"Dziedzictwo Bourne'a" - читать интересную книгу автора (Van Lustbader Erick)Część 1 Rozdział 1 David Webb, profesor lingwistyki na uniwersytecie w Georgetown, ginął za stertą prac semestralnych. Szedł cuchnącym stęchlizną korytarzem olbrzymiego gmachu imienia Healy'ego, zmierzając do gabinetu Theodora Bartona, dziekana wydziału, a ponieważ był już spóźniony, postanowił pójść na skróty, wąskim, słabo oświetlonym korytarzem, o którego istnieniu wiedziało niewielu studentów, a który on odkrył już dawno temu. Jego uniwersyteckie życie ściśle regulowały łagodne odpływy i przypływy, zmienna intensywność pogodnego bytowania. Rok był podzielony na semestry. Rozpoczynająca go surowa zima niechętnie ustępowała miejsca ostrożnej wiośnie, a ta z kolei pod koniec ostatniego semestru przechodziła w upalne i wilgotne lato. Ale Webb miał w sobie coś, co sprzeciwiało się temu błogiemu spokojowi, coś, co uparcie kierowało jego myśli ku poprzedniemu życiu, ku czasom, gdy pracował w tajnych służbach rządowych, co kazało mu podtrzymywać przyjaźń z jego byłym zwierzchnikiem Alexandrem Conklinem. Właśnie miał skręcić za róg, gdy usłyszał chrapliwe, podniesione głosy i szyderczy śmiech, i zobaczył złowieszcze cienie tańczące na ścianie. – Ty w mordę jebany, jęzor czerepem ci wyjdzie! Bourne rzucił stos niesionych prac i popędził za róg. Zobaczył trzech Murzynów w płaszczach do kostek, stojących półkręgiem wokół kulącego się pod ścianą Azjaty. Stali w charakterystyczny sposób, na lekko ugiętych nogach, z luźno zwisającymi, rozkołysanymi rękami, dzięki czemu ich ciała przypominały paskudną broń, tępą, lecz giętką i gotową do użycia. Ze zdumieniem stwierdził, że ich ofiarą jest Rongsey Siv, jeden z jego ulubionych studentów. – Ty skurwysynu – wychrypiał stojący pośrodku Murzyn. Młody i dobrze zbudowany, miał pogardliwą, wyzywającą twarz i musiał być na ostrym głodzie. – Przyszliśmy po fanty na towar. – Towaru nigdy dość, co nie? – dodał drugi, z wytatuowanym na policzku orłem, bawiąc się kwadratowym złotym sygnetem, jednym z wielu na palcach prawej ręki. – A może nie wiesz, co to jest towar, żółtku? – Właśnie – wtrącił ten na głodzie, wybałuszając oczy. – Pewnie nie wiesz nawet, jak to, kurwa, wygląda. – Żółtek chce nas powstrzymać – dodał ten z tatuażem, nachylając się ku Rongseyowi. – I co nam zrobisz? Zajebiesz nas na śmierć tym swoim pieprzonym kung- fu? Zarechotali skrzekliwie, nieudolnie naśladując stylizowane kopnięcia, i Rongsey skulił się jeszcze bardziej. Trzeci Murzyn, krępy mięśniak, wyjął spod długiego płaszcza kij bejsbolowy. – Podnieś łapy, żółtku – powiedział. – Połamiemy ci paluchy. – Klepnął kijem w otwartą dłoń. – Wolisz wszystkie naraz czy po jednym? – Co ty, kurwa! – wykrzyknął ten na głodzie. – Nie będzie kutas wybierał. – Wyjął zza pazuchy własny kij i groźnie podszedł do Rongseya. Gdy wziął zamach, Webb zaatakował. Podbiegł do nich tak cicho, a oni tak bardzo byli skupieni na swojej ofierze, że zauważyli go dopiero wtedy, gdy ich dopadł. Chwycił lewą ręką kij opadający na głowę Rongseya i przytrzymał. Gość po prawej, z orłem na policzku, zaklął soczyście i zaciśniętą, najeżoną ostrymi sygnetami pięścią spróbował uderzyć Webba w bok. W tym samym momencie nad Webbem przejęła kontrolę osobowość Bourne'a, ukryta w ciemnych zakamarkach mózgu. Zablokował cios przedramieniem, zrobił szybki krok do przodu i wbił łokieć w mostek napastnika. Murzyn upadł, trzymając się za pierś. Trzeci narkoman, najwyższy i najlepiej zbudowany, zaklął, rzucił kij, wyciągnął sprężynowiec i runął na Webba, który błyskawicznie zszedł z linii ataku, zadając krótki, ostry cios w nadgarstek. Nóż zaklekotał na betonowej podłodze korytarza. Webb zahaczył lewą stopą o kostkę Murzyna i zwinnie go podciął. Napastnik upadł na plecy, obrócił się na brzuch, wstał i uciekł. Bourne wyszarpnął kij z rąk tego na głodzie. – Ty jebany skurwysynu – wybełkotał Murzyn. Miał zwężone źrenice i nie mógł skupić wzroku. Wyjął pistolet, tani saturday- night special, i wymierzył w Webba. Ze śmiertelną precyzją Webb uderzył kijem, trafiając go między oczy. Murzyn zatoczył się do tyłu, przeraźliwie wrzasnął i wypuścił pistolet. Zza rogu wypadło dwóch szkolnych ochroniarzy, zaalarmowanych odgłosami walki. Minęli Webba i popędzili za bandziorami, którzy gnali na złamanie karku w stronę tylnych drzwi, podtrzymując półprzytomnego kolegę. Z depczącymi im po piętach ochroniarzami wybiegli na dwór, na popołudniowe słońce. Mimo niespodziewanej interwencji ochroniarzy, Webb wyraźnie czuł, że Bourne ma wielką chęć puścić się w pogoń. Jak szybko ocknął się z drzemki, z jaką łatwością nad nim zapanował! Czyżby dlatego, że Webb tego chciał? Odetchnął głęboko, próbując nad sobą zapanować, i spojrzał na Rongseya. – Panie profesorze! – Kambodżanin z trudem przełknął ślinę.- Nie wiem, jak… – urwał, owładnięty lękiem i zmęczeniem. Nosił okulary i jego duże czarne oczy wydawały się teraz jeszcze większe. Twarz miał jak zwykle nieprzeniknioną, lecz w owych wielkich oczach Webb dostrzegł ogromny strach. – Już dobrze. – Webb otoczył mu ręką ramiona. Przez profesorski chłód i rezerwę jak zwykle przebijała czułość. Nic nie mógł na to poradzić. Rongsey, kambodżański uchodźca, pokonał wiele przeciwności losu. Podczas wojny stracił prawie całą rodzinę. Obydwaj byli w tej samej dżungli i chociaż Webb bardzo się starał, za nic nie mógł uciec z gąszczu jej gorącego, wilgotnego świata. Ten świat powracał do niego jak malaryczna gorączka. Był jak sen na jawie i z zimnym dreszczem Webb rozpoznał go i teraz. – Loak soksapbaee chea tay? – spytał po khmersku. – Nie, nic mi nie jest – odrzekł Rongsey w tym samym języku. – Ale nie wiem… To znaczy, jak pan… – Wyjdźmy stąd, dobrze? – zaproponował Webb. Spóźni się do Bartona, ale było mu wszystko jedno. Podniósł z podłogi nóż i pistolet. Gdy odciągnął zamek, pękła iglica. Wrzucił bezużyteczną broń do kosza na śmieci, ale nóż schował do kieszeni. Za rogiem Rongsey pomógł mu pozbierać prace semestralne i razem zagłębili się w labirynt korytarzy, w których im bardziej zbliżali się do głównego holu, tym robiło się tłoczniej. Milczeli. Webb dobrze znał to milczenie, jego naturę, czuł wagę zastygłej w czasie chwili, gdy po wybuchu przemocy powraca się razem do normalności. Tak bywało podczas wojny, tam, w dżungli; dziwiło go i niepokoiło to, że doszło do tego w tym tętniącym życiem wielkomiejskim kampusie. Wyszli z korytarza i dołączyli do tłumu studentów wchodzących frontowymi drzwiami do gmachu Healy'ego. Na posadzce głównego holu lśnił czcigodny herb uniwersytetu. Zdecydowana większość studentów omijała go szerokim łukiem, gdyż według krążącej od lat legendy ten, kto przejdzie po herbie, nigdy nie zrobi dyplomu. Do studentów tych należał także Rongsey, jednak Webb bez skrupułów przemaszerował środkiem holu. Stanęli we wczesnowiosennym słońcu, patrzyli na drzewa i stary dziedziniec, wdychali powietrze przesycone słabym zapachem rozkwitających kwiatów. Tuż za nimi wznosił się olbrzymi gmach Healy'ego z imponującą fasadą z czerwonej cegły, z dziewiętnastowiecznymi mansardowymi oknami, pokrytym łupkowymi płytkami dachem i z sześćdziesięciometrową wieżą zegarową. – Dziękuję, panie profesorze – powiedział Kambodżanin. – Gdyby nie pan… – Rongsey – przerwał mu łagodnie Webb – chcesz o tym porozmawiać? Czarne oczy studenta były nieprzeniknione. – O czym? – To zależy od ciebie. Rongsey wzruszył ramionami. – Nic mi nie będzie. Naprawdę. Nie pierwszy raz mnie wyzywają. Webb patrzył na niego przez chwilę i nagle ogarnęło go tak silne wzruszenie, że zapiekły go oczy. Chciał objąć Rongseya, przytulić, obiecać, że już nigdy nie przydarzy mu się nic złego. Ale Rongsey był buddystą i nie zaakceptowałby takiego gestu. Kto mógł wiedzieć, co się działo pod twardym jak stal pancerzem pozornego spokoju i opanowania? Webb widział wielu takich jak on, ludzi, których wojna i kulturowa nienawiść zmusiła do oglądania śmierci, do bycia świadkami upadku własnej cywilizacji, do przeżywania tragedii, których większość Amerykanów po prostu nie rozumiała. Łączyły ich silne więzy, emocjonalne pokrewieństwo zabarwione straszliwym smutkiem, świadomość wewnętrznych ran, które nigdy się nie zagoją. Choć obaj podzielali te uczucia, ani jeden, ani drugi nie dawał im wyrazu. Ze słabym, niemal smutnym uśmiechem Rongsey znów oficjalnie podziękował profesorowi i pożegnali się. Webb stał samotnie wśród tłumu biegnących studentów i profesorów, wiedząc, że tak naprawdę nie jest jednak sam. Mimo wysiłków agresywna osobowość Jasona Bourne'a po raz kolejny dała o sobie znać. Mocno skoncentrowany oddychał powoli i głęboko, stosując techniki terapeutyczne, które według jego psychiatry i przyjaciela, Mo Panova, miały zdusić w nim tę drugą osobowość. Najpierw skupił się na najbliższym otoczeniu, na błękicie i złocistości wiosennego popołudnia, na szarości i czerwieni budynków otaczających uniwersytecki dziedziniec, na przechodzących obok studentach, uśmiechniętych twarzach dziewcząt, śmiechu chłopców i poważnych głosach profesorów. Każdy z tych elementów chłonął jako niezależną całość, osadzając swoją osobowość w czasie i przestrzeni. Dopiero ustaliwszy to, zajrzał w głąb siebie. Przed laty pracował w służbie zagranicznej w Phnom Penh. Był wtedy żonaty, ale nie z Marie, swoją obecną żoną, tylko z Tajką o imieniu Dao. Mieli dwoje dzieci, Joshuę i Alyssę, i mieszkali w domu nad brzegiem rzeki. Ameryka prowadziła wojnę z Wietnamem, wojna ta rozlała się i na Kambodżę. Pewnego popołudnia, gdy był w pracy, jego rodzina kąpała się w rzece i jakiś samolot ostrzelał ich i zabił. Webb omal nie oszalał z rozpaczy. Porzucił Phnom Penh i przybył do Sajgonu – człowiek bez przeszłości i przyszłości. Alex Conklin zabrał na wpół oszalałego Davida Webba z sajgońskiej ulicy i zamienił w znakomitego agenta służb specjalnych. W Sajgonie Webb nauczył się zabijać i zwrócił swoją wściekłość i nienawiść ku innym. Gdy jeden z członków zespołu Conklina – nie mogąca nigdzie zagrzać miejsca kanalia nazwiskiem Jason Bourne – okazał się szpiegiem, to właśnie on go zlikwidował i przejął jego tożsamość. Nienawidził jej, chociaż często była jedyną drogą ratunku. Jason Bourne uratował mu życie więcej razy, niż mógł spamiętać. Zabawna myśl, gdyby nie to, że była tak dosłowna. Lata później, kiedy obaj wrócili do Waszyngtonu, Conklin wyznaczył mu długoterminowe zadanie. Webb został "śpiochem", uśpionym agentem, przyjmując nazwisko Jasona Bourne'a, człowieka od dawna już nieżyjącego i przez wszystkich zapomnianego. Przez trzy lata naprawdę był Bourne'em, bo żeby dopaść nieuchwytnego terrorystę, zmienił się w międzynarodowego zabójcę o światowej sławie. Ale w Marsylii w jego misji nastąpił straszliwy zwrot. Został postrzelony, wpadł w ciemne wody Morza Śródziemnego i uznany za martwego. Gdy wyłowili go rybacy, trafił w ręce lekarza alkoholika, który przywrócił go do zdrowia. Jedynym problemem było to, że przeżycia te wywołały u niego szok tak silny, że stracił pamięć. To, co zdołał sobie przypomnieć, było wspomnieniami Bourne'a. Dopiero znacznie później, dzięki Marie, swojej przyszłej żonie, dowiedział się, że jest Davidem Webbem. Jednakże zdążyła się już w nim zakorzenić osobowość Bourne'a, zbyt potężna i zbyt przebiegła, żeby na dobre umrzeć. Tak więc był teraz dwiema osobami: Davidem Webbem, żonatym i dzieciatym profesorem lingwistyki, i Jasonem Bourne'em, wyszkolonym przez Conklina agentem. Od czasu do czasu, w krytycznych sytuacjach, Conklin prosił Bourne'a o pomoc i Webb niechętnie mu jej udzielał. Rzecz w tym, że jako Webb nie potrafił zapanować nad Bourne'em. To, co stało się przed chwilą z Rongseyem i trzema ulicznikami, było tego najlepszym dowodem. Mimo usilnej pracy Panova Jason zawsze potrafił wygrać z Davidem. Chan, zerknąwszy na Webba, który po drugiej stronie dziedzińca rozmawiał z jakimś Kambodżaninem, wszedł do budynku naprzeciwko gmachu Healy'ego i wspiął się schodami na drugie piętro. Był ubrany jak student. Miał dwadzieścia siedem lat, ale ponieważ wyglądał dużo młodziej, nikt nie zwracał na niego uwagi. Spodnie khaki, dżinsowa kurtka, duży plecak i adidasy – gdy szedł korytarzem, mijając po drodze drzwi do sal, prawie nie było go słychać. Przed oczami wciąż miał wyraźny obraz dziedzińca. Nieustannie obliczał i przeliczał kąty, biorąc pod uwagę rozłożyste drzewa, które mogłyby przesłonić cel. Przystanął przed szóstymi drzwiami i wsłuchał się w dobiegający zza nich głos. Wykładowca mówił o etyce, co wywołało ironiczny uśmiech na twarzy Chana. Z doświadczenia – dużego i różnorodnego – wiedział, że etyka jest martwa i równie bezużyteczna jak łacina. Podszedł do drzwi sąsiedniej sali, która – jak zdążył wcześniej ustalić – była pusta, i wszedł do niej. Szybko zamknął drzwi na klucz, stanął przed rzędem okien wychodzących na dziedziniec, otworzył jedno z nich i wziął się do pracy. Z plecaka wyjął karabin wyborowy Dragunowa kaliber 7,62, rosyjską snajperkę ze składaną kolbą. Przymocował do niego lunetkę i oparłszy broń o parapet, odnalazł celownikiem Webba, który stał samotnie po drugiej stronie dziedzińca. Po jego lewej stronie były drzewa. Od czasu do czasu zasłaniali go przechodzący studenci. Chan wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Wycelował w środek czoła. Webb potrząsnął głową, próbując wymazać z pamięci wspomnienia i wrócić do rzeczywistości. Na wzbierającym wietrze zaszumiały drzewa, połyskując zalanymi słońcem liśćmi. Kilka kroków dalej roześmiała się z jakiegoś dowcipu dziewczyna z książkami przy piersiach. Wraz z podmuchem powietrza dotarły do niego słabe dźwięki muzyki pop dochodzące z jakiegoś okna. Wciąż myśląc o tym, co chciałby powiedzieć Rongseyowi, już miał ruszyć w stronę gmachu Healy'ego, gdy usłyszał cichy trzask. Zareagował odruchowo i błyskawicznie, stając w cętkowanym cieniu drzew. Strzelają do ciebie! – krzyknął aż nadto znajomy głos w zakamarkach świadomości Bourne'a. Ruszaj! Szybko! Ciało Webba posłuchało i w tej samej chwili kolejna kula, wystrzelona z karabinu z tłumikiem, rozłupała korę tuż koło jego policzka. Snajper. Dobry jest. Pod wpływem zagrożenia fizycznego w mózgu Webba zaroiło się od myśli Bourne'a. Oczy widziały normalny świat, lecz jego świat wewnętrzny, ten równoległy, świat Jasona Bourne'a – skryty, elitarny, uprzywilejowany i śmiertelnie niebezpieczny – płonął jak napalm. W ułamku sekundy Bourne wyrwał się z codziennego życia Davida Webba i odizolował od wszystkich i wszystkiego, co było mu bliskie i drogie. Nawet przypadkowe spotkanie z Rongseyem należało teraz do innego wymiaru. Stojąc za drzewem, poza zasięgiem wzroku snajpera, wyciągnął rękę i opuszkami palców wymacał w korze dziurę od kuli. Podniósł wzrok i to właśnie on, Jason Bourne, ustalił trajektorię pocisku i stwierdził, że strzały padły z okna na drugim piętrze budynku stojącego po przeciwległej stronie dziedzińca. Wokół niego krążyli studenci. Chodzili, rozmawiali, sprzeczali się i dyskutowali. Niczego nie zauważyli, a gdyby nawet przypadkiem coś usłyszeli, odgłos ten nic by im nie powiedział i szybko by o wszystkim zapomnieli. Wyszedł zza drzewa i dołączył do grupki studentów. Wmieszał się między nich spiesznie, lecz tak, żeby nikogo nie wyprzedzić. Osłaniali go teraz przed snajperem, byli jego najlepszą tarczą. Zdawało się, że jest ledwo przytomny, niczym lunatyk, który śpiąc widzi i odczuwa wszystko z podwyższoną świadomością. Częścią tej świadomości była pogarda dla cywili zamieszkujących zwykły, normalny świat. Dla wszystkich, łącznie z Davidem Webbem. Po drugim strzale skonsternowany Chan wycofał się za okno. Nie tego się spodziewał. Gorączkowo myśląc, oceniał to, co przed chwilą zaszło. Zamiast wpaść w panikę i jak przestraszona owca uciec do gmachu Healy'ego, Webb spokojnie stanął za drzewem, schodząc z linii strzału. Już to by wystarczyło – taka reakcja zupełnie nie pasowała do charakteru człowieka z dossier Spalki – ale chwilę potem na podstawie dziury, którą wyłupała w korze druga kula, Webb określił trajektorię pocisku. A teraz, pod osłoną studentów, szedł prosto do budynku, w którym był Chan. To nieprawdopodobne, lecz zamiast uciekać, atakował. Lekko zdenerwowany nieoczekiwanym rozwojem wydarzeń Chan spiesznie rozłożył karabin i schował go do plecaka. Webb wchodził już do gmachu. Zostało mu ledwie kilka minut. Bourne odłączył się od grupy, szybko wszedł do holu i pokonując po kilka stopni naraz, wbiegł na drugie piętro. Tam skręcił w lewo. Siódme drzwi po lewej stronie: sala ćwiczeń. W korytarzu rozbrzmiewał wielojęzyczny gwar. Byli tu studenci z całego świata, Afrykańczycy, Azjaci, Latynosi i Europejczycy, lecz on zarejestrował i zapamiętał twarz każdego z nich, bez względu na to, jak krótko ją widział. Ciche i głośne rozmowy oraz sporadyczne wybuchy śmiechu zdawały się przeczyć temu, że w pobliżu czai się niebezpieczeństwo. Podchodząc do drzwi, otworzył odebrany narkomanowi sprężynowiec i zacisnął go w dłoni w taki sposób, że ostrze wystawało jak szpikulec między drugim i trzecim palcem. Jednym płynnym ruchem pociągnął za klamkę, zwinął się w kłębek i wtoczył za ciężkie dębowe biurko stojące o dwa metry od drzwi. Nóż trzymał podniesiony, gotowy do użycia. Ostrożnie wstał. Złośliwie spoglądała na niego pusta sala, wypełniona tylko kredowym pyłem i plamami słońca. Stał przez chwilę ze zwężonymi nozdrzami, jakby wchłaniając zapach snajpera, mógł wyczarować go z nicości. Podszedł do okien. Czwarte od lewej było otwarte. Przystanął tam, patrząc na miejsce, gdzie przed kilkoma minutami rozmawiał z Rongseyem. Tak, przyczaił się tutaj. Bourne wyobraził go sobie, jak opiera lufę karabinu o parapet, jak zbliża oko do lunetki, jak wodzi nią po dziedzińcu. Gra światła i cienia. Przechodzący student. Nagły wybuch śmiechu czy gniewne słowo. Palec na spuście. Powolny, równomierny nacisk. Puf! Puf! Jeden strzał i drugi. Uważnie obejrzał parapet. Zerknął w prawo, podszedł do tablicy i z biegnącej pod nią metalowej półeczki zgarnął trochę kredowego pyłu. Wrócił do okna i ostrożnie zdmuchnął go z ręki na parapet. Nie ukazał się ani jeden odcisk palca. Ktoś wytarł parapet do czysta. Ukląkł i powiódł wzrokiem po ścianie pod parapetem, następnie po podłodze. Nic. Ani zdradliwego niedopałka papierosa, ani zbłąkanych włosów, ani łusek. Pedantyczny zamachowiec zniknął z taką samą maestrią, z jaką się pojawił. Bourne'owi serce waliło jak młotem, w głowie wirowało od myśli. Kto chciał go zabić? Na pewno nikt z obecnego życia. Najbardziej wstrząsającym wydarzeniem, do jakiego w nim doszło, była zeszłotygodniowa sprzeczka z Bobem Drakiem, dziekanem wydziału etyki, którego zamiłowanie do wiecznego przynudzania i filozofowania było tyleż legendarne, co denerwujące. Nie, to zagrożenie przyszło ze świata Jasona Bourne'a. Nie ulegało wątpliwości, że wśród kandydatów na zamachowca, tych z przeszłości, mógł wybierać i przebierać, lecz ilu z nich zdołałoby ustalić, że Jason Bourne jest teraz Davidem Webbem? To pytanie poważnie go zaniepokoiło. Chociaż podświadomie chciał wrócić do domu i omówić to z Marie, wiedział, że jedyną osobą, która znała jego drugie życie na tyle dobrze, żeby mu pomóc, był Alex Conklin, człowiek, który wyczarował go znikąd jak sztukmistrz. Podszedł do ściennego telefonu, podniósł słuchawkę, wybrał kierunkowy na miasto, a potem prywatny numer. Conklin, wciąż pracujący na część etatu w CIA, powinien być w domu. Telefon był zajęty. Zaczekać, aż Alex skończy rozmawiać – znał go i wiedział, że mogło to potrwać pół godziny, a nawet dłużej – czy do niego pojechać? Otwarte okno szydziło z niego i drwiło. Było świadkiem tego, co się tu stało, wiedziało więcej niż on. Wyszedł z sali i ruszył w stronę schodów. Odruchowo ogarnął wzrokiem korytarz, szukając w tłumie studentów, których mijał w drodze do sali. Spiesznie przeciął kampus i wszedł na parking. Już miał wsiąść do samochodu, gdy zmienił zdanie. Szybko, lecz dokładnie obejrzał karoserię, potem silnik i stwierdził, że nikt przy wozie nie grzebał. Zadowolony usiadł za kierownicą, przekręcił kluczyk w stacyjce i wyjechał na ulicę. Alex Conklin mieszkał w wiejskiej posiadłości w Manassas w Wirginii. Gdy Webb dotarł na przedmieścia Georgetown, niebo nabrało silniejszego blasku i zapadła dziwna, stężała cisza, jakby cały krajobraz nagle wstrzymał oddech. Obarczony osobowością Bourne'a Webb uwielbiał Conklina i nienawidził go zarazem. Conklin był ojcem, spowiednikiem, spiskowcem i wyzyskiwaczem. Był klucznikiem: dzierżył klucz do jego przeszłości. Webb musiał z nim teraz porozmawiać, ponieważ tylko on mógł wiedzieć, jakim sposobem ktoś, kto próbował wytropić Jasona Bourne'a, znalazł go w kampusie uniwersytetu w Georgetown. Miasto zostało w tyle i zanim dotarł do Wirginii, jasne dotąd popołudnie poszarzało. Słońce przesłoniły zwały chmur, między zielonymi wzgórzami zaczął hulać wiatr. Webb wcisnął pedał gazu. Głośniej zamruczał silnik i samochód skoczył przed siebie jak koń spięty ostrogą. Jadąc krętą autostradą, David nagle zdał sobie sprawę, że od przeszło miesiąca nie widział Mo Panova. Mo, polecony przez Conklina psycholog z CIA, próbował posklejać jego rozbitą psychikę, na dobre stłumić osobowość Bourne'a i pomóc mu odzyskać własne wspomnienia. Dzięki jego technikom kilka dużych, pozornie straconych już fragmentów pamięci wypłynęło na powierzchnię jego świadomego umysłu. Lecz była to praca znojna i wyczerpująca, dlatego pod koniec semestru, gdy uniwersytet ogarniało sesyjne szaleństwo, często przerywał terapię. Skręcił w biegnącą na północny wschód dwupasmową asfaltówkę. Dlaczego akurat teraz pomyślał o Panovie? Zawsze ufał swoim zmysłom i przeczuciom. To, że nagle o nim pomyślał, musiało być jakąś wskazówką. Panov – co to mogło znaczyć? Pamięć, tak, na pewno, ale co jeszcze? Przebiegł myślą wstecz. Na ostatnim spotkaniu rozmawiali o ciszy. Według Mo, cisza była użytecznym narzędziem w walce o odzyskanie pamięci. Umysł musiał być stale zajęty, nie lubił ciszy. Jeśli świadomemu umysłowi uda się narzucić ciszę, możliwe, że wypełni ją stracona pamięć. Dobra, pomyślał, tylko dlaczego przyszło mi to do głowy akurat teraz? Wpadł na to dopiero na długim, wygiętym we wdzięczny łuk podjeździe Aleksa. Żeby nie dać się namierzyć, snajper użył tłumika. Ale tłumik ma swoje wady. Zastosowany w karabinie, a snajper używał karabinu, znacząco wpływa na celność broni. Ten, kto do niego strzelał, powinien celować w korpus – korpus jest duży i masywny, dlatego prawdopodobieństwo trafienia jest o wiele większe – tymczasem mierzył w głowę. To nielogiczne, zakładając, że próbował zabić. Ale gdyby chciał go tylko nastraszyć czy ostrzec – to już inna sprawa. Nieznajomy facet miał ego, ale się z tym nie obnosił; był naprawdę dobry, nie zostawił po sobie najmniejszych śladów. Miał też konkretny plan – to było całkiem jasne. Bourne minął starą, wielką, powykrzywianą na wszystkie strony stodołę, kilka mniejszych budynków gospodarczych i szop na narzędzia. W oddali ukazał się budynek mieszkalny. Stał w kępie wysokich sosen, brzóz i cedrów, starych drzew, które posadzono tu przed blisko sześćdziesięciu laty, na długo zanim wybudowano sam dom. Kiedyś należał do nieżyjącego już generała, który maczał palce w tajnych i dość kompromitujących operacjach wojskowych. Dlatego w domu – i na terenie całej posiadłości – roiło się od różnych tuneli, zamaskowanych wejść i wyjść. Alex na pewno cieszył się, że mieszka w naszpikowanej tajemnicami rezydencji. Na podjeździe Bourne zobaczył nie tylko bmw- 7 Conklina, ale też stojącego obok jaguara Mo Panova. Idąc wysypaną błękitnoszarym żwirem ścieżką, poczuł, że lżej mu na sercu. Zastał tu dwóch najlepszych przyjaciół, a każdy z nich był na swój sposób strażnikiem jego pamięci. Razem rozwiążą tę tajemnicę, podobnie jak rozwiązali wiele innych. Wszedł na taras i wcisnął guzik dzwonka. Cisza. Przytknął ucho do wypolerowanych drzwi z tekowego drewna i usłyszał czyjś głos. Przekręcił gałkę. Drzwi były otwarte. W głowie rozdzwoniły mu się dzwonki alarmowe i przez chwilę stał nieruchomo w na wpół otwartych drzwiach, wsłuchując się w odgłosy domu. Nieważne, że był na wsi, gdzie o przestępstwach praktycznie nie słyszano: stare zwyczaje nigdy nie umierają. Conklin miał bzika na punkcie bezpieczeństwa, dlatego zawsze zamykał drzwi, bez względu na to, czy był w domu, czy nie. Bourne otworzył sprężynowiec i przekroczył próg, zdając sobie aż nadto wyraźnie sprawę, że w środku może czyhać napastnik – nasłany na niego członek zespołu egzekucyjnego. Ozdobiony żyrandolem hol kończył się szerokimi drewnianymi schodami, prowadzącymi na biegnącą w poprzek holu antresolę. Po prawej stronie znajdował się elegancko urządzony salon, po lewej pokój telewizyjny ze sprzętem grającym, barkiem i głębokimi skórzanymi sofami, a bezpośrednio za nim mniejsze, bardziej intymne pomieszczenie, gdzie Alex urządził gabinet. Idąc za dźwiękiem głosu, Bourne wszedł do pokoju telewizyjnego. Wielki ekran, na ekranie hotel Oskjuhlid, przed hotelem telegeniczny komentator CNN. Nałożony napis i grafika: nadawali z Reykjaviku w Islandii. – …z delikatnego charakteru zbliżającego się szczytu antyterrorystycznego zdają sobie sprawę wszyscy. W pokoju nie było nikogo, ale na stoliku koktajlowym stały dwie staro- dawne szklanki. Bourne podniósł jedną z nich i powąchał. Speyside, jednosłodowa whisky dojrzewająca w beczkach po sherry. Bogaty aromat ulubionego trunku Conklina zdezorientował go i obudził wspomnienia. Paryż. Jesień. Czerwone liście kasztanowców wirujące na Champs- Elysees. Patrzył przez okno jakiegoś gabinetu. Zmagał się z tą wizją, tak sugestywną, że wyrwała go z samego siebie i przeniosła do Francji, chociaż, co podpowiadała mu posępnie druga świadomość, wciąż był w Manassas w Wirginii, w domu Aleksa Conklina. Próbował zachować czujność, lecz sprowokowane zapachem whisky wspomnienie coraz bardziej przytłaczało go i wciągało, tak że w końcu zapragnął poznać prawdę, wypełnić lukę w pamięci. A więc Paryż. Gabinet. Ale czyj? Nie Conklina – Alex nigdy nie miał biura w Paryżu. I ten zapach: w gabinecie ktoś z nim był. Odwrócił głowę i przed oczami mignęła mu czyjaś na wpół zapomniana twarz. Wyrwał się stamtąd, uciekł. Chociaż to, że dawne życie ożywało w nim jedynie krótkimi, gwałtownymi seriami wspomnień, doprowadzało go do szału, same wydarzenia w kampusie i nawet dziwna sytuacja, jaką zastał w domu Aleksa, nie mogły go sprowokować do myślenia o przeszłości. Właśnie. Co mówił o tym Mo? Że impulsem wyzwalającym wspomnienia może być widok, dźwięk, zapach, a nawet dotyk, że gdy pamięć jest dostatecznie sprowokowana, można je obudzić, powtarzając bodźce, dzięki którym kiedyś zapadły w pamięć. Ale nie teraz. Teraz musiał znaleźć Aleksa i Mo. Spojrzał wokół. Na stoliku leżał mały notes. Otworzył go. Pierwsza kartka była wyrwana. Ale gdy podniósł notes do światła, na drugiej kartce dostrzegł płytkie wgniecenia. Ktoś – najprawdopodobniej Conklin – zapisał na niej dwa słowa: "NX 20". Bourne schował notes do kieszeni. – Odliczanie już się zaczęło. Za pięć dni dowiemy się, czy wstanie nowy dzień, czy na świecie zapanuje nowy ład, czy praworządne ludy i narody tego świata będą w stanie żyć ze sobą w zgodzie i pokoju. – Komentator mówił i mówił, wreszcie zamilkł; nadawano jakąś reklamę. Bourne pstryknął pilotem i zapadła cisza. Możliwe, że Mo wyciągnął Conklina na spacer – lubił rozładowywać nadmiar energii spacerując i zawsze namawiał do tego Aleksa. Tak, ale te niezamknięte drzwi… Bourne zawrócił do holu i przeskakując po dwa stopnie naraz, wbiegł na górę. Oba pokoje gościnne były puste i nic nie wskazywało na to, żeby ktoś tam ostatnio mieszkał; w łazienkach też panował nienaganny porządek. Zajrzał do sypialni Conklina. Jak przystało na starego żołnierza, Alex sypiał w po spartańsku urządzonym pokoju. Wąskie, twarde łóżko przypominało pryczę i było niepościelone, co oznaczało, że tej nocy tu spał. Ale jako mistrz i władca tajemnic nie trzymał na wierzchu niczego, co mogłoby zdradzić jego przeszłość. Niczego z wyjątkiem oprawionego w srebrne ramki zdjęcia kobiety o długich falujących włosach, jasnych oczach i łagodnym, choć nieco kpiącym uśmiechu. Stała na tle kamiennych lwów wokół fontanny w Saint- Sulpice. W Paryżu. Bourne odstawił zdjęcie na miejsce i zajrzał do łazienki, lecz nie znalazł tam niczego interesującego. Zegar w gabinecie wybił godzinę. Był to stary zegar okrętowy i jego dźwięczne uderzenia brzmiały jak dzwon pokładowy. Ale Bourne wychwycił w nich coś złowieszczego. Przetoczyły się przez dom niczym czarna fala. Serce zabiło mu szybciej. Zszedł na dół i przystanął w drzwiach kuchni. Na kuchence stał czajnik, lecz pokryte stalową blachą blaty były idealnie czyste. W lodówce mruczała maszyna do lodu. I wtedy to zobaczył: laska, wypolerowany jesion i srebrna gałka. Alex kulał – przeżył kiedyś wyjątkowo gwałtowną potyczkę – i na pewno nie poszedłby bez niej na spacer. Gabinet mieścił się po lewej stronie. Był to wygodny, wyłożony boazerią narożny pokój z widokiem na ocieniony drzewami trawnik, kamienny taras z basenikiem pośrodku i na mieszany las, który zajmował większość posesji. Coraz bardziej zaniepokojony Bourne ruszył w stronę otwartych drzwi. W progu zamarł. Nigdy dotąd tak bardzo nie zdawał sobie sprawy ze swojej podwójnej osobowości – część jego świadomości stała się nagle beznamiętnym, obiektywnym obserwatorem. Ten czysto analityczny fragment mózgu zarejestrował, że Alex Conklin i Mo Panov leżą na kolorowym perskim dywanie. Krew sącząca się z ran na ich głowach wsiąkała weń, miejscami spływając na drewnianą podłogę. Świeża, jeszcze błyszcząca krew. Zamglone oczy Conklina patrzyły w sufit. Jego twarz była zaczerwieniona, jakby nagle dał upust długo tłumionemu gniewowi. Mo miał przekrzywioną głowę – gdy go zaatakowano, próbował pewnie spojrzeć za siebie. Na jego twarzy zastygł wyraz strachu. Nie ulegało wątpliwości, że w ostatniej chwili dostrzegł nadchodzącą śmierć. Alex! Mo! Chryste! O Chryste! Tama pękła i Bourne upadł na kolana. Z szoku i przerażenia zakręciło mu się w głowie. Widok ten wstrząsnął do głębi całym jego światem. Alex i Mo – mimo makabrycznych dowodów nie mógł w to uwierzyć. Nie mógł uwierzyć, że już nigdy z nimi nie porozmawia, nie skorzysta z ich bogatego doświadczenia. Przed oczami przesunęła mu się plątanina obrazów i wspomnień, spotkań, wspólnie spędzonych dni, momentów pełnych napięcia, niebezpieczeństw i gwałtownej śmierci, a potem błogich chwil odprężenia w intymności, którą może zrodzić tylko wspólnie przeżyte zagrożenie. Dwa odebrane siłą życia nie pozostawiły po sobie nic oprócz gniewu i strachu. Drzwi do przeszłości zatrzasnęły się nieodwracalnie. Bourne i Webb pogrążyli się w rozpaczy. Bourne z trudem wziął się w garść, odsuwając na bok histeryczne emocje Webba i otarł łzy. Płacz był luksusem, na który nie mógł sobie pozwolić. Ogarnął wzrokiem miejsce zbrodni, rejestrował każdy szczegół, próbując ustalić, jak do niej doszło. Podszedł bliżej, ostrożnie, żeby nie wdepnąć w krew i niczego nie potrącić. Musiano ich zastrzelić z leżącego między nimi pistoletu. Każdego zabito jednym strzałem. To nie było zwykłe włamanie, lecz profesjonalnie przeprowadzona egzekucja. Alex ściskał w ręku telefon komórkowy, jakby na chwilę przed śmiercią z kimś rozmawiał. Czyżby zamordowano ich, gdy Bourne próbował się do niego dodzwonić? Całkiem możliwe. Sądząc po krwi, po poszarzałej skórze ich twarzy i braku stężenia pośmiertnego palców rąk, do zabójstwa doszło nie dalej niż przed godziną. Z zamyślenia wyrwał go dochodzący z oddali słaby dźwięk. Syreny! Wybiegł z gabinetu i stanął przy frontowym oknie. Migając światłami, drogą pędziło kilka radiowozów policji stanowej. Nakryli go w domu z dwoma trupami, bez wiarygodnego alibi. Wrobiono go. Poczuł, że zaciskają się na nim kleszcze sprytnie zastawionej pułapki. |
||
|