"Sprzedawca broni" - читать интересную книгу автора (Laurie Hugh)

Rozdział 2

Przez długi czas kładłem się spać wcześnie. Marcel Proust

Wróciłem do mieszkania i zaliczyłem rytuał odsłuchiwania wiadomości z automatycznej sekretarki. Dwa nic nieznaczące sygnały, jedna pomyłka, jedna wiadomość od przyjaciela urwana w trakcie pierwszego zdania, a na koniec trzy osoby, których nie chciałem słyszeć, ale do których musiałem teraz oddzwonić.

Mój Boże, nienawidziłem tej maszyny.

Usiadłem przy biurku i przejrzałem korespondencję, która przyszła tego dnia. Wyrzuciłem kilka rachunków do kosza, po czym przypomniałem sobie, że przeniosłem go do kuchni — zdenerwowałem się, wepchnąłem resztę poczty do szuflady i porzuciłem nadzieję, że zajęcie się uciążliwymi pracami domowymi pozwoli mi uporządkować myśli.

Było już zbyt późno, aby puszczać głośno muzykę, a z innych rozrywek miałem do dyspozycji tylko whisky. Chwyciłem zatem szklankę i butelkę famous grouse, nalałem sobie kilka palców whisky i przeszedłem do kuchni. Dolałem wystarczającą ilość wody, aby zamienić płyn w nieco mniej szlachetny trunek, po czym usiadłem przy stole, na którym położyłem kieszonkowy dyktafon. Ktoś mi kiedyś powiedział, że wypowiadanie myśli na głos pomaga wyklarować sobie to i owo. Kiedy zapytałem, czy ta sztuczka zadziała również z masłem, usłyszałem, że nie, powinna jednak pomóc, kiedy coś człowiekowi leży na wątrobie.

Włożyłem kasetę do dyktafonu i włączyłem nagrywanie.

— Dramatis personae — zacząłem. — Aleksander Woolf, ojciec Sary Woolf, właściciel ładnego georgiańskiego domu na Lyall Street w dzielnicy Belgravia, zatrudniający ślepych i mściwych dekoratorów wnętrz, prezes i dyrektor kadry kierowniczej Gaine Parker. Nieznany mężczyzna rasy białej, Amerykanin lub Kanadyjczyk, około pięćdziesiątki. Rayner. Tęgi, agresywny, hospitalizowany. Thomas Lang, lat trzydzieści sześć, mieszkający przy ulicy Westbourne Close 42/D, do niedawna członek Gwardii Szkockiej, zwolniony z honorami w randze kapitana. Oto fakty, które udało się do tej pory ustalić.

Nie mam pojęcia, dlaczego w taki sposób przemawiam do magnetofonów, ale tak się właśnie dzieje.

— Nieznany mężczyzna usiłuje doprowadzić do zatrudnienia T. Langa w celu popełnienia bezprawnego morderstwa na A. Woolfie. Lang nie przyjmuje zlecenia, tłumacząc, że jest miłym człowiekiem. Pryncypialnym. Przyzwoitym. Gentlemanem.

Pociągnąłem łyk whisky i spojrzałem na dyktafon, zastanawiając się, czy kiedykolwiek odtworzę komuś ten monolog. Księgowy uznał zakup dyktafonu za rozsądny pomysł, ponieważ mogłem go sobie odliczyć od podatku. Ale ponieważ nie płacę żadnych podatków, nie potrzebuję dyktafonu i za grosz nie ufam mojemu księgowemu, uważałem to urządzenie za jeden z moich mniej rozsądnych nabytków.

Mówi się trudno.

— Lang udaje się do domu Woolfa z zamiarem ostrzeżenia go o możliwej próbie zamachu na jego życie. Woolf nieobecny. Lang postanawia uzyskać odpowiedź na kilka pytań.

Przerwałem na chwilę, a kiedy owa chwila przekształciła się w długą chwilę, wypiłem kolejny łyk whisky i odłożyłem dyktafon, aby się zastanowić.

Jedynym pytaniem, jakie zdążyłem zadać, było słowo „co”, a i tak ledwie zdołałem wypowiedzieć to słowo, zanim Rayner uderzył mnie krzesłem. Poza tym udało mi się połowicznie zabić człowieka i wyjść, żywiąc głęboką nadzieję, że jego druga połowa również nie żyje. Umieszczanie tego rodzaju zwierzeń na taśmie magnetycznej nie jest najlepszym pomysłem, chyba że człowiek wie, co robi. Ja, o dziwo, nie wiedziałem.

Wiedziałem jednakże dostatecznie wiele, aby rozpoznać Raynera, zanim jeszcze poznałem jego nazwisko. Nie miałem pewności, czy śledził mnie przez cały czas, ale mam dobrą pamięć do twarzy — czym rekompensuję sobie beznadziejną pamięć do nazwisk — a twarz Raynera nie była trudna do zapamiętania. Dostatecznie wyraźnie zaanonsował swoją obecność na lotnisku Heathrow, w barze w hotelu Devonshire Arms na King's Road i przy wejściu do metra na Leicester Square; nawet dla takiego idioty jak ja.

Miałem przeczucie, że w końcu się spotkamy, dlatego poczyniłem stosowne przygotowania na czarną godzinę, odwiedzając Blitz Electronics na Tottenham Court Road, gdzie wybuliłem dwa funty osiemdziesiąt na trzydziestocentymetrowy kawałek grubego kabla elektrycznego. Giętkiego, ciężkiego i — kiedy przychodzi do odpierania ataków zbójców i rozbójników — lepszego niż jakakolwiek specjalnie do tego celu przystosowana pałka. Nie nadaje się na broń jedynie w sytuacji, kiedy zostawi się go w kuchennej szufladzie w sklepowym opakowaniu. Wtedy rzeczywiście staje się zupełnie nieskuteczny.

Co do nieznanego mężczyzny rasy białej, który chciał mi zlecić zabójstwo, to, prawdę mówiąc, nie robiłem sobie wielkich nadziei, że kiedykolwiek uda mi się go namierzyć. Dwa tygodnie temu pojechałem do Amsterdamu, eskortując bukmachera z Manchesteru, który żywił głęboką wiarę w istnienie jakichś agresywnych wrogów. Zatrudnił mnie, aby podtrzymać w sobie to urojenie. Tak więc przytrzymywałem dla niego drzwi od samochodu, sprawdzałem, czy na okolicznych budynkach nie czają się snajperzy (choć wiedziałem, że ich tam nie ma), a następnie spędziłem wyczerpujące czterdzieści osiem godzin, przesiadując z nim w klubach nocnych i patrząc, jak szasta pieniędzmi na wszystkie strony z wyjątkiem mojej. Kiedy wreszcie opadł z sił, wróciłem do swojego pokoju w hotelu, gdzie leniuchowałem, oglądając filmy erotyczne w telewizji. Zadzwonił telefon — jak pamiętam, w trakcie wyjątkowo dobrego kawałka — i męski głos zaprosił mnie do baru na drinka.

Upewniłem się, że bukmacher leży bezpiecznie w ciepłym łóżeczku z miłą i gorącą prostytutką, po czym wymknąłem się na dół, mając nadzieję, że naciągnę jakiegoś starego znajomego z armii na kilka drinków i zaoszczędzę w ten sposób czterdzieści funciaków.

Jak się jednak okazało, głos w słuchawce należał do niskiego, grubego, zdecydowanie mi nieznanego jegomościa w drogim garniturze. Nie miałem też specjalnej ochoty, aby go poznać, aż sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął zwitek banknotów mniej więcej tak gruby jak ja.

Amerykańskich banknotów. Wymienialnych na dobra i usługi w tysiącach punktów sprzedaży detalicznej na całym świecie. Przesunął po stole studolarowy banknot w moim kierunku, więc na pięć sekund zdążyłem nawet polubić małego człowieczka, ale miłość wygasła niemal natychmiast.

Podał mi kilka „suchych faktów” na temat mężczyzny nazywającego się Woolf — gdzie mieszkał, czym, dlaczego i za ile się zajmował — po czym powiedział, że leżący na stole banknot ma tysiąc małych przyjaciół, którzy staną się moją własnością, jeżeli uda się dyskretnie doprowadzić owego Woolfa do śmiertelnego zejścia.

Z odpowiedzią musiałem zaczekać, aż nasza część baru się opróżni, co, jak wiedziałem, nastąpi dość szybko. Przy cenach, jakich sobie tam życzyli za alkohol, na świecie istniało prawdopodobnie tylko kilka tuzinów ludzi, którzy mogli sobie pozwolić na drugą kolejkę.

Kiedy przy barze zrobiło się pusto, nachyliłem się do grubasa i wygłosiłem przemówienie. Było nieszczególnie ciekawe, mimo to słuchał z uwagą, ponieważ sięgnąłem ręką pod stół i chwyciłem go za mosznę. Powiedziałem mu, jakiego typu człowiekiem jestem, jakiego typu błąd popełnił i co może sobie podetrzeć swoimi pieniędzmi. Po czym się rozstaliśmy.

To wszystko. Nic więcej nie wiedziałem i w dodatku bolała mnie ręka.

Położyłem się do łóżka.


Śniło mi się wiele rzeczy, którymi nie będę wprawiał was w zakłopotanie. Na koniec wydawało mi się, że muszę odkurzyć dywan. Odkurzałem i odkurzałem, ale cokolwiek zrobiło plamę na dywanie, nie chciało zejść.

Wreszcie zdałem sobie sprawę, że już nie śpię, a plamę na dywanie tworzy światło słoneczne wpadające do pokoju, ponieważ ktoś gwałtownym ruchem rozsunął zasłony. W mgnieniu oka zwinąłem ciało, wykonałem przysiad, przyjmując pełną napięcia postawę „No, spróbuj się tylko do mnie zbliżyć”. W dłoni miałem kabel elektryczny, a w sercu żądzę krwawego mordu.

Wtedy jednak zdałem sobie sprawę, że to również mi się przyśniło, i tak naprawdę leżę w łóżku i patrzę na wielką, owłosioną rękę znajdującą się bardzo blisko mojej twarzy. Ręka zniknęła, zostawiając kubek z wydobywającą się ze środka parą i zapachem popularnego naparu z herbaty sprzedawanego pod nazwą PG Tips. Być może w owym mgnieniu oka ustaliłem, że intruzi, którzy przychodzą z zamiarem poderżnięcia komuś gardła, nie gotują wody w czajniku i nie rozsuwają zasłon.

— Która godzina?

— Trzydzieści pięć minut temu minęła ósma. Czas na pańskie piątki, panie Bond.

Podniosłem się z łóżka i przyjrzałem się Solomonowi. Był niski i pogodny, jak zawsze, i miał na sobie ten sam koszmarny brązowy płaszcz przeciwdeszczowy, który kupił z ogłoszenia znalezionego na ostatnich stronach „Sunday Express”.

— Zakładam, że przyszedłeś przeprowadzić śledztwo w sprawie kradzieży? — powiedziałem, przecierając oczy, aż zaczęły się w nich pojawiać białe plamki światła.

— O jaką kradzież miałoby chodzić, sir?

Solomon zwracał się „sir” do wszystkich z wyjątkiem swoich przełożonych.

— Kradzież dzwonka w moich drzwiach — wyjaśniłem.

— Jeżeli w swoim sarkastycznym stylu nawiązuje pan do faktu, iż po cichu wszedłem na pański teren, pozwolę sobie przypomnieć, że zawodowo praktykuję czarną magię. A jak wszyscy, którzy praktykują coś zawodowo, muszę praktykować, aby to pojęcie w ogóle miało sens. A teraz niech pan będzie grzecznym chłopcem i wrzuci coś na siebie, dobrze? Już jesteśmy spóźnieni.

Zniknął w kuchni i usłyszałem brzęczenie mojego czternastowiecznego tostera.

Zwlokłem się z łóżka, krzywiąc się przy poruszeniu zdrętwiałej lewej ręki, wcisnąłem się w koszulę oraz parę spodni i z elektryczną maszynką do golenia wszedłem do kuchni.

Solomon przygotował dla mnie nakrycie i zdążył już wyłożyć na stół koszyk z kilkoma tostami. Nawet nie wiedziałem, że go mam. Istniała też możliwość, że Solomon przyniósł go ze sobą, ale wydawało mi się to mało prawdopodobne.

— Jeszcze herbaty, pastorze?

— Spóźnieni na co? — zapytałem.

— Na spotkanie, panie, na spotkanie. Masz może krawat, panie?

Spojrzał na mnie z nadzieją swoimi wielkimi, brązowymi, błyszczącymi oczami.

— Mam dwa — odpowiedziałem. — Jeden z nich ma logo klubu Garrick, do którego nie należę, a drugi przytrzymuje rezerwuar w toalecie.

Usiadłem przy stole i zauważyłem, że udało mu się nawet wyszperać skądś słoik dżemu Keiller's Dundee. Nigdy nie wiedziałem, jak właściwie Solomon to wszystko robi, ale jeżeli musiał, potrafił przegrzebać pojemnik na śmieci i wyciągnąć z niego samochód. Idealny towarzysz podróży, jeżeli człowiek wybierał się na pustynię.

Może tam właśnie mieliśmy się udać.

— A więc, panie, z czego aktualnie opłacasz swoje rachunki?

Usiadł połową zadka na stole i przyglądał się, jak jem.

— Miałem nadzieję, że ty za nie zapłacisz.

Dżem smakował wybornie i chciałem przedłużyć śniadanie, ale Solomonowi wyraźnie bardzo zależało, abyśmy wyszli jak najszybciej. Spojrzał na zegarek i zniknął w sypialni, gdzie, jak wynikało z odgłosów, przetrząsał szafę, starając się znaleźć dla mnie marynarkę.

— Leży pod łóżkiem — zawołałem.

Podniosłem dyktafon ze stołu. Taśma wciąż znajdowała się w środku.

Wypiłem duszkiem herbatę, a Solomon pojawił się, niosąc dwurzędową marynarkę, w której brakowało dwóch guzików. Wyciągnął ją w moją stronę, jakby był służącym. Nie ruszyłem się z miejsca.

— Och, panie — westchnął. — Nie sprawiaj, proszę, kłopotów. Zaczekaj, aż plony trafią do stodoły, a muły wypoczną.

— Po prostu powiedz mi, gdzie jedziemy.

— Prosto przed siebie dużym, lśniącym samochodem. Będziesz zachwycony, panie. A w drodze powrotnej do domu będziesz mógł sobie kupić lody.

Powoli wstałem i pozwoliłem, aby założył mi marynarkę.

— Dawidzie — zacząłem.

— Wciąż tu jestem, panie.

— Co się dzieje?

Zasznurował wargi i zmarszczył lekko brwi. Taka postawa nie wróżyła niczego dobrego. Nie poddałem się.

— Jestem w tarapatach? — zapytałem.

Trochę bardziej zmarszczył brwi, po czym spojrzał na mnie swoimi opanowanymi, spokojnymi oczami.

— Na to wygląda.

— Na to wygląda?

— W tamtej szufladzie znajduje się trzydziestocentymetrowy kawałek grubego kabla. Broń wybrana przez panicza.

— I co w związku z tym?

Obdarzył mnie delikatnym, uprzejmym uśmiechem.

— Kłopot dla kogoś.

— Och, daj spokój, Dawid — powiedziałem. — Mam go od miesięcy. Zamierzałem podłączyć dwie rzeczy, które stoją bardzo blisko siebie.

— Tak, tak. Paragon został wystawiony dwa dni temu. Wciąż znajduje się w torebce.

Przyglądaliśmy się sobie przez chwilę.

— Przykro mi, panie — powiedział. — Czarna magia. Chodźmy.


Samochód okazał się roverem, co wskazywało, że wizyta będzie miała charakter oficjalny. Nikt bez wyraźnej potrzeby nie jeździ tymi idiotycznie snobistycznymi samochodami, których wnętrza wypełnia masa drewnianych i skórzanych części marnie przyklejonych do każdego łączenia i szczeliny. A taka potrzeba zachodzi jedynie w przypadku członków rządu Wielkiej Brytanii i zarządu Rovera.

Nie chciałem przeszkadzać Solomonowi podczas jazdy, ponieważ jego związki z samochodami są dosyć nerwowe. Nie lubi nawet, jeżeli włącza się radio. Kierował ubrany w specjalne rękawiczki, specjalny kapelusz, specjalne okulary do jazdy, miał specjalny wyraz twarzy i obracał kierownicę w taki sposób, w jaki wszyscy przestają to robić najpóźniej cztery sekundy po zdaniu egzaminu na prawo jazdy. Jednak kiedy toczyliśmy się powoli wzdłuż placu Horse Guards Parade, igrając z prędkością mniej więcej czterdziestu kilometrów na godzinę, postanowiłem zaryzykować.

— Zakładam, że nie ma szans, abyś powiedział mi, co też rzekomo zrobiłem?

Solomon cmoknął z niezadowoleniem i jeszcze mocniej zacisnął dłonie na kierownicy, koncentrując się z wściekłością, gdyż próbowaliśmy pokonać jakiś wyjątkowo skomplikowany odcinek szerokiej i pustej jezdni. Dopiero kiedy sprawdził prędkość, obroty silnika, poziom paliwa, ciśnienie oleju, temperaturę, godzinę i (dwukrotnie) swoje pasy, uznał, że może sobie pozwolić na odpowiedź.

— To, co powinieneś był zrobić, panie — powiedział przez zaciśnięte zęby — to pozostać dobrym i szlachetnym człowiekiem. Jakim zawsze byłeś.

Zatrzymaliśmy się na dziedzińcu na tyłach Ministerstwa Obrony.

— A nie zachowałem się właśnie w ten sposób?

— Bingo. Parking. Umarliśmy i poszliśmy do nieba.


Mimo pokaźnej tablicy informacyjnej, głoszącej, że na terenie wszystkich obiektów Ministerstwa Obrony obowiązuje żółty alarm antyterrorystyczny, przeszliśmy przez bramę, ledwie zwracając na siebie uwagę strażników.

Zauważyłem, że angielscy strażnicy zawsze tak postępują, chyba że ktoś akurat pracuje w budynku, którego pilnują, a wtedy sprawdzają wszystko od plomb w zębach do mankietów w spodniach, aby upewnić się, że jest się tą samą osobą, która piętnaście minut wcześniej wyszła kupić kanapkę. Jeżeli jednak widzą kogoś po raz pierwszy, przepuszczają go od razu, ponieważ sprawienie mu jakiegokolwiek kłopotu uważaliby po prostu za zbyt krępujące.

Jeżeli chcecie zapewnić sobie dobrą ochronę, wynajmijcie Niemców.

Przebyliśmy trzy klatki schodowe, przeszliśmy tuzin korytarzy, wsiedliśmy do dwóch wind. Solomon wpisał mnie po drodze na kilka list gości, aż wreszcie dotarliśmy do ciemnozielonych drzwi z tabliczką C188. Solomon zapukał i usłyszeliśmy kobiecy głos wykrzykujący „Chwileczkę”, a zaraz potem „Już można”.

W środku, w odległości metra od wejścia znajdowała się ściana. Pomiędzy ścianą a drzwiami, w niesamowicie wąskiej przestrzeni siedziała przy biurku dziewczyna w cytrynowej bluzce. Przed nią znajdowały się elektroniczna maszyna do pisania, kwiatek w doniczce, kubek z ołówkami, pluszowa maskotka i wielki stos pomarańczowego papieru. Wydawało się nieprawdopodobne, że ktokolwiek lub cokolwiek może funkcjonować w tak niewielkiej przestrzeni. To zupełnie tak, jakbyście nagle odkryli, że w jednym z waszych butów żyje rodzina wydr.

O ile kiedykolwiek spotkało was coś takiego.

— Oczekuje was — powiedziała, nerwowo obejmując rękami całe biurko na wypadek, gdybyśmy coś przewrócili.

— Dziękuję pani — powiedział Solomon, przeciskając się obok niej.

— Ma pani agorafobię? — zapytałem, podążając za nim, i gdybym tylko miał więcej miejsca, kopnąłbym się — w tyłek, bo musiała słyszeć ten tekst pięćdziesiąt razy dziennie.

Solomon zapukał w kolejne drzwi i weszliśmy do środka.


Każdy metr kwadratowy, o który pomniejszono korytarz, wykorzystano na to biuro.

Mieliśmy tu wysoki sufit, z obu stron okien wisiały firanki z państwowego przydziału, pomiędzy oknami stało biurko wielkości kortu do squasha. Nad biurkiem pochylała się w namyśle łysiejąca głowa.

Solomon skierował się ku rozecie na środku perskiego dywanu i stanął wyprostowany zaraz obok jej lewego ramienia.

— Panie ONeal — powiedział. — Przyszedł Lang.

Czekaliśmy.

ONeal, jeżeli naprawdę tak się nazywał, w co wątpiłem, wyglądał jak mężczyzna, który przesiaduje za dużymi biurkami. Mówi się, że właściciele psów upodabniają się do swoich pupili, ale zawsze uważałem, że ta zasada sprawdza się, może nawet w większym stopniu, w odniesieniu do właścicieli biurek. Duża, płaska twarz, płaskie uszy i mnóstwo miejsc, w których można wygodnie trzymać spinacze. Nawet brak jakiegokolwiek zarostu korespondował z błyszczącą politurą biurka. Mężczyzna miał na sobie drogą koszulę i nie mogłem nigdzie dostrzec marynarki.

— Wydawało mi się, że byliśmy umówieni na dziewiątą trzydzieści — powiedział ONeal, nie podnosząc wzroku i nie spoglądając na zegarek.

Mówił w sposób kompletnie nierealistyczny. Starał się wydobyć z siebie arystokratyczne rozmarzenie, ale chybiał celu o kilometr. Miał tak ściśnięty i piskliwy głos, że w innych okolicznościach mógłbym współczuć panu ONealowi. Jeżeli naprawdę tak się nazywał. W co wątpiłem.

— Niestety, trafiliśmy na korki — wyjaśnił Solomon. — Przyjechaliśmy najszybciej jak tylko się dało.

Wlepił wzrok w okno, dając niejako do zrozumienia, że jego rola się skończyła. ONeal popatrzył na niego, spojrzał na mnie, po czym wrócił do odgrywania przedstawienia pod tytułem „Czytanie ważnych dokumentów”.

Skoro Solomon dostarczył mnie bezpiecznie na miejsce i nie istniała możliwość, że wpędzę go w jakieś tarapaty, uznałem, że nadszedł czas, aby zaznaczyć swoją obecność.

— Dzień dobry, panie ONeal — powiedziałem idiotycznie głośno. Dźwięk odbił się od odległych ścian. — Przykro mi, że trafiliśmy na nieodpowiednią chwilę. Również dla mnie, pozwolę sobie dodać. Może byłoby lepiej, gdyby moja sekretarka umówiła to spotkanie z pańską sekretarką? Może nawet nasze sekretarki mogłyby pójść razem na lunch? To naprawdę wprowadziłoby jakiś porządek w świecie.

ONeal zazgrzytał zębami, po czym obrzucił mnie spojrzeniem, które najwyraźniej uważał za przenikliwe.

Kiedy zakończył to przesadzone przedstawienie, odłożył papiery i oparł dłonie na krawędzi biurka. Potem ponownie je podniósł i złożył na kolanach. Następnie zdenerwował się, widząc, że śledzę wzrokiem ten dziwny proceder.

— Panie Lang — powiedział. — Ma pan świadomość, gdzie się pan znajduje?

Zacisnął usta w wyćwiczonym geście.

— W rzeczy samej, panie ONeal. Znajduję się w pokoju C188.

— Znajduje się pan w Ministerstwie Obrony.

— Uhm. Wprost cudownie. Macie tu jakieś krzesła?

Ponownie spiorunował mnie wzrokiem, kiwnął głową na Solomona, który podszedł do drzwi i przyciągnął na środek dywanu kawałek drewna w stylu regencji. Nie ruszyłem się z miejsca.

— Proszę spocząć, panie Lang.

— Dziękuję, postoję — odparłem.

Tym razem autentycznie wprawiłem go w zakłopotanie. Ten sam numer robiliśmy w szkole nauczycielowi geografii. Odszedł po dwóch semestrach i został księdzem na jednej z wysp archipelagu Hybryd Zewnętrznych.

— Proszę powiedzieć, co pan wie o Aleksandrze Woolfie?

ONeal pochylił się do przodu, opierając przedramiona na biurku. Mignął mi bardzo złoty zegarek. Zdecydowanie zbyt złoty, aby był ze złota.

— O którym?

Zmarszczył brwi.

— Co to znaczy „o którym”? Ilu Aleksandrów Woolfów pan zna?

Poruszyłem nieznacznie wargami, licząc w myślach.

— Pięciu.

Westchnął z rozdrażnieniem. No dalej, 4B, uspokój się.

— Aleksander Woolf, o którym myślę — powiedział tym szczególnym tonem sarkastycznej pedanterii, jakiego prędzej czy później nabywa każdy Anglik siedzący za biurkiem — posiada dom na Lyall Street w Belgravii.

— Lyall Street. Ależ oczywiście — cmoknąłem niezadowolony z siebie. — W takim razie sześciu.

ONeal rzucił okiem na Solomona, ale nie uzyskał od niego pomocy. Ponownie zwrócił się do mnie z nieprzyjemnym uśmiechem.

— Pytam pana, panie Lang, co panu o nim wiadomo.

— Posiada dom na Lyall Street w Belgravii — powiedziałem. — Czy ta informacja jest panu w jakikolwiek sposób pomocna?

Tym razem ONeal spróbował z innej strony. Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił z siebie powietrze, co miało skłonić mnie do myśli, że za tą pucołowatą facjatą skrywa się maszyna do zabijania i wystarczy, że mrugnę okiem, a przeskoczy przez biurko i spierze mnie na kwaśne jabłko. Żałosne przedstawienie. Sięgnął do szuflady, wyciągnął z niej szarą teczkę i ze złością zaczął przeglądać jej zawartość.

— Gdzie pan przebywał wczoraj o dziesiątej trzydzieści?

— Pływałem na desce surfingowej na wodach Wybrzeża Kości Słoniowej — odpowiedziałem, jeszcze zanim skończył pytanie.

— Pytam poważnie, panie Lang — powiedział ONeal. — Radzę panu absolutnie poważnie, aby udzielił pan poważnej odpowiedzi.

— A ja mówię, że to nie pański interes.

— Mój interes… — zaczął.

— Pańskim interesem jest obrona. — Nagle zacząłem krzyczeć, autentycznie krzyczeć, i kątem oka zauważyłem, że Solomon przygląda mi się badawczo. — Dostaje pan pieniądze za obronę mojego prawa do robienia tego, co mi się podoba, bez konieczności odpowiadania na mnóstwo popieprzonych pytań.

Wrzuciłem swój zwyczajny bieg:

— Coś jeszcze?

Nie odpowiedział, więc odwróciłem się i ruszyłem w kierunku drzwi.

— Narazka, Dawid — rzuciłem.

Solomon również nie odpowiedział. Trzymałem już rękę na klamce, kiedy odezwał się ONeal.

— Chcę byś wiedział, Lang, że mogę kazać cię aresztować w sekundę po tym, jak opuścisz ten budynek.

Obróciłem się i spojrzałem na niego.

— Za co?

Nagle przestało mi się to podobać. Przestało mi się podobać, ponieważ po raz pierwszy, od kiedy wszedłem do pokoju, ONeal wyglądał na rozluźnionego.

— Za współudział w planowaniu morderstwa.

W pokoju zapadła cisza.

— Współudział? — zapytałem.


Wiecie, jak to jest, kiedy człowiek zostanie wytrącony z rytmu. Normalnie mózg wysyła słowa w kierunku ust i zawsze starcza czasu, aby je gdzieś po drodze skontrolować, sprawdzić, czy rzeczywiście są tymi, które zostały zamówione, czy są ładnie zapakowane — zanim ostatecznie złożone w całość dotrą do podniebienia i zostaną wypuszczone na świeże powietrze.

Kiedy jednak wytrąci się kogoś z rytmu, punkt kontrolny w umyśle może zawalić robotę.

ONeal wypowiedział cztery słowa:

— Współudział w planowaniu morderstwa.

Słowem, które powinienem powtórzyć pełnym niedowierzania tonem, było „morderstwa”, ewentualnie „w planowaniu morderstwa”. Niewielka, niezrównoważona psychicznie część populacji mogłaby opowiedzieć się za samym „w”. Tak czy inaczej, tym jednym słowem, którego zdecydowanie nie powinienem wybrać do powtórzenia, był „współudział”.

Oczywiście, gdybyśmy mogli odbyć tę rozmowę jeszcze raz, postąpiłbym inaczej. Ale nie mogliśmy.


Solomon patrzył na mnie, a ONeal patrzył na Solomona. Chwyciłem za werbalną szufelkę i zmiotkę.

— O czym pan, do cholery, mówi? Naprawdę nie ma pan nic lepszego do roboty? Jeżeli ma pan na myśli tę sprawę z wczorajszego wieczoru, to powinien pan wiedzieć, jeżeli tylko zapoznał się pan z moim zeznaniem, że nigdy nie widziałem wcześniej tego człowieka na oczy, ze broniłem się przed bezprawną napaścią i że w trakcie bojki on… uderzył się w głowę.

Natychmiast zdałem sobie sprawę, jak kiepsko musi brzmieć to wytłumaczenie.

— Policja — kontynuowałem — uznała moje wyjaśnienia za w pełni wystarczające i…

Przerwałem.

ONeal oparł się na krześle i założył ręce za głowę, odkrywając plamki potu wielkości dziesięciopensówek na koszuli pod pachami.

— Oczywiście policja mogła uznać je za wystarczające, nieprawdaż? — powiedział, a wyglądał przy tym na cholernie pewnego siebie. Czekał, aż coś powiem, ale nic nie przychodziło mi do głowy, więc pozwoliłem mu kontynuować. — Ponieważ nie wiedziała wczoraj tego, co my wiemy teraz.

Westchnąłem.

— Mój Boże, ta rozmowa jest doprawdy tak fascynująca, że chyba zaraz dostanę krwotoku z nosa. Czegóż tak cholernie istotnego dowiedzieliście się, że musieliście mnie tu przywlec o tej, prawdę mówiąc, absurdalnie wczesnej godzinie?

— Przywlec? — brwi ONeala wystrzeliły w kierunku linii włosów. — Rzeczywiście przywlokłeś tu pana Langa? — zwrócił się do Solomona.

ONeal przybrał nagle zniewieściały, wesoły ton, czym przyprawił mnie o mdłości. Solomon musiał być tym równie zbulwersowany, jak ja, nic bowiem nie odpowiedział.

— Tracę w tym pokoju cenne minuty mojego życia — powiedziałem z irytacją. — Niech pan łaskawie przejdzie do rzeczy.

— Proszę bardzo — odparł ONeal. — Policja nie mogła tego wiedzieć wczoraj, ale my już wiemy, że tydzień temu odbył pan spotkanie z kanadyjskim handlarzem bronią o nazwisku McCluskey. McCluskey zaproponował panu sto tysięcy dolarów za… zlikwidowanie Woolfa. Wiemy, że pojawił się pan w londyńskim domu Woolfa i że na pana drodze stanął niejaki Rayner — alias Wyatt, alias Miller — legalnie zatrudniony przez Woolfa w roli ochroniarza. Wiemy, że w rezultacie tej konfrontacji Rayner odniósł poważne obrażenia.

Miałem wrażenie, że żołądek skurczył mi się do rozmiarów piłki do krykieta. Kropla potu spłynęła mi po amatorsku po plecach.

ONeal kontynuował:

— Wiemy, wbrew temu, co opowiedział pan policji, że ubiegłej nocy nie wykonano jednego telefonu na numer alarmowy, ale dwa; pierwszy jedynie z żądaniem wezwania karetki, drugi na policję. Między telefonami upłynęło piętnaście minut. Wiemy, że podał pan policji fałszywe nazwisko z powodów, których nie udało nam się jeszcze ustalić. I wreszcie — spojrzał na mnie wzrokiem kiepskiego iluzjonisty, który zamierza wykonać sztuczkę z królikiem ukrytym w kapeluszu — wiemy, że cztery dni temu na pańskie konto bankowe w Swiss Cottage została przelana kwota dwudziestu dziewięciu tysięcy czterystu funtów, równowartość pięćdziesięciu tysięcy dolarów amerykańskich.

Zatrzasnął teczkę i uśmiechnął się.

— Wystarczy na początek?


Siedziałem na krześle na środku biura ONeala. Solomon poszedł zrobić kawę dla mnie i herbatę rumiankową dla siebie. Świat powoli wyhamowywał.

— Niech pan posłucha — zacząłem — jest zupełnie oczywiste, że z jakiegoś powodu zostałem wrobiony.

— W takim razie niech mi pan wyjaśni, panie Lang odparł ONeal — dlaczego taki wniosek miałbym uznać za oczywisty.

Wrócił do afektowanego sposobu mówienia. Wziąłem głęboki oddech.

— No więc, po pierwsze, nie wiem nic o tych pieniądzach. Każdy mógł wykonać taki przelew z dowolnego banku na świecie. To proste.

ONeal odstawił wielkie przedstawienie, zdejmując zatyczkę ze swojego parkera Duofolda i zapisując coś w notatniku.

— Poza tym jest jeszcze córka Woolfa — dodałem. — Widziała bójkę. Zaręczyła za mnie wczoraj wieczorem w obecności policji. Dlaczego jej pan tu nie sprowadził?

Drzwi się otworzyły i pojawił się w nich kroczący tyłem Solomon, który niósł ostrożnie trzy filiżanki. Pozbył się gdzieś brązowego płaszcza przeciwdeszczowego i paradował teraz w rozpinanym swetrze tego samego koloru. Ten widok wyraźnie zirytował ONeala i nawet ja dostrzegałem, że wygląd Solomona nie przystaje do reszty pokoju.

— Mogę pana zapewnić, że mamy zamiar przesłuchać pannę Woolf w stosownym momencie — powiedział ONeal, wypijając ostrożnie łyk kawy. — Jednakże z punktu widzenia operacji prowadzonej przez ten departament to pan jest najpilniejszym obiektem zainteresowania. To właśnie pan, panie Lang, został poproszony o dokonanie zabójstwa. Za pana zgodą czy bez niej, pieniądze zostały przelane na konto bankowe. Pojawił się pan w domu potencjalnej ofiary i omal nie zabił jej ochroniarza. Wobec tego jest pan…

— Chwileczkę — przerwałem. — Niech pan przerwie na jedną pierdoloną w dupę chwileczkę. O co chodzi z tym całym ochroniarzem? Woolfa nawet tam nie było.

ONeal bezlitośnie odpowiedział beznamiętnym spojrzeniem.

— Ciekawi mnie — kontynuowałem — w jaki sposób ochroniarz chroni ciało, które nie znajduje się nawet w tym samym budynku? Przez telefon? Tu chodzi o cyfrową ochronę, tak?

— Przeszukał pan dom, prawda Lang? — zapytał ONeal. — Wszedł pan do domu i szukał Aleksandra Woolfa?

Uśmiech zatańczył niezdarnie na jego ustach.

— Powiedziała mi, że nie ma go w domu — odpowiedziałem, zirytowany jego widocznym zadowoleniem. — A w ogóle, to odpierdol się pan ode mnie.

Wzdrygnął się nieznacznie.

— Niemniej jednak — odezwał się w końcu — w tych okolicznościach pańska obecność w domu Woolfa każe nam poświęcić panu odrobinę czasu i wysiłku.

Nadal nie potrafiłem tego rozgryźć.

— Dlaczego? — zapytałem. — Dlaczego wy, a nie policja? Z jakiego powodu Woolf jest taki wyjątkowy?

Przeniosłem wzrok z ONeala na Solomona.

— A jeżeli już o tym mowa, co znów takiego wyjątkowego jest we mnie?

Telefon na biurku ONeala zabrzęczał, a on chwycił słuchawkę wyćwiczonym teatralnym gestem, po czym przyłożył ją do ucha, spychając kabel za łokieć. W trakcie rozmowy patrzył na mnie.

— Tak? Tak… W rzeczy samej. Dziękuję.

Słuchawka wróciła na widełki i natychmiast zapadła w głęboki sen. Przyglądając się temu przedstawieniu, doszedłem do wniosku, że posługiwanie się telefonem to naprawdę wielka umiejętność ONeala.

Nagryzmolił coś w notatniku i skinął głową na Solomona, aby podszedł do biurka. Solomon przyjrzał się notatce i obaj podnieśli wzrok na mnie.

— Czy posiada pan broń palną, Lang?

ONeal zadał to pytanie z pogodnym, kompetentnym uśmiechem. Woli pan miejsce przy przejściu czy przy oknie?

Zaczęło mi się robić niedobrze.

— Nie, nie posiadam.

— A może ma pan dostęp do broni palnej dowolnego rodzaju?

— Nie, od kiedy odszedłem z armii.

— Rozumiem — powiedział ONeal, kiwając głową. Zrobił długą pauzę, sprawdzając, czy na pewno dokładnie — odczytał informacje z notatnika. — A zatem zaskakuje pana wiadomość, że browning kaliber dziewięć milimetrów z piętnastoma nabojami został znaleziony w pańskim mieszkaniu?

Zastanowiłem się nad tym.

— Bardziej zaskakuje mnie wiadomość, że moje mieszkanie zostało przeszukane.

— Mniejsza o to.

Westchnąłem.

— No, dobrze — powiedziałem. — W takim razie, nie jestem szczególnie zaskoczony.

— Co pan przez to rozumie?

— Rozumiem przez to, że zaczynam pojmować sens wydarzeń dzisiejszego poranka.

ONeal i Solomon wyglądali na skonsternowanych.

— Ten, kto jest gotowy wydać trzydzieści tysięcy funtów, abym wyglądał na płatnego zabójcę, przypuszczalnie nie miałby oporów przed wydaniem kolejnych trzystu, abym wyglądał na wynajętego zabójcę posiadającego broń, którą może zabić.

ONeal przez chwilę bawił się dolną wargą, ściskając ją z obu stron kciukiem i palcem wskazującym.

— I tu mamy problem, nieprawdaż panie Lang?

— Naprawdę?

— Tak, myślę, że raczej tak — powiedział. Puścił wargę, która zawisła w niezgrabnym grymasie, zupełnie jakby nie chciała wrócić do pierwotnego kształtu. — Albo jest pan zabójcą, albo ktoś stara się, aby pan na takiego wyglądał. Problem w tym, że wszystkie dowody, którymi dysponuję, pasują w równym stopniu do obu możliwości. To doprawdy trudna sytuacja.

Wzruszyłem ramionami.

— Pewnie dlatego dostał pan takie wielkie biurko — zauważyłem.

Ostatecznie musieli mnie wypuścić. Z jakiegoś powodu nie chcieli mieszać policji w oskarżenie o nielegalne posiadanie broni, a Ministerstwo Obrony, o ile mi wiadomo, nie dysponuje własnymi celami.

ONeal poprosił mnie o paszport i zanim zdążyłem opowiedzieć niestworzoną historię o tym, że uległ zniszczeniu w suszarce bębnowej, Solomon wyjął go z tylnej kieszeni spodni. Powiedziano mi, że mam pozostać w kontakcie i zawiadomić ich, gdyby ów tajemniczy człowiek ponownie się ze mną skontaktował. Nie pozostało mi nic innego, jak się zgodzić.

Kiedy wyszedłem z budynku i ruszyłem St James's Park, ciesząc się rzadkim kwietniowym słońcem, zastanawiałem się, czy fakt, iż Rayner tylko wykonywał swoją pracę, zmienia moje odczucia wobec niego. Zastanawiałem się również, dlaczego nie wiedziałem, że pracował jako ochroniarz dla Woolfa. Ani też że ten w ogóle ma jakiegoś ochraniarza.

No i, co o wiele bardziej istotne, dlaczego nie wiedziała o tym jego córka.