych? Bo tak się pani zachowuje. Ale nieważne, tylko mówię, co myślę. Jaki jest sens owijać w bawełnę? – Żadnego – przyznała Jean. – Nie jestem jakoś specjalnie zaszokowana. Ale sądziłam, że był odważny. Że oni wszyscy byli odważni. – Mogę pani na pewno powiedzieć, że Tommy P. nigdy nie tracił z oczu kwestii bezpieczeństwa osobistego, o ile jasno się wyrażam. Nigdy nie miałam mu tego zresztą za złe. Dlatego byłam trochę zaskoczona, kiedy usłyszałam, że wrócił do latania. – Robił wrażenie, że bardzo mu na tym zależy. – Tak pani sądzi… Muszę powiedzieć, że bardzo mnie to dziwi. Teraz już tego nie rozstrzygniemy, a odkąd go wywaliłam, nie mam jego listów. – Olive zarechotała. – W każdym razie byłam pewnie bardziej zaskoczona, niż pani. A potem, niech pomyślę… – przerwała, choć na pewno nie pierwszy raz opowiadała tę historię. – Minęło ledwo kilka dni, może tydzień, kiedy dostałam list od jego, jak mu tam, zastępowego… – Dowódcy eskadry – dopomógł Derek. – Dowódcy eskadry, dziękuję ci, z informacją, że zaginął, prawdopodobnie poniósł śmierć w akcji. Dosyć mnie to rąbnęło, powiem pani. Miałam do Tommy’ego dużą słabość, byliśmy dopiero z rok po ślubie, planowaliśmy założyć rodzinę po wojnie… Więc piszę do zastępowego i pytam: w jakiej akcji? Poniósł śmierć w jakiej akcji? A on odpisał, i znów jak mu jest bardzo przykro, jaki z Tommy’ego był wspaniały facet, – Nie, dziękuję. – Ekspres cały czas grzeje, więc wystarczy powiedzieć. Zajechałam na miejsce, co nie było łatwe, spotkałam się z facetem od eskadry i powiedziałam: Słuchaj pan, w jakiej akcji? Gdzie? Był dość miły, ale powiedział, że nie może tego ujawnić. Ja na to, za kogo mnie pan bierze, za niemieckiego szpiega? Zabili mi Tommy’ego, a ja chcę wiedzieć, gdzie. W końcu powiedział, że we Francji, a ja na to, że bardzo dziękuję za szczegółowe naświetlenie sytuacji, bo myślałam, że w Islandii. A poza tym, co to znaczy zaginął i nie żyje? Jeśli zaginął, to może żyje, a jeśli nie żyje, to nie zaginął, no nie? Na to facet od eskadry powiedział, że Tommy odłączył się od reszty kumpli (przerwałam mu, że to w stylu Tommy’ego, wszystko na własną rękę), a trochę później któryś z pozostałych pilotów widział Hurricane’a, który, jak on to nazwał, stracił sterowność i spadał w dół. I ten pilot podleciał się przyjrzeć, to był Tommy, a potem facet widział, jak samolot uderzył o ziemię. – Ja na to, że chcę się zobaczyć z tym facetem. On mi mówi, że to wbrew przepisom, ale odstawiłam numer z histeryczką, powiedziałam, że nie ruszę się z miejsca, póki mi tego nie załatwi, płakałam jak bóbr (to akurat nie było trudne) i wie pani, co powiedział? – Powiedział, że musisz podpisać zobowiązanie do zachowania tajemnicy państwowej – wtrącił Derek. – Nie ciebie pytam, głupi. Powiedziałam, że nie mam nic przeciwko temu. Dawać mi tu papiery, podpisałam, nawet nie patrząc, mogli mi podetkać cokolwiek, i zabrali mnie do tego faceta. Mac coś tam, nie pamiętam. Ale drużynowy na pewno zdążył go ustawić jak trzeba. Powiedział tylko, że nad Francją i że spadł. Ja pytam, skąd pan wiedział, że to Tommy? On, że samolot ma z boku wymalowany numer. Ustawił się panu elegancko boczkiem, żeby pan sobie mógł odczytać, mówię. Powiedział, że numery maluje się kobylastymi cyframi, żeby się dało odczytać, ale widział, że jestem zła. Znów się rozpłakałam i jedno, o czym byłam w stanie myśleć, to jakie duże są numery. Wtedy ten Mac jak-mu-tam wstał, ścisnął mi rękę i powiedział, że nic więcej nie wie, ale że jeżeli wpadnę do „Trzech Statków” koło ósmej, może sobie przypomni coś więcej. Przyszłam pod pub jeszcze przed otwarciem, powiem pani. Byłam już trochę podchmielona, zanim się pojawił, ale pamiętam wszystko, co mówił. Lecieli nad Francją, mniej więcej w ósemkę i zauważyli, że Tommy jakby odsuwa się na bok. Pewnie przez wzgląd na bezpieczeństwo osobiste, jak znam życie. Więc ten co rządzi wzywa go przez, jak mu tam… – Radio – mruknął Derek, tym razem jak najbardziej pytany. – …przez radio, żeby wrócił do szyku. Nie było odpowiedzi. Próbował kilka razy, ale wyglądało na to, że radio Tommy’ego wysiadło. Potem zauważyli, że wspina się do góry, więc dowódca kazał temu Macowi, żeby spróbował go dogonić. Powiedział, że miał problemy, bo Tommy szedł prosto pod słońce, więc niewiele było widać. Ale po jakimś czasie znalazł się na tyle blisko, że zobaczył Tommy’ego w kabinie – nie zemdlał ani nic. Trzymał dłoń przed oczami, pewnie żeby go słońce nie oślepiało. Wołał do niego przez radio, ale Tommy nie odpowiadał. Wystrzelił z dział, ale też nic nie pomogło. – Więc dowódca mu kazał wrócić i dołączyć do reszty, a Tommy niech sobie robi, co mu serduszko dyktuje. Dla mnie to oczywiste, że samolot mu nawalił i nie chciał lecieć inaczej, jak tylko do góry, ale Mac Derek objął Olive ramieniem i przytulił, a dym papierosa łasił się jej do ramienia i wpełzł we włosy. Jean nie wiedziała, co powiedzieć; siedziała i czekała. – Dobrze go pani pamięta? – Spytała w końcu Olive. – Tak. Dobrze go pamiętam. Byłam jeszcze bardzo młoda. Robił mi… robił mi kanapki Alarm Odwołany. Olive nie zareagowała. – Zauważyła pani, że ostatni guzik kombinezonu zostawiał zawsze rozpięty? – Nie, nie sądzę. – Zauważyła pani, że ciągle gonił oczami, nie potrafił utrzymać głowy w jednej pozycji? – Tak, pamiętam. – Michael to skomentował, widział w tym dowód, że Prosser jest śliski. – Myślałam, że ma taki tik. – Tik? – żachnęła się Olive. – Ładny mi tik. Posłuchaj, słonko, na tych Hurricane’ach trzeba było kręcić głową co trzy sekundy albo śmierć. -Na wełnianym ramieniu Dereka Olive obracała głową z lewa na prawo, mrużąc oczy pod słońce w poszukiwaniu Messerschmitta. – Weszło mu w nawyk, wie pani. – Aha. – Z tego samego powodu nie zapinał ostatniego guzika kombinezonu. Mieli na to pozwolenie, bo musieli ciągle kręcić głową. Specjalny przywilej. Nikomu innemu w wojsku nie wolno było. – Olive dalej obracała głową z boku na bok, przerywając tylko od czasu do czasu, by się zaciągnąć papierosem Dereka. – Aha. – Nikt tak nie rozumiał Tommy’ego jak ja – powiedziała Olive dość zapalczywie, a Derek przytulił ją w milczeniu. Wracając pociągiem do domu, Jean wyglądała przez okno i myślała o ostatnim locie Prossera Wstań-Słońce. Oczywiście mogło dojść do awarii, blokady sterów; był tak zajęty próbami zapanowania nad maszyną, że nie miał czasu reagować na radio czy wystrzał z dział kolegi. Nie wierzyła w to jednak. Scenariusz zbyt dokładnie pokrywał się z tym, co jej Prosser kiedyś opowiedział, czterdzieści lat wcześniej. Piąć się pod słońce, patrzeć przez lekko rozstawione palce. Powietrze coraz rzadsze; samolot dygocze i zwalnia. Para zamarza na pleksiglasie od wewnątrz. Narasta chłód. Coraz mniej tlenu. Stopniowy przypływ zadowolenia, potem radości. Ociężałość; miła ociężałość ciała i myśli… Kiedy Jean urodziła Gregory’ego, kiedy karmiła go piersią, kiedy odprawiała go do szkoły, kiedy stała na zygzaku schodów przeciwpożarowych pod Towcester i patrzyła, jak Vampire szybuje łagodnie w dół, podczas gdy silnik błądzi, nabrawszy bezcelowego przyspieszenia, żywiła wszelkie normalne nadzieje co do przyszłości swego syna. Żeby ci się powiodło, żebyś był szczęśliwy, żebyś był zdrów, żebyś był inteligentny, żebyś był kochany; żebyś mnie kochał. Gdy pochylał się cierpliwie nad pajęczyną dźwigarów samolotu, gdy nawilżał karton i czekał, aż się napręży, gdy napełniał pokój zapachem kwaśnych cukierków, ona również leniwie budowała, budowała swe własne wyobrażenie, jak powinny wyglądać stosunki między pokoleniami. Młodzi stoją nam na ramionach, pomyślała, i będąc wyżej, widzą dalej. Mogą też spojrzeć stamtąd na drogę, którą myśmy przebyli i uniknąć błędów, które myśmy popełnili. Coś im przekazujemy: pochodnię, pałeczkę, brzemię. Gdy słabniemy, oni krzepną; młody człowiek niesie przodka na plecach, a za rękę prowadzi swe własne dziecko. Widziała jednak w życiu wystarczająco dużo, żeby wątpić w to wszystko. Obrazy te wydawały się trwałe, lecz zrobione były tylko z drzewa balsa i kartonu. Wcale nierzadko rodzice stoją na ramionach dziecka, wdeptując je w miękką glebę. Dziecko aż za dobrze widzi błędy rodziców, ale za całą naukę ma z tego tyle, że popełnia inne błędy. Rodzice rzeczywiście przekazują coś dzieciom: białaczkę, syfilis, katar sienny. Gdy młody człowiek weźmie na plecy przodka, wyskoczy mu dysk, gdy poprowadzi za rękę dziecko, zwichnie sobie ramię. Jean życzyła więc swemu synowi nie tylko pomyślności, ale i uniknięcia nieszczęść. Obyś nie cierpiał smutku, biedy, choroby. Obyś się nie wyróżniał z tłumu. Obyś dawał z siebie wszystko, lecz nie gonił za niemożliwym. Obyś był bezpieczny z samym sobą. Obyś się nie sparzył, nawet raz. W późniejszych latach zadawała sobie pytanie, czy te skromne ambicje udzieliły się Gregory’emu. Jeżeli dziecku w łonie matki mogą zaszkodzić sprzeczki rodziców, o ileż bardziej prawdopodobne, że po urodzeniu wchłonie niewypowiedziane nadzieje – nadzieje unoszące się w powietrzu jak zapach kwaśnych cukierków. Może to pod wpływem Jean Gregory stał się pokornym, uległym nastolatkiem, a później zamkniętym w sobie młodym człowiekiem? Był uprzejmy i nie raził swą powierzchownością; nikt nie miał mu za złe pucułowatej, różowej twarzy, belferskiej aparycji, jaką nadawały mu okulary w rogowej oprawie. Czasem jednak Jean łapała się na myśli: Mógłbyś być kimkolwiek innym. Mógłbyś. Mógłbyś być inny niż mój syn. Zdała sobie jednak sprawę, że właśnie tego od początku mu życzyła: obyś się niczym nie wyróżniał. Obyś nie gonił za niemożliwym. Niektóre ze swych oczekiwań wypowiadała na głos. Nie stabilizuj się zbyt wcześnie. Jako dwudziestolatek nie rób czegoś, co cię uwiąże na resztę życia. Nie rób tego, co ja zrobiłam. Podróżuj. Ciesz się życiem. Zorientuj się, kim jesteś. Poszukuj. Gregory rozumiał, do czego próbuje go nakłonić matka, lecz miał wrażenie (jak to dzieci), że są to bardziej jej niespełnione marzenia, niż istotne dla niego wskazówki. To prawda, że nie miał ochoty się uwiązać, ale nie miał też zbytniej ochoty podróżować. To prawda, że chciał się dowiedzieć, kim jest, cokolwiek to znaczyło, ale bez zbytniego wysiłku. Cieszyć się życiem? Tak, chciał cieszyć się życiem. A dokładnie mówiąc, chciał chcieć. Gregory uważał się za ignoranta w dziedzinie przyjemności życiowych. Inni ludzie wiedzieli, gdzie ich szukać i jak je zdobyć. Nie mógł zrozumieć, skąd z góry wiedzą, gdzie kryje się przyjemność. Przypuszczalnie obserwowali innych ludzi, zapamiętywali, co im sprawia radość, po czym robili to samo. Dla Gregory’ego rzecz nie przedstawiała się tak prosto. Gdy obserwowali grupy ludzi nastawionych na przyjemność: piwoszy w pubie, kibiców sportowych, plażowiczów, ogarniała go dotkliwa zawiść, ale i wielkie zażenowanie. Być może coś się w nim poprzestawiało. Wiedział, że aby odczuwać przyjemność, trzeba w nią wierzyć. Pilot, który zbliża się do końca pasa startowego, wierzy we wzlot. Nie jest to tylko kwestia rozumienia zasad aerodynamiki, lecz także kwestia wiary. Gregory drżał w kabinie, po sygnale z wieży toczył się do przodu, ale w połowie pasa startowego zawsze naciskał hamulce. Nie wierzył, że ten latawiec pofrunie. Miał dziewczyny, ale w ich towarzystwie nigdy nie czuł tego, co powinno się czuć. Zdał sobie sprawę, że przyjemność zbiorowa jest dla niego niedostępna, nawet jeśli grupa liczy dwie osoby. Nie czuł się w seksie samotnie, nie czuł też jednak jakiejś szczególnej intymności. W zażyłości z mężczyznami zawsze dostrzegał coś fałszywego. Mężczyźni gromadzą się razem dla uniknięcia komplikacji. Chcą, żeby wszystko było prostsze, chcą pewności, chcą określonych reguł. Weźmy klasztory. Weźmy puby. Gregory nie podróżował, ani się nie ożenił. Większość życia spędził blisko Jean, od czego ona go z początku odwodziła, lecz później uznała to za blady komplement. W pierwszych dorosłych latach życia, Gregory imał się różnych zajęć, lecz uznał, że wszystkie są takie same. Każda praca jest nudna, ale trzeba pracować, bo wtedy bardziej się ceni czas wolny. Kiedy dzielił się tym poglądem z innymi, sądzili, że jest cyniczny. Tymczasem dla niego był to truizm. Życie polega na kontrastach, aż po ten ostateczny kontrast. Gregory zatrudnił się w biurze ubezpieczeniowym. Lubił tę pracę, gdyż ludzie mało go o nią pytali. Mówili, że to musi być bardzo ciekawe, a on kiwał głową; pytali, czy można się ubezpieczyć od deszczu podczas urlopu, on odpowiadał, że można, oni śmiali się i mówili: a to ci dopiero, a potem tracili zainteresowanie. Gregory’emu to odpowiadało. Odpowiadało mu także, że zajmuje się ubezpieczeniami na życie. Gdy brał tę posadę, nie doszedł jeszcze do wniosku, że życie jest absurdalne – nadal rozważał za i przeciw – zdążył już jednak postanowić, że należy mieć absurdalną pracę. Pojęcie „pracy użytecznej”, którym szafowali politycy, dla Gregory’ego było pozbawione sensu. Uważał, że praca jest użyteczna tylko o tyle, o ile jest bezużyteczna, o ile kpi sama z siebie. Malowanie mostu w Forth wydawało się znakomitą pracą, gdyż ledwo skończyłeś, trzeba było zaczynać od nowa. Ubezpieczenia na życie nie mogły się mierzyć z malowaniem mostów pod względem groteskowości, lecz i tu kryła się pewna ironia. Gregory szczególnie lubił mówić ludziom, ile dostaną, gdy umrą. Delektował się chciwością i wyrachowaniem na ich twarzach: tyle pieniędzy za taką prostą rzecz. Kiedyś wyjaśniał działanie polisy mężczyźnie po dwudziestce – tyle a tyle składki miesięcznej, tyle po śmierci – lecz nagle klient mu przerwał. – Czyli jeśli dziś podpiszę, a jutro umrę, dostanę 25 000 £? Entuzjazm ten z początku wzbudził w Gregor’ym zawodową podejrzliwość. Wyjaśnił, że trzeba uiścić wstępną wpłatę, że polisa zostaje unieważniona w przypadku samobójstwa bądź zatajenia poważnej choroby… – Tak, tak, tak – przerwał mu mężczyzna niecierpliwie. – Ale jeśli bym zapłacił, a jutro zupełnie przypadkowo – podkreślił ochoczo – wpadłbym pod autobus, dostałbym 25 000 £? – Tak. – Gregory nie chciał precyzować, że pieniądze faktycznie zasiliłyby kieszeń wdowy, rodziców czy kogo tam. Byłoby to niemal w złym guście. Ale właśnie z tego powodu lubił ubezpieczenia na życie. Oczywiście nieustannie uciekano się do eufemizmów, przedstawiano polisę jako rodzaj renty, lecz koniec końców wszyscy chcieli ubić jak najlepszy interes na swej własnej śmierci. Ludzie, z którymi miał do czynienia, byli nauczeni oszczędności, wiedzieli, że trzeba poszukać najkorzystniejszego wariantu, codzienną żyłkę handlową stosowali także do spraw największych. Nawet tych, którzy przyznawali, że pieniądze dostanie kto inny, transakcja wprawiała w uniesienie. Przyjdzie śmierć i mnie wykradnie, ale jejku, jaki jestem cwany, żona będzie się pławić w pieniądzach. Gdyby śmierć zdawała sobie z tego sprawę, nie byłaby tak pazerna. Ubezpieczenie na życie. W samym sformułowaniu kryła się sprzeczność. Życie. Tego nie można ubezpieczyć, zabezpieczyć, ani nawet odbezpieczyć. Ludzie jednak sądzili, że można. Siedzieli po drugiej stronie biurka i ważyli na szali korzyści ze swego własnego zgonu. Czasem odnosił wrażenie, że w ogóle nie rozumie ludzi. Z wszystkim byli w takich przyjacielskich stosunkach: mieli ubaw po pachy z przyjemnością, baraszkowali i targowali się ze śmiercią. Wcale ich nie zaskakiwało, że w ogóle żyją; skoro już tu jesteśmy, trzeba to maksymalnie wykorzystać; a odchodząc, trzeba dobić jak najkorzystniejszego targu. Niezwykłe. Może godne podziwu, ale przecież niezwykłe. Życie, śmierć i przyjemność innych ludzi były dla Gregory’ego coraz większą zagadką. Zerkał na nich zza okularów w rogowej oprawie i zastanawiał się, czemu robią te wszystkie rzeczy, te zwyczajne rzeczy. Może nigdy nie zadają sobie pytań: Dlaczego? Jak? Może myślenie go okulawiło. Na przykład jego matka: ni stąd, ni zowąd zaczęła jeździć po świecie. Gdy ją pytał, dlaczego, uśmiechała się i przebąkiwała, że chce zaliczyć siedem cudów świata. Ale to nie jest dlaczego. Jej jednak wyraźnie nie interesowało dlaczego. Gregory nigdy nie miał ochoty podróżować; może zniechęciło go ciągłe tułanie się po Anglii w dzieciństwie. Czasem wybierał się na wycieczkę, nie dalej niż sto mil od miejsca zamieszkania, żeby zobaczyć, jak ludzie żyją gdzie indziej. Odnosił wrażenie, że tak samo. Podróże męczą, irytują, schlebiają naszej próżności. Ludzie mówili, że podróże poszerzają horyzonty. Gregory w to nie wierzył. Podróże dają tylko takie złudzenie. Zdaniem Gregory’ego, najbardziej poszerza horyzonty ciągłe przebywanie w jednym miejscu. Myśląc o podróżach, Gregory często przypominał sobie lotnika Cadmana. W kościele NMP w Shrewsbury natrafił na tablicę pamiątkową. Pełne okoliczności lotu Cadmana nie były wyjaśnione, ale wydaje się, że ten współczesny Ikar skonstruował parę skrzydeł, wszedł na szczyt kościoła i skoczył. Oczywiście zginął na miejscu. Lotniczy grzech pychy, ale również, podobnie jak w przypadku Ikara, usterka techniczna: Upadł, nie z indolencji, Czy z braku odwagi, by czynu swego dokonać. Ach, nie – to linka zbyt silnie naprężona Sprawiła, że dusza jego wzwyż uleciała, Dobranoc rzekłszy do ległego w dole ciała. Niekiedy, odprowadzając Jean na lotnisko, Gregory myślał o Cadmanie. Jedna z pierwszych nowożytnych katastrof lotniczych. Sto procent ofiar śmiertelnych – typowy współczynnik. Cadmanowi nie brakowało odwagi (tablica nie kłamała), tylko rozumu. Gregory wyobraził sobie, że musi wyliczyć szansę przeżycia awiatora. Nie, na pewno by mu nie sprzedał polisy na życie. Gregory’ego zastanowił jednak nie tylko sposób, w jaki zginął Cadman, ale i poetycki wywód na nagrobku. Awiator pragnął polecieć i poniósł porażkę. Lecz gdy ciało upadło zmiażdżone, uleciała dusza. Była to bez wątpienia moralna nauczka dla ludzkiej ambicji i próżności: gdyby Bóg chciał, żebyśmy latali, dałby nam skrzydła. Czy Przypomniał sobie scenę z dzieciństwa. Puścił model samolotu… nie z wieży kościelnej, lecz z dachu domu, czy jakoś tak. Musiał chyba źle przymocować silniczek do kadłuba, gdyż odpadł. Samolot rozbił się, jak ciało Cadmana, a silniczek pofurczał przez ogród jak dusza Cadmana w drodze do Nieba. Czy tak myśleli o śmierci ludzie, którzy uśmiechali się do niego zakłopotani, gdy wymieniał wielotysięczne sumy? Gregory wyobraził sobie bardziej publiczną wersję swego ogrodowego eksperymentu: lot kosmiczny. Olbrzymia, toporna rakieta – ciało, i maleńka kapsuła na szczycie – dusza. Ciało dysponujące wystarczającą ilością paliwa, by przezwyciężyć łapczywą grawitację ziemi. Obserwując krępą marchewkę na wyrzutni, można by sądzić, że rakieta jest istotna. Tymczasem rakieta jest do jednorazowego użytku, jak ciało Cadmana; służy wyłącznie do wyniesienia duszy na orbitę. Gregory przez chwilę trawił te skojarzenia, nim przypomniał sobie, jak zakończył się lot Vampire’a. Jean znalazła silniczek w żywopłocie, który zamykał ogród. Wniosek? Być może dusza wznosi się wyżej niż ciało, ale tylko na pewien czas, na pewną odległość. Być może dusza przewyższa ciało, lecz nie różni się od niego aż tak bardzo, jak ludzie sądzą. Być może jest zrobiona z trwalszego materiału – powiedzmy z aluminium, nie z balsy – lecz koniec końców równie podatnego na działanie czasu, przestrzeni i grawitacji jak ciało biednego Cadmana, czy pomalowany na złoto Vampire. Ze wszystkich dziewczyn Gregory’ego Rachel zdawała się najmniej do niego pasować. Był z natury bierny, pozostawiał po sobie znikomy ślad na tym świecie. Jean pomyślała kiedyś, że jeśliby mu oblepić palce klejem modelarskim, zdjęte odciski przypominałyby regularne słoje drzewa. Jako słaba osobowość zawsze szukał sobie jeszcze słabszych, bardziej biernych dziewczyn, dziewczyn o przezroczystej skórze i przegranej postawie. Rachel była niska i ognista, z rozbieganymi brązowymi oczyma i krótkimi, kręconymi blond włosami, które przywodziły Jean na myśl runo jakiegoś rzadkiego gatunku górskiej owcy. Rachel nie tylko znała siebie, znała też innych, zwłaszcza Gregory’ego. Jean słyszała o przyciąganiu przeciwieństw, lecz, mimo to, nie wróżyła temu związkowi zbyt długiej przyszłości. Gdy Gregory po raz pierwszy przyprowadził Rachel do domu, doszło do sprzeczki na temat sedesów. Tak przynajmniej zapamiętała wizytę Jean, natomiast Rachel, która kłóciła się tak zajadle, jakby od tej potyczki zależał rezultat bitwy o Anglię, później twierdziła, że nie przypomina sobie żadnej dyskusji. Zdaniem Jean awantura zrodziła się z niczego – typowy rodowód. Po małżeństwie z Michaelem uznała, że do końca życia ma dość awantur. Odniosła jednak wrażenie, że dziś, częściej niż dawniej, prowodyrami są kobiety. A przecież Rachel pracowała w lokalnym ośrodku poradnictwa prawnego. Czy jej zadaniem nie było raczej utrzymywanie spokoju? – No a co powiesz o sedesach, co? – wrzasnęła nagle Rachel na Gregory’ego, gorejące brązowe oczy, włosy niemal najeżone. Jean nie przypominała sobie, żeby sprawa była wcześniej poruszana. – Jak myślisz, dla kogo są projektowane? – No, dla ludzi – odparł Gregory z pedantycznym, lecz zdaniem jego matki, dość uroczym uśmieszkiem. – Dla mężczyzn – wyjaśniła Rachel, wydłużając sylaby z cierpliwym politowaniem. – Dla facetów. – Nie wiedziałem, że miałaś jakieś… problemy – powiedział Gregory, wyczuwając, że potulna reakcja jeszcze bardziej by ją zdenerwowała. – Nie rozumiem, czy ktoś cię kiedyś musiał ewakuować? – Gdy siedzę na sedesie – oświadczyło zaskakujące stworzenie – myślę sobie, że to zrobili mężczyźni dla innych mężczyzn. Co pani myśli? – Szczerze mówiąc w ogóle o tym nie myślę. – Ton był raczej neutralny. – A widzisz? – skomentował Gregory, z niemądrym poczuciem triumfu. – Widzę albo i nie widzę – wrzasnęła Rachel, przedkładając argumentację emocjonalną nad logiczną. – Schody. To samo drabiny. Wysiadanie z pociągu. Pedały w samochodzie. Giełda. Gregory zaśmiał się. – Nie możesz oczekiwać… – Czemu nie? Czemu nie? Czemu to zawsze my się mamy uczyć? Czemu nie wy? Weźmy zmianę koła. Czemu śruby są tak cholernie mocno przykręcone, że kobieta ich za cholerę nie ruszy? – Bo gdyby nie były cholernie mocno przykręcone, toby cholernie łatwo odpadały. Rachel nie dała się zbić z tropu. – Zagłówki – ciągnęła. – Sędziowie. Drukarze. Taksówkarze. Kosiarki. Język. Jean nie potrafiła powstrzymać chichotu. – Z czego się pani śmieje? Pani jest w jeszcze gorszej sytuacji. – Dlaczego jestem w jeszcze gorszej sytuacji? – Bo wychowała się pani w ignorancji. – Chyba mnie jeszcze na tyle nie znasz, żeby mówić takie rzeczy. – Jean podobała się naturalność Rachel, jej pewność siebie. – Ale nie śmiałam się z ciebie, moja droga. Myślałam o giełdzie. – No i co? – Pamiętam, że kiedy byłam mała, ostrzegano mnie przed giełdą. Postawiono ją na równi – Nie traktuje pani niczego poważnie – powiedziała z gniewem Rachel. – Powinna pani traktować pewne rzeczy poważnie. – No cóż – powiedziała Jean, usiłując potraktować pewne rzeczy poważnie – może to jednak dobry pomysł, żeby kobiety się… przystosowały. Może robią się dzięki temu bardziej elastyczne. Może powinno nam być żal mężczyzn. Że oni nie umieją się przystosować. – To jest męska argumentacja. – Naprawdę? A nie po prostu argumentacja? – Nie, to męska argumentacja. Dali nam ją, bo wiedzieli, że się nie sprawdzi. Tak jakby nam dali zestaw kluczy, które nie pasują do śrub. – Może dlatego nie umiesz zmienić koła – powiedział Gregory, uśmiechając się do siebie. – Odpieprz się, Gregory. Tak, pomyślała Jean. Nie daję im więcej niż kilka tygodni. Z drugiej strony, dość ją lubię. Przyszli do niej jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem Gregory wydawał się bardziej nieobecny. W towarzystwie tej przebojowej dziewczyny prawie niknął. Pewnego popołudnia, gdy Gregory rzucił jakiś puszczony mimo uszu dowcip o sedesach i wyszedł z pokoju, Rachel powiedziała spokojnym tonem: – Chodźmy jutro do kina. – Z wielką chęcią. – I proszę… nie mówić Gregory’emu. – Dobrze. Jakie dziwne, pomyślała Jean następnego dnia rano, iść na randkę z dziewczyną własnego syna. No może „randka” to niewłaściwe słowo na wyjście do kina i chińskiej restauracji, ale była cała przejęta i tak długo nie mogła się zdecydować, co na siebie włożyć, że zrobiło jej się wstyd. – Przyjdę po panią o siódmej – powiedziała poprzedniego dnia Rachel, zupełnie naturalnie. Słowa te wzbudziły jednak u Jean dziwne skojarzenia. Tak powinni mówić młodzieńcy w maleńkich Austinach i smalący cholewki motocykliści. Zalotnicy, których nie miała czterdzieści lat temu. Tymczasem słowa zostały wypowiedziane przez dziewczynę ponad dwa razy młodszą od niej. Film, który wybrała Rachel, był brutalny, germański i polityczny. Nawet chwile czułości błyskawicznie okazywały się iluzją lub manipulacją. Choć film bardzo się Jean nie podobał, całkowicie ją pochłonął. Coraz częściej zauważała u siebie tego rodzaju reakcje. Poprzednio (słowo to obejmowało całej jej życie), interesowało Jean tylko to, co lubiła i na odwrót – z grubsza biorąc. Sądziła, że wszyscy są tacy. Wyraźnie zrodziła się w niej jednak nowa warstwa wrażliwości. Czasem nudziły ją rzeczy, które pochwalała, potrafiła też czuć sympatię do czegoś, czemu była przeciwna. Nie była do końca pewna, czy powinna się cieszyć z tej przemiany, zaskakującej i niezaprzeczalnej. Rachel kupiła Jean bilet, poinformowała ją także, że płaci za kolację. – Ale ja mam trochę pieniędzy. – Jean zaczęła grzebać w torebce, jeszcze zanim kelner przyjął zamówienie. Wyjęła kilka zmiętych w kulkę pięciofuntowych banknotów. Bezceremonialne obchodzenie się z pieniędzmi miało zniwelować jakiś nieokreślony wstyd związany z ich zdobywaniem. Jeśli zmiąć banknoty, można ich używać albo mówić o nich bez zbytniego zakłopotania. Rachel sięgnęła przez stół, zacisnęła dłonie Jean na banknotach i wepchnęła je z powrotem do torebki. Na dnie, spośród paprochów i kosmetyków, zmatowiałe litery układały się w podpis: JEAN SERJEANT XXX. – Nie jest pani na randce z mężczyzną – powiedziała Rachel. Jean uśmiechnęła się. Oczywiście, że nie jest. A jednak zachowuje się jak na randce z mężczyzną. Najpierw się wystroiła, po wyjściu z kina nie do końca powiedziała, co myśli o filmie, w restauracji pozwoliła Rachel o wszystkim decydować. Może starość składa hołd młodości; może nie. – Ale zabroniłaś mi za siebie zapłacić. Tak robią mężczyźni. – Już nie. – Mężczyźni już nie płacą rachunku? – Nie. Dziś każdy płaci za siebie, ale mężczyzna nadal traktuje kobietę tak, jakby on płacił za wszystko. – Czyli? – Niech mi pani opowie o Chinach. – Na ścianie restauracji wisiał kolorowy slajd z wyidealizowanym krajobrazem orientalnym: rzeczna kaskada, szmaragdowe drzewa, hollywoodzkie niebo. Dzięki jakiejś prymitywnej technice animacji rzeka mieniła się i połyskiwała, a chmury kolebały się ślamazarnie na boki. – Było trochę inaczej, niż na obrazku – powiedziała Jean. Po nie znoszącej sprzeciwu minie Rachel poznała, że się nie wymiga i wiedziała, że musi, jakby to ujęła jej matka, wyśpiewać sobie kolację. Rozmawiały o Chinach i podróżach, potem o przyjaźni i małżeństwie. Jean łatwo przychodziło opowiadać o swym życiu z Michaelem. Dostrzegała rozbłyski zdezaktualizowanego gniewu u swej młodej przyjaciółki, lecz sama starała się nie dać ponieść emocjom. Gdy skończyła, Rachel skomentowała: – Nie rozumiem, czemu pani zwlekała. Czemu to tyle trwało. – To proste. Strach. Strach przed samotnością. Pieniądze. Niechęć do uznania swej przegranej. – Przecież to nie pani przegrała. Pani odeszła, on przegrał. Tego właśnie nie potrafię zrozumieć. – Może. Były też inne powody. Gdy wyszłam za mąż, straciłam dużo pewności siebie. Nie rozumiałam świata. Ciągle byłam w błędzie. Nie znałam odpowiedzi. Nie znałam nawet pytań. Ale po jakimś czasie, gdzieś po pięciu latach, wszystko zaczęło się zmieniać. Byłam nieszczęśliwa i chyba znudzona, ale coraz więcej rozumiałam świat. Im bardziej byłam nieszczęśliwa, tym się czułam inteligentniejsza. – A może na odwrót. Rosła pani inteligencja, więc dotarło do pani, że została pani wykiwana? – Może. Nie wiem. Ale zaczęłam się robić przesądna na tym punkcie. Nie mogę odejść, myślałam, gdyż jeśli będę mniej nieszczęśliwa, spadnie mi inteligencja. – I spadła? – Nie, ale nie w tym rzecz. Był jeszcze jeden powód, który pewnie uznasz za równie głupi. Nie wiem, czy potrafię go dobrze wytłumaczyć, ale pamiętam, jak to się stało. Prawie się do siebie nie odzywaliśmy, on był zły, ja znudzona; on czasem pił, ja czasem znikałam, żeby się o mnie pomartwił. Gdy było ciepło, czasem spędzałam cały wieczór w ogrodzie, tylko po to, żeby z nim nie być. – W każdym razie masz ogólne pojęcie. Niezbyt wesołe życie. Pewnego wieczoru siedziałam w ogrodzie. W domu pełne zaciemnienie jak podczas wojny. Na niebie ani chmurki, tylko wyjątkowo jasny księżyc jak słońce na Arktyce. Księżyc bombardiera, tak to nazywaliśmy… I nagle pomyślałam, po co mi to małżeństwo? Czemu tu sterczeć? Czemu się nie wymknąć w ciepłą noc? Może to z bezsenności, byłam trochę osowiała, ale odpowiedź wydała mi się oczywista. Nie odchodzę, ponieważ wszystko wskazuje na to, że powinnam, ponieważ to nie ma sensu, jest absurdalne. Ktoś tam kiedyś powiedział, że wierzy w Boga, bo to absurdalne. W tym momencie naprawdę to rozumiałam. – Ja nie rozumiem – powiedziała Rachel. – I mam nadzieję, że nigdy nie zrozumiem. – Nie licz na to. To bardzo męczące, być cały czas racjonalną. – Ale ja właśnie dlatego panią lubię – powiedziała Rachel. – Bo nigdy nie wygaduje pani głupot. Jean uśmiechnęła się i spuściła wzrok. Komplement sprawił jej przyjemność, ale nadal miała się na baczności. – To bardzo miłe z twojej strony. Ludzie sądzą, że w moim wieku już się nie potrzebuje komplementów, ale starzy potrzebują ich w tym samym stopniu, co młodzi. – Nie jest pani stara – powiedziała Rachel ze złością. – O rany. Kolejny komplement. O rany. – Lubiła Rachel, ale trochę się jej bała. Jej pewności, gniewu. Dawno temu tylko mężczyźni byli tacy pewni, i tacy rozgniewani. Właściwie dlatego postanowiła żyć sama. Małżeństwo zawiera się między dwoma biegunami magnetycznymi, złością i lękiem. Teraz jednak kobiety dorównują mężczyznom w złości. Dla Jean było zagadką, że największą złość czują kobiety, które odrzuciły mężczyzn najzupełniej, które odeszły i żyły z inną kobietą, które zadeklarowały całkowitą suwerenność od płci przeciwnej. Teraz, gdy mają, czego chciały, czy nie powinny być najspokojniejsze? A może wyrażały w ten sposób ogólniejszy gniew wobec świata stworzonego, który daje tylko dwa wyjścia, jedno żałośnie nieskuteczne? Jean nie podjęła tej kwestii z Rachel, gdyż pewnie by ją to tylko rozgniewało. I tu jest kolejna zmiana: dziś kobiety złoszczą się na siebie nawzajem. W szarych czasach, w tym dawnym świecie, gdzie mężczyźni znęcali się, a kobiety samooszukiwały, gdzie hipokryzja pełniła rolę okładu rumiankowego, istniała przynajmniej jakaś potajemna wspólnota kobiet, wszystkich kobiet. Teraz kobiety dzielą się na te, które zachowały wierność przyjętej doktrynie bądź ją zdradziły. Tak to widziała Jean. Ale może w życiu przychodzi taki moment, kiedy człowiek nie jest w stanie nauczyć się niczego nowego. W zbiornikach jest tylko tyle a tyle paliwa, a ona zaczęła już tracić wysokość. A im niżej, tym mniej widać. – Czy mogłybyśmy porozmawiać o seksie? To znaczy… – Po raz pierwszy Rachel zawahała się. – Oczywiście, moja droga. Choć samą mnie to teraz zaskakuje, uprawiało się seks w tej zamierzchłej przeszłości. – Było… Było… – Znów niepewność. – Było w porządku? Jean zaśmiała się. Uniosła niebieską filiżankę, zrobioną z czegoś pomiędzy chińską porcelaną a plastykiem, po chwili wahania wzięła łyk herbaty i zamyśliła się nad dziwnym, jakby pękniętym dźwiękiem przy odstawianiu na spodeczek. – Gdy byłam w Chinach, właśnie opublikowali nową ustawę małżeńską. Czytałam tłumaczenie. Była bardzo szczegółowa, obejmowała prawie wszystko. Mówiła, że nie wolno zawrzeć ślubu, jeżeli któreś z kandydatów jest trędowate, że dzieciobójstwo przez utopienie jest surowo wzbronione. Pamiętam, że zainteresowało mnie, co Partia zadekretowała w sprawach seksu. Skoro każda dziedzina życia jest odgórnie uregulowana. Ale w ustawie na ten temat był tylko artykuł 12. – Przerwała, raczej niepotrzebnie. – Trudno, żebym się sama domyśliła. – Masz rację. Artykuł 12 brzmi: „Mąż i żona podlegają obowiązkowi planowania rodziny”. – Znów przerwała, tym razem bardziej znacząco. – No i? – No i chyba można powiedzieć, że byliśmy chińskim małżeństwem. Wspominam to raczej jako planowanie rodziny, niż, jak wy to dzisiaj nazywacie, uprawianie seksu. – Jakie to smutne! – Są gorsze rzeczy. Nie wyróżnialiśmy się pod tym względem. Wtedy było mnóstwo chińskich małżeństw. Pewnie nadal jest. Nie wydawało się to zbyt… istotne. Najpierw była wojna, potem był pokój i takie rzeczy jak… – nie mogła znaleźć przykładu-… takie rzeczy jak Święto Wielkiej Brytanii… – No nie, na miłość boską. – Może to głupi przykład, ale właśnie o to mi chodzi. Nie uważaliśmy, że tylko seks się liczy. Nie… – Pójdzie pani ze mą do łóżka? – Rachel zadała to pytanie pospiesznie, z głową pochyloną w dół, mierząc w Jean kręconymi włosami. – To bardzo słodkie z twojej strony, moja droga, ale w moim wieku… – Niech sobie pani ze mnie nie drwi. Ani z siebie. – Rachel zmarszczyła groźnie brwi, lecz Jean nadal nie mogła jej traktować poważnie. – Nie myśl sobie, że wystarczy postawić mi kolację… – Mówię serio. Nagle Jean poczuła się znacznie starsza od dziewczyny i trochę nią znużona. – Chodź, idziemy – powiedziała. – Zapłać rachunek. W samochodzie położyła jej jednak dłoń na ramieniu. Przez jakiś czas jechały w milczeniu, tylko Rachel klęła niekiedy na kierowców. Wreszcie, nie patrząc na Jean, powiedziała: – Nie jestem taka chamska, jak pani sądzi. – Nic takiego nie powiedziałam. – Mam na myśli kłótnie z Gregorym. Ale jest w nim coś takiego, co mnie wkurza. – W takim razie powinnaś dać sobie z nim spokój. – Nigdy nie myśli o tym, co to znaczy być mężczyzną. Nie w sensie mężczyzną, co wspina się na góry i te rzeczy. Po prostu co to znaczy być mężczyzną. Nigdy o tym nie myśli. Większość z nich nie myśli, Gregory jest nie lepszy, niż cała reszta. Uważa, że to, co sobą prezentuje, to norma. – Moim zdaniem Gregory jest dość wrażliwym chłopcem. – Ojej, nie mówię, że nie, nie mówię, że nie. Ale uważa, że być mężczyzną to norma. Według niego pani i ja jesteśmy mutantami. – Chcesz powiedzieć, że ja go w ten sposób wychowałam? – Boże, nie! Przy mężczyźnie to już nie wiem na kogo by wyrósł. – Dziękuję za komplement – powiedziała Jean posępnie. Nocne chmury spryskiwały samochód mżawką. – Dobra rzecz z pigułką polega na tym – powiedziała nagle Rachel – że można się pieprzyć z ludźmi, których się nie lubi. – Po co to komu potrzebne do szczęścia? Cisza. O rany. Znów źle. Znów fałszywe pytanie. Ile pan zarabia? Chciałby pan pojechać do Szanghaju? – Kiedy umarł Michael – zaczęła Jean, nie wiedząc, skąd powstał w jej głowie ten temat – zostawił mi wszystkie swoje pieniądze. Dom. Wszystko. – Jasne, że zostawił – powiedziała Rachel gniewnie. – Zasraniec, odstawia tatula, żeby pani musiała czuć się wdzięczna. Taka interpretacja nie satysfakcjonowała Jean. – W takim razie co byś powiedziała, gdyby mi nic nie zostawił? W półmroku wnętrza samochodu Jean ujrzała, że Rachel się uśmiecha. – Powiedziałabym, zasraniec, odstawia tatula. Zabrał pani dwadzieścia najlepszych lat życia, a mimo to do końca chce panią ukarać i wzbudzić poczucie winy. – Tak naprawdę – powiedziała Jean – nie zostawił testamentu. A przynajmniej nic nie znaleźli. Przepisy są takie, że wszystko przypadło Gregory’emu i mnie. I co ty na to? Rachel niemal śmiała się z wściekłości. – Zasraniec, odstawia tatula. Nie mógł się zdecydować, czy wzbudzić w pani poczucie winy, czy wdzięczności. Chciał jednego i drugiego, nawet gdy umierał. Chciał, żeby sobie pani przez lata łamała nad tym głowę. Typowe. – Czyli tak źle i tak niedobrze? – Jeśli o mnie chodzi. Jeśli o niego chodzi, tak dobrze, a tak jeszcze lepiej. – Kiedyś mi się wydawało, że znam odpowiedzi – powiedziała Jean. – Dlatego odeszłam. Wiem, co robić, myślałam. Może trzeba sobie wmówić, że się zna odpowiedzi, bo inaczej nigdy by człowiek nic nie zrobił. Wydawało mi się, że znam odpowiedzi, gdy wychodziłam za mąż. A przynajmniej, że je poznam. Wydawało mi się, że znam odpowiedzi, kiedy odchodziłam. Teraz nie jestem pewna. A raczej znam odpowiedzi na inne pytania. Może na tym polega problem: w danej chwili potrafimy znać odpowiedzi tylko na określoną liczbę pytań. – Widzi pani, udało mu się – powiedziała Rachel. – Dalej pani o nim myśli. Zasraniec. Gdy podjechały pod dom Jean, Rachel zaczęła od nowa. – Chodziłam kiedyś z kim innym. Fajny facet na imprezę, inteligentny, dość miły; jak na mężczyznę, zupełnie przyzwoity. Było nieźle. Dopóki go nie nakryłam, że podgląda mnie. – Jak to: podgląda? Przez dziurkę od klucza? – Nie, Jean, nie przez dziurkę od klucza. O jejku, pomyślała Jean, w kółko ten sam temat. – Nie przez dziurkę od klucza. W łóżku. Seks. Pieprzenie. – Rozumiem. – Patrzył na mnie. Jakbym była zwierzęciem cyrkowym. Zerknijmy, co tam się w dole wyprawia. Kątem oka. Dostawałam gęsiej skórki. Postanowiłam się zrewanżować. Dostałam chyba lekkiej obsesji, bo wiedziałam, że niedługo się rozstaniemy, ale i tak chciałam się zrewanżować. Żeby mnie popamiętał. – Zaczęłam udawać, że nie mam orgazmu. Szokuje to panią? – Jean zaprzeczyła ruchem głowy. Rany, jak świat się zmienił. Rachel mówiła agresywnie, ale Jean dosłuchała się odcienia niepewności. – Z początku nie zawsze mi się udawało, ale i tak mu dopiekło. Najpierw miałam orgazm, ale udawałam, że nie mam, nie pozwalałam mu kończyć, udawałam, że jestem w miarę podniecona, właśnie dochodzę do następnego zakrętu, a potem dawałam mu spokój, jak początkującemu licealiście: nie szkodzi, nie przejmuj się. Kiedy już stoczył się ze mnie i prawie spał, ale nie całkiem, udawałam, że trochę sobie pomagam. Żadnej histerii, tyle, żeby zauważył, ale myślał, że się z tym kryję, bo nie chcę zranić jego uczuć. Dopiekło mu jak nie wiem. Zasraniec. Po co tyle zachodu, pomyślała Jean wysiadłszy z auta. Nie dość, że to zrobiła, to jeszcze mi opowiada. Chyba, że… nie mówiła chyba o Gregorym? Usiłowała sobie przypomnieć najgorsze chwile z Michaelem: nudne dni pod gniewnym niebem, samotne noce pod księżycem bombardiera. Była smutna, rozczarowana, zła, nie przypominała sobie jednak nic, co mogłoby się choć trochę równać z pogardą, jaką właśnie okazała Rachel. Kwestia charakteru czy pokolenia? Ludzie mówią, że kobiety mają teraz więcej swobody, więcej pieniędzy, więcej możliwości wyboru. Może postęp ten można było osiągnąć tylko kosztem zgrubienia charakteru. To by tłumaczyło, dlaczego między mężczyznami a kobietami dzieje się dziś często gorzej, a nie lepiej; tłumaczyłoby, skąd tyle agresji i dlaczego tak chętnie nazywają agresję szczerością. A może, pomyślała Jean, może jest prostsze wytłumaczenie: zapomniałam już, co czułam. Umysł ma swoje sposoby, by wyrzucać niekorzystne wspomnienia do kubła na śmieci. Niepamięć o wczorajszych lękach umożliwia dzisiejsze przetrwanie. Być może czułam ogromną złość i pogardę, gdy byłam z Michaelem, ale udusiłam je poduszką jak dwoje popiskujących szczeniąt, a teraz już sobie nie przypominam, gdzie zakopałam ciała. Rachel powiedziała: – Uwielbiam lęk w oczach mężczyzny, który spotyka inteligentną kobietę. – Rachel powiedziała: – Jedno, czego się brzydzę, to mężczyzna nadskakujący kobiecie. – Rachel powiedziała: – Tylko kobieta potrafi zrozumieć kobietę. – Wyprowadziła się od rodziców, gdy miała szesnaście lat, błąkała się po kilku dużych miastach, przez jakiś czas mieszkała w domach, gdzie mężczyźni mieli zakaz wstępu. Rachel powiedziała: – Mężczyźni biją kobiety częściej niż kiedykolwiek. Mężczyźni mordują dzieci. – Rachel powiedziała: – Jaka jest różnica między mężczyzną a kupą? Jak walisz kupę, nie musisz jej potem przytulać. – Rachel powiedziała: – Wszystko sprowadza się do pieniędzy i polityki, niech się pani nie łudzi. – Rachel powiedziała: – Nie chcę pani krytykować, ale myślę, że dalej czeka pani na mężczyznę, który odpowie za panią na wszystkie pytania. Jean wyobraziła sobie huśtawkę na miejskim placu zabaw, pomalowaną na urzędowy zielony kolor. Na jednym końcu siedział tłuścioch w trzyrzędowym garniturze, przyciskając huśtawkę do ziemi. Jean ostrożnie wgramoliła się na pierwsze siedzenie po drugiej stronie, lecz swym małym ciężarem, umieszczonym zbyt blisko punktu podparcia, nic nie wskórała. Przyszła Rachel, wspięła się jak małpa na sam koniec huśtawki i, nie bacząc na niebezpieczeństwo i asfalt w dole, zaczęła podskakiwać. Tłuścioch w garniturze biznesmena przez chwilę wyglądał na zmieszanego, po czym przesunął ciężar ciała do tyłu i wsparł się na łokciach; huśtawka ani drgnęła. Po chwili, zniesmaczona Rachel poszła sobie. Później i ostrożniej, zsunęła się na ziemię Jean i zostawiła tłuściocha samego. Nie robił wrażenia zbitego z tropu. Zaraz przyjdzie ktoś nowy. Poza tym tłuścioch jest właścicielem placu zabaw. Rachel powiedziała: – Trzech mędrców? Wolne żarty! – Rachel powiedziała: – Jeżeli można posłać jednego mężczyznę na księżyc, czemu nie można posłać wszystkich? – Rachel powiedziała: – Kobieta tyle potrzebuje mężczyzny, co drzewo potrzebuje psa z zadartą nogą. – Rachel dała kiedyś ojcu buty do czyszczenia, a on pomylił się i użył pasty do zębów zamiast do butów; obserwowała, jak matka marnuje swoją inteligencję na obliczanie cen konserw; obserwowała, jak ojciec więzi matkę w miękkiej klatce swych dłoni. Rachel powiedziała: – Rycerz na białym koniu to piękny widok, ale kto posprząta łajno? Urodzić się kobietą to jak urodzić się mańkutem i być zmuszonym pisać prawą ręką. Nic dziwnego, że się jąkamy. – Rachel powiedziała: – Uważa pani, że krzyczę? Nie wie pani, jacy oni są głusi. Jean złapała się na pytaniu, czy Rachel nie była bita przez ojca, czy nie miała jakiegoś bolesnego pierwszego kontaktu z mężczyzną; Rachel domyśliła się, do czego zmierza, jeszcze zanim na dobre zaczęła mówić. – Jean, to jest męski argument. Klucz nie pasuje do śruby. – Tylko się zastanawiałam… – To niech się pani nie zastanawia. Nie trzeba być zgwałconą, żeby zostać feministką. Nie trzeba wyglądać jak mechanik samochodowy. Wystarczy być normalną. Trzeba widzieć świat tak, jak naprawdę wygląda. To takie oczywiste. Takie cholernie oczywiste. – Rachel powiedziała: – Dla mężczyzny „żona” rymuje się z: „Bądź ze mną, póki nie skonam”. A „mąż”? W ogóle się nie rymuje. No chyba że z: „Już dość tych ciąż”. Jean powiedziała: – Chyba nie dałaś mężczyznom szansy. – Rachel powiedziała: – Teraz wiedzą, co o nich myślimy. Weszły w cotygodniową rutynę: kino, restauracja, rozmowy, w których nawzajem, niezłośliwie parodiowały postawę przeciwniczki. Trzeciego wieczoru Jean uparła się, że zapłaci; później, w samochodzie pod domem Jean, Rachel pocałowała ją w policzek. – Lepiej idź, zanim tato się zdenerwuje. Czwartego wieczoru, w restauracji hinduskiej, gdzie zdaniem Jean kucharz przesadził z barwnikiem mandarynkowym, Rachel zaprosiła ją do siebie. Jean zaśmiała się; tym razem propozycja mniej ją zaskoczyła. – Ale co one robią? – spytała frywolnie. – Jakie one? – One – powtórzyła, mając na myśli lesbijki, ale nie mogąc się zdobyć na powiedzenie tego na głos. – Skoro tak… – powiedziała ostro Rachel, a Jean natychmiast chwyciła ją za dłoń. – Nie, nie obrażaj się. Nie obrażaj się. – Nagle za – Przecież co? Przecież Święto Wielkiej Brytanii? – Przecież nie jesteś… lesbijką. – Tym razem przeszło jej przez gardło, a pauza oczyściła wyraz z brzydkich skojarzeń, stał się odległy i teoretyczny, zupełnie nie przystający do Rachel. Jej niska jasnowłosa towarzyszka wzięła Jean za nadgarstki, a zajadłe brązowookie spojrzenie przyszpiliło jej wzrok. – Pieprzę się z kobietami – powiedziała powolnym, stanowczym głosem. – Czy to wystarczy, żeby zrobić ze mnie lesbijkę? – Za bardzo cię lubię, żebym w to uwierzyła. – Jean, to jedna z najmniej inteligentnych uwag, jakie od ciebie słyszałam. – Chciałam powiedzieć, że chyba głównie chcesz się odegrać na mężczyznach, nie sądzisz? Twoje pokolenie nazywa to sferą polityki. Wchodzą w to inne rzeczy, to już nie jest tylko… to już nie jest tylko seks. – A kiedy seks był tylko seksem? Zawsze – chciała odrzec Jean, ale wiedziała, że to niedobra odpowiedź. Może ma zbyt mało doświadczenia, żeby się sprzeczać z Rachel? Dlaczego ludzie zawsze się na nią złoszczą? Rachel wręcz ją prowokuje, żeby powiedzieć coś głupiego. Nie dała się sprowokować. A w każdym razie nie w tę stronę. – Rachel, ja po prostu nie mam ochoty. – A, to już zupełnie inna rozmowa. Jean spojrzała na Rachel, jej sterczący podbródek i zajadłe brązowe oczy. Jak można mieć taką wściekłą minę i to nie z rozczarowania, ale z żądzy? Jean przychodziły do głowy najprzeróżniejsze zwroty: „całkiem z niej ładna osóbka”; „taki gorący temperament”; „mam do niej słabość”. Ale uświadomiła sobie, że to frazesy, za pomocą których starość rozbraja młodość. Żal jej było Rachel, jeszcze wystarczająco młodej, by sprawy potoczyły się dobrym bądź złym torem; duma lub wina leżały jeszcze przed nią. A jeszcze dalej, poza dumą lub winą, czekał wiek, który napawał Jean zarazem lękiem i nadzieją: wiek zobojętnienia, nie tyle umysłu, co całej istoty. Dziś, kiedy słuchała jakiejś opowieści albo oglądała film, znacznie mniej ją obchodziło, czy skończy się dobrze, czy źle. Chciała tylko, żeby się skończyło rozsądnie, właściwie, zgodnie z wewnętrzną logiką. To samo dotyczyło filmu z jej własnego życia. Nie tęskniła już za szczęściem, zabezpieczeniem finansowym, dobrym zdrowiem, lecz za czymś bardziej ogólnym, w czym zresztą zawierały się te życzenia: za nieprzerwanym poczuciem pewności. Potrzebowała wiedzieć, że zawsze będzie sobą. Nie potrafiła wytłumaczyć Rachel, dlaczego powiedziała „Ja po prostu nie mam ochoty”. Ale potem, leżąc w łóżku tej ciepłej nocy, nie była nawę pewna, czy to do końca prawda. Pomyślała o Prosserze pobrzękującym monetami w sali odpraw. Pomyślała o mężczyznach w niebieskich mundurach, którzy podają sól uprzejmiej, niż zwykle, którzy siedzą cicho w kącie. Nie było dla niej zbytnim zaskoczeniem, gdy zgodziła się pójść do łóżka z Rachel. – Starzy potrzebują adoracji tak samo, jak młodzi – powiedziała – a pożądanie jest formą adoracji. – Nie jestem już okazem piękna – rzekła, gdy weszły do mieszkania Rachel. Pomyślała o swych piersiach, ramionach, brzuchu. – Możesz mi pożyczyć koszulę nocną? Rachel odparła ze śmiechem, że nie ma, ale przyniosła coś zastępczego. Jean poszła do łazienki, umyła zęby, wzięła kąpiel, weszła pod pościel i wyłączyła światło. Leżała twarzą skierowaną na zewnątrz. Usłyszała kroki Rachel, ciężar opadającego blisko ciała. Płask. Jak wujek Leslie na trawiastej pochyłości przed czternastym dołkiem. Jean szepnęła: – Chyba dziś musisz mi darować. Rachel wpasowała się w kształt pleców Jean. Łyżki, przypomniała sobie Jean z dzieciństwa. Z Michaelem byli jak łyżka i nóż. Może to jest odpowiedź. – Nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty – stwierdziła Rachel. Jean mruknęła z cicha. A jeśli na nic nie ma ochoty? Gdy Rachel ją pieściła, leżała spięta, baczna, by nie dać jakiegoś niezamierzonego sygnału, który można odczytać jako rozkosz. Po chwili Rachel przestała. Usnęły. Próbowały jeszcze dwa razy, o ile można to nazwać próbowaniem: W pożyczonej koszuli nocnej, Jean leżała plecami do Rachel i wstrzymywała oddech. Chciała chcieć, ale przekraczało to jej możliwości. Gdy była pewna, że Rachel zasnęła, odprężała się; uderzyło ją, jak dobrze się jej potem śpi. Zastanawiała się, czy mogą bez końca powtarzać ten proceder. Powątpiewała. Ale perspektywa czegokolwiek więcej wzbudzała w niej myśli o popłochu, wysuszeniu, starości. – Nie sądzę bym miała odwagę iść z tobą naprawdę do łóżka, moja droga – powiedziała, gdy się następnym razem spotkały. – Pójście z kimś do łóżka wcale nie jest odważne. Zwykle wręcz przeciwnie. – Mnie się wydaje bardzo odważne. Daleko za odważne. Będziesz musiała mi darować. – Nie można powiedzieć, żebyśmy naprawdę próbowały. – Lubię akt drugi, gdy śpimy – powiedziała Jean i natychmiast pożałowała tej uwagi. Rachel zmarszczyła brwi. Czemu ludzie zawsze się złoszczą o seks? Potem naszła ją niepokojąca myśl. – Pamiętasz, jak mi opowiadałaś… że nie czułaś się dobrze z kimś… z mężczyzną w łóżku? – Tak. – Czy to Gregory? Rachel zaśmiała się – Skąd, oczywiście że nie. Nie opowiadałabym ci o tym. – Jean poczuła ulgę: przynajmniej jej rodzina nie jest obarczona jakąś potworną seksualną klątwą, która spadłaby też na Rachel. Później jednak zaczęło ją dręczyć, że skoro Rachel dokonała trudnego kłamstwa swym ciałem, z pewnością podołałaby łatwemu kłamstwu językiem. Być może, wbrew temu, co twierdziła Rachel, pójście z kimś do łóżka jest aktem odwagi. A przynajmniej bywa. Może jej zapasy odwagi już się wyczerpały. Jak Prosser Wstań-Słońce: cykoria, dostał cykora, spietrał się, sparzył dwa razy. Rachel powiedziała, że Jean okazała odwagę, odchodząc od Michaela i samotnie wychowując Gregory’ego. Jean nie uważała tych posunięć za odważne, lecz za oczywiste. Może na tym polega odwaga: robić rzeczy oczywiste, których inni za takie nie uważają. Jak z Rachelą i chodzeniem do łóżka. Dla Racheli to było oczywiste i wcale nie odważne; dla Jean nieoczywiste, toteż wyzuwało ją do cna z odwagi. Ludzie się zużywają, pomyślała Jean; akumulatorów nie da się z powrotem naładować, wszystko stracone. O rany. A może to nie ma nic wspólnego z odwagą. Może na czas pokoju powinno istnieć inne słowo. Może na słowo Wiadomość, że wujek Leslie jest chory, wykrzyczała przez telefon właścicielka domu, pani Brooks. Od powrotu z Ameryki, który nastąpił wystarczająco długo po zakończeniu wojny, by nikt nie zwrócił na to uwagi, Leslie zarabiał na życie rozmaitymi nieujawnionymi posadami, hazardem i wyrafinowanym pieczeniarstwem. Mieszkania zawsze wynajmował, czasem wyprowadzał się w znacznym pośpiechu, lecz ogólnie prowadził się przyzwoicie. Z wiekiem udoskonalił swój system transakcji bezgotówkowych. – Nie sprawiłoby panu kłopotu wymienić mi tę wtyczkę, panie Newby? – Nie sprawiłoby pani kłopotu podzielić się ze mną obiadem, pani Ferris? – Tak wyglądała pierwsza rozmowa w wykonaniu stryjecznego dziadka, jaką zapamiętał Gregory. Przez ostatnie lata Leslie kilka razy zabrał go do pubu, lecz nigdy nie doszło do żadnych płatności, chyba że to Gregory miał postawić następną kolejkę. Może gdy nadchodziła pora zamknięcia pubu, Leslie przyjmował na siebie rolę jednego z tych letargicznych pijaków, którzy w formie zapłaty za napitek zbierają szklanki i wykonują bełkotliwą parodię zawołania oberżysty: – Już czas, panowie, prosimy do wyjścia! – Cześć, mała Jeanie. – Minęły lata, odkąd ostatni raz ją tak nazwał. Miała ponad sześćdziesiąt lat, ale nie robiło jej to różnicy. – Jak się czujesz? – Wyciągam kopyta, oto jak się czuję. Wyciągam kopyta. – Lekarze tak mówią? – Nie mówią, bo nie pytam. – Wujek Leslie był wychudzony i pożółkły, wąsy miał zwichrzone, a rzednące czarne włosy nie rozsypywały się na wszystkie strony tylko dzięki obfitej dawce brylantyny. – Złapałem to, o czym się nie mówi. Cierpię na „nie-pyta-nie-powiemy”. Jean usiadła na łóżku i wzięła go za zimną, kruchą dłoń. – Zawsze byłeś takim odważnym człowiekiem – powiedziała. – Chyba nie ruszyłabym się z kraju, gdyby nie myśl, że ty to już wcześniej zrobiłeś. I to ty posłałeś mnie do Egiptu. – Teraz bym ci raczej nie radził iść w moje ślady. – Jean milczała. Nie było wiele do powiedzenia. – Poza tym zawsze byłem trochę tchórzliwy. Gdy byłaś małą dziewczynką, pewnie uważałaś mnie za Bóg wie jakiego zucha. Byłem wtedy tak samo tchórzliwy jak teraz. Ciągle uciekałem. Ciągle. Nigdy nie byłem odważny. – Nie ma odwagi bez strachu – powiedziała Jean z dużym przekonaniem. Nie chciała, żeby wujek Leslie zaczął się nad sobą użalać. Poza tym to prawda. – Może nie ma – odrzekł wujek Leslie. Oczy miał zamknięte; obdarzył ją pożółkłym uśmiechem. – Ale jedno ci powiem. Zdarza się strach bez odwagi. Jean nie wiedziała, co odpowiedzieć, póki nie przypomniała sobie bajkowej chatki podobnej do zarośniętej budki dla ptaków. – Leslie, kiedy chodziliśmy do Starego Zielonego Raju… – Aha, myślisz, że tam idą po śmierci starzy golfiarze? – Znów nie wiedziała, co powiedzieć. – Nie przejmuj się, mała Jeanie. Golfiarze wiecznie grają. Tylko już nie oni pudłują, lecz ich pudłują. – Gdy chodziliśmy do Starego Zielonego Raju. Robiłeś sztuczkę z papierosem. – Z papierosem? – Wypalałeś całego papierosa nie strącając ani trochę popiołu. Odchylałeś głowę do tyłu, aż popiół stał pionowo. – Taki był ze mnie czarodziej? – Uśmiechnął się Leslie. Przynajmniej zostały mu jeszcze jakieś tajemnice. Zwykle ludzie chcą się w takich sytuacjach dowiedzieć, jak to jest z umieraniem. – Chcesz się dowiedzieć, na czym polega sztuczka? – Tak. – Sztuczka polega na tym, że do papierosa wkłuwa się igłę. A odchylanie głowy do tyłu to tylko dla zamydlenia oczu. Z tego samego powodu nie robi się tego na wietrze, ani w ogóle na zewnątrz, i każe wszystkim wstrzymać oddech. Myślą wtedy, że mogą wszystko popsuć. Zawsze robi wrażenie. Pewnie można by palić w dół podczas wichury i popiół też by nie spadł, ale nie próbowałem. Powiem ci jednak, że to żadna przyjemność. Smak jest jakiś taki metaliczny. – Ale z ciebie spryciarz, Leslie. – Trzeba coś mieć w zanadrzu, no nie? Przy drugich odwiedzinach Jean, Leslie robił wrażnie słabszego i chciał się zobaczyć z Gregorym. Odkąd chłopiec skończył pięć lat – Leslie oficjalnie uznał wtedy jego istnienie – rokrocznie dostawał na Gwiazdkę coraz bardziej zagadkowe prezenty. Gdy miał lat sześć, przyszedł ażurowy stojak na fajki; rok później otrzymał zestaw trójwymiarowych slajdów bez przeglądarki; w wieku lat dziesięciu, model Lysandra bez podwozia; jedenastu – pompkę do roweru; dwunastu – trzy lniane chusteczki z monogramem H. Pomyłka tylko o jedną literę, pomyślał. Gdy miał czternaście lat, dostał trochę francuskich pieniędzy wycofanych z obiegu dwadzieścia lat wcześniej, toteż gdy próbował je wymienić w banku, potraktowano go jako nieudolnego oszusta. Gdy miał lat dwadzieścia jeden, otrzymał podpisane zdjęcie wujka Lesliego, zrobione wiele lat wcześniej, przypuszczalnie w Ameryce. Początkowo rozczarowany, Gregory z czasem poczuł skrywaną dumę ze swych prezentów; nie dostrzegał w nich znamion beztroski ze strony stryjecznego dziadka, a wręcz przeciwnie. Widział w nich chęć ofiarowania swemu pupilowi czegoś bardzo specyficznego, typowego dla wujka Lesliego. Pod tym względem nieodmiennie się sprawdzały. Przez kilka lat Gregory żywił potajemne obawy, że odnajdzie się przeglądarka do slajdów, lub że matka mu kupi. To by wszystko popsuło. Pani Brooks, u której Leslie mieszkał od prawie pięciu lat, była chudą, enigmatyczną kobietą, która bez widocznego powodu zawsze krzyczała. Nie miało to nic wspólnego z głuchotą, jak sprawdził kiedyś wujek Leslie, włączając na małą głośność radio i obserwując jej reakcję. Był to po prostu nawyk, tolerowany od tak długiego czasu, że nikt nie znał już, i nie chciał znać, jego rodowodu. – CORAZ Z NIM GORZEJ – wrzasnęła na całą ulicę, otworzywszy drzwi Gregory’emu. – NIE MA WIDOKÓW NA POPRAWĘ – dodała dla uszu mieszkańców parteru i pierwszego piętra swej kamienicy, zdzierając z Gregory’ego płaszcz. Na szczęście wujek Leslie miał pokój. na dużym strychu, który przegrzewał się latem, a bulgotanie bojlerów lokator wykorzystywał jako żelazny argument w rzadkich negocjacjach na temat ewentualnego czynszu. Wymownymi gestami Gregory zdołał wyperswadować pani Brooks wycieczkę na górę. Zapukał do drzwi strychu i wszedł. Nigdy tam wcześniej nie był. Natychmiast ogarnęła go dziwna nostalgia: teraz już jasne, skąd się wzięły wszystkie moje prezenty gwiazdkowe. Pomieszczenie przypominało niskodochodowy sklep ze starzyzną. Czego tam nie było: wieszak z ubraniami, ewidentnie nie przeznaczonymi dla tej samej osoby; trzy odkurzacze i części, z których można by złożyć czwarty; kryształowy wazon z żółtawą pionową plamą; porozrzucane tanie wznowienia książek z oddartymi prawymi górnymi rogami i cenami w szylingach; prahistoryczna golarka Electrolux, w perłowo różowym etui, tak do niczego niepodobna, że kojarzyła się raczej z jakimś rzadko stosowanym stymulatorem seksualnym; stos talerzy z różnych kompletów; kilka waliz, których całkowita ładowność znacznie przekraczała zawartość pokoju; wreszcie znormalizowana lampa, włączona nawet o jedenastej rano w wiosenny dzień. – Drogi Chłopcze-powitał go Leslie. „Chłopiec”, zabrzmiał z dużej litery, dzięki czemu Gregory poczuł, że tytuł ten przyznawany jest tylko najdoroślejszym z ludzi. – Drogi Chłopcze. Gregory udał, że nie widzi wiklinowego kosza na bieliznę, z wgniecioną pokrywą, który najwyraźniej służył za krzesło, i usiadł na łóżku. Nie wiedział, co się mówi w takich sytuacjach – założył, że jest to jedna z „takich sytuacji”. Nie miało to jednak znaczenia, gdyż Leslie, choć czasem milczał przez kilka minut, wziął na siebie rolę wodzireja. Jego myśli krążyły wokół pani Brooks. – Powiedziała ci, w jaki sposób ją zmusiłem, żeby mi pozwoliła tu umrzeć? Gregory był zbyt rozsądny, żeby pocieszać wujka. – Nie. – Zagroziłem, że napuszczę na nią Urząd Skarbowy. – Leslie, ty stary draniu. – Gregory czuł, że jest to najmilszy komplement, na jaki go stać, a Leslie tak to właśnie odebrał. Położył sobie palec z boku na nosie. Był chyba zbyt słaby, żeby się popukać. – Zmusiłem nawet starą prukwę, żeby się podała za moją odnalezioną po latach szwagierkę czy coś. Bo inaczej by mnie nie wypuścili ze szpitala. „Masz zażądać wypisania” mówię jej. Krzywo na nią patrzyli w szpitalu. Poczęstuj się pigułką, stary. – Pokazał na rząd plastikowych pojemników koło łóżka. Gregory odmówił ruchem głowy. – Nie dziwię ci się, chłopie. Też za nimi nie przepadam. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, Leslie z zamkniętymi oczami. Włosy miał czarne jak smoła. Może trzyma w kosmetyczce jakąś miksturę po zniżkowej cenie, pomyślał Gregory. Lecz brwi miał bielutkie, a wąsy gdzieś pośrodku. Skóra na policzkach pożółkła i odeszła od kości, ale nawet w bezruchu w jego twarzy było coś czarującego. Wyglądał jak naganiacz z wesołego miasteczka, który zachęca, by obejrzeć kobietę z brodą. Wchodzisz i wiesz, że broda jest przyklejona, wiesz, że on wie, że ty wiesz, lecz jakoś nie potrafisz mieć mu tego za złe. – Nie przegapcie pani z brodą – oświadczasz, przeciskając się koło niezdecydowanego tłumu. – Najlepsza pani z brodą na południe od Muru Hadriana. Od czasu do czasu Leslie odzywał się, usiłując wraz z ustami rozewrzeć też powieki. Nie wspominał już więcej o śmierci, więc Gregory uznał, że ta sprawa została zamknięta. Mówił trochę o Jean, wyznając w pewnym momencie Gregory’emu: – Twoja mama to miała darcie – nim zamknął na powrót oczy. Gregory nie wiedział, co to znaczy. Może darło ją do mężczyzn, ale to zupełnie niepodobne do jego matki. Pewnie jakiś przedwojenny slang. Sprawdzi w słowniku, jeśli nie zapomni. Po jakimś czasie chciał powiedzieć Lesliemu, jak bardzo go zawsze lubił i jak przyjemnie mu się słuchało tych wojennych gawęd, na które kręciła nosem Jean. Czuł jednak, że byłby w tym jakiś nietakt, niemal okrucieństwo. Zagaił więc: – Pamiętasz te trójwymiarowe slajdy, które mi dałeś? Dopiero co o nich myślałem. – Trójwymiarowe co? – Slajdy. Takie kolorowe slajdy, tyle że dwa obok siebie. Wkłada się je do przeglądarki, ustawia pod światło i widzi afrykańskie parki zwierzyny albo Wielki Kanion. Z tą różnicą, że ty nie dałeś mi przeglądarki. – Mimo wszelkich starań Gregory nie uniknął nutki pretensji w głosie, choć w środku wcale nie żywił żadnych wyrzutów. – Ha – powiedział Leslie, z mocno zaciśniętymi powiekami. – Ha. – Czy refleksja ta dotyczyła jego własnego skąpstwa, czy też niewdzięczności stryjecznego wnuka? Oczy powoli otworzyły się i mierzyły wzrokiem obok ramienia Gregory’ego. – Poszukaj tam, to pewnie znajdziesz resztę. – Nie, nie, wujku, naprawdę. Ja… ja nie chcę reszty. Jedno oko zamknęło się, drugie zlustrowało chłopca, doszło do wniosku, że szkoda słów na taką przewrotność i poszło w ślady pierwszego. Parę minut później Leslie powiedział: – Weź sobie przynajmniej golarkę. – Proszę? – Mówię, weź sobie przynajmniej golarkę. – Gregory spojrzał na blat komody. Electrolux błyszczał ku niemu różowo. – Dziękuję bardzo. – Zdał sobie sprawę, że to idealny prezent. – Bo jeśli nie, pani Brooks ją zabierze do golenia nóg. Gregory parsknął krótkim śmiechem. Wpatrywał się w twarz naganiacza z wesołego miasteczka. Wreszcie, nie otwierając oczu, Leslie wypowiedział ostatnie słowa, jakie Gregory od niego usłyszał: – Tu nie chodzi o żaden Wspólny Rynek. Oczywiście że nie. Gregory wstał, położył wujkowi dłoń na ramieniu, potrząsnął delikatnie, zabrał z komody golarkę, schował do kieszeni, żeby pani Brooks nie posądziła go o kradzież (nie pomogło, gdyż stwierdziwszy, że golarki nie ma, tak właśnie sobie pomyślała) i wyszedł. Po śmierci Lesliego Gregory pomógł pani Brooks posprzątać strych. – NAJLEPIEJ ODDAĆ WSZYSTKO BIEDNYM – wrzasnęła, aby drugie i trzecie piętro kamienicy zapoznało się z jej zamierzeniami. Kiedy przesuwali łóżko, Gregory nadepnął na coś, co zachrzęściło. Była to papierowa torebka z rybą i frytkami, która musiała tam leżeć od dłuższego czasu, gdyż olej wysechł. Gregory podniósł torebkę i rozejrzał się za koszem na śmieci. Nie było. Tyle rupieci, pomyślał, i nie ma gdzie wyrzucić. W biurze, targując się z tymi, którzy chcieli pieniędzy w zamian za swe zejście, Gregory wracał myślami do życia i śmierci wujka Leslie. Był nie tylko wzruszony, był pełen podziwu dla zachowania Lesliego podczas ostatniej wizyty. Wspomniał, że wkrótce umrze, skwitował to żartem, po czym mówił o innych sprawach. Nie traktował wizyty jako pożegnalnej, choć taka właśnie była; nie użalał się nad sobą, nie skłaniał swego gościa do łez. Wskutek czego śmierć Lesliego była jeszcze trudniejsza do zniesienia. Gregory sądził, że Leslie zachował się, z braku lepszego słowa, odważnie. Ta śmierć zdawała się coś mówić. Leslie, który wymigał się od wojny, który przebumelował całe życie kosztem innych, którego nawet Jean potrafiłaby nazwać gnojkiem, gdyby nie był członkiem rodziny, umarł odważnie, a nawet wzniosie. A może to zbytnie uproszczenie, sprowadzające wszystko do aspektu moralnego? Nie mieli przecież nawet pewności, czy rzeczywiście Leslie wymigał się od wojny – tak twierdził ojciec Jean, sam Leslie nazywał to „epoką, kiedy byłem w Stanie Zamorskim”. Nie byli pewni też, czy jego bezgotówkowy sposób na życie nie został wymuszony biedą, a Gregory tak naprawdę nie wiedział, jak Leslie umarł, jak wyglądał sam koniec. Może pigułki uśmierzyły wszelki ból. Czy w takim razie można powiedzieć, że umarł odważnie? Tak, gdyż musiał zmierzyć się ze świadomością własnej śmierci. Ale może pigułki odbierają tę świadomość, a przynajmniej łagodzą, osładzają. Gregory miał takie podejrzenie. Więc na czym polega dobra śmierć? Czy jest jeszcze możliwa? Czy też było iluzją wierzyć, że zdarzała się dobra śmierć – odważna, stoicka, napawająca nadzieją – w przeszłości? Czy dobra śmierć nie należy do tych zwrotów, które nijak się mają do tego, co rzekomo określają? Jakby na przykład wymyślić nazwę dla nie istniejącego zwierzęcia, powiedzmy, latającego krokodyla? A może dobra śmierć to po prostu najlepsza śmierć, na jaką nas stać w danych okolicznościach, niezależnie od pomocy medycznej? Albo jeszcze lepiej: dobra śmierć to każda śmierć, w której człowiek nie zwija się w męce, strachu i sprzeciwie. Według tego kryterium – właściwie według dowolnego kryterium – wujek Leslie miał dobrą śmierć. Jean przypomniała sobie Chiny. Być może dlatego czuła się tam nie tak obco, jak przewidywała, gdyż pobyt w Chinach był jak życie z mężczyzną. Mężczyźni żonglowali złotymi rybkami i oczekiwali uznania. Mężczyźni dawali jej futra z psów. Mężczyźni wynaleźli plastikowego bonsai. Mężczyźni dawali maleńkie adresowniki, sądząc, że wystarczy. Mężczyźni byli niekiedy bardzo prymitywni: jeździli rowerem na targ, ciągnąc za sobą przywiązaną do błotnika świnię. A przede wszystkim sposób, w jaki mężczyźni do niej mówili. „Świątynię przebalo-wano”. „Pyrz na polach”. „Płakać przy kasie”. Mówili do niej przez megafon z odległości paru metrów. A gdy wysiadły baterie, nadal woleli wrzeszczeć przez tubę, niż wystąpić na równej stopie. Albo mówili do niej z drugiej strony okrągłego muru, a gdy wyciągała szyję, z trudem wyłuskiwała ich głos spośród kilkunastu innych. A gdy zadawała im najprostsze pytania – „Czy chciałby pan pojechać do Szanghaju?” – nie chcieli odpowiedzieć. Udawali, że z pytaniem jest coś nie tak. Fałszywe pytanie. Czemu pani pyta o takie rzeczy? Nie ma odpowiedzi, bo nie było pytania. „Proszę płakać przy kasie”. „Pomóż mi przywiązać świnię, połóż palec na węźle”. „Świątynię przebalowano”. „W epoce azjatyckiej”. Nie zapominajmy, że żyjemy w epoce azjatyckiej; zawsze żyliśmy w epoce azjatyckiej. |
||
|