"Wygrana" - читать интересную книгу автора (Baldacci David)

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W centrum handlowym ruch panował znacznie większy niż poprzedniego dnia. LuAnn, rada z tego tłoku, szerokim łukiem obeszła biuro, w którym była wczoraj, ale mijając je, nie omieszkała rzucić okiem na drzwi. Za osadzonymi w nich szklanymi szybkami było ciemno. Jeśli spróbuje je otworzyć, pewnie nie ustąpią. Nie przypuszczałaby po jej wyjściu Jackson długo tam jeszcze zabawił. Prawdopodobnie była jego jedyną „klientką”.

Zadzwoniła do pracy i powiedziała, że jest chora, a potem spędziła bezsenną noc u przyjaciółki, patrząc na przemian to na księżyc w pełni, to na malutkie usteczka śpiącej smacznie Lisy, przez które przewijały się wszystkie odcienie grymasów od uśmiechu po płaczliwą podkówkę. Postanowiła w końcu, że nie podejmie decyzji w sprawie propozycji Jacksona, dopóki nie zbierze bliższych informacji. Jedno wiedziała już na pewno, nie pójdzie na policję. Nie potrafiłaby niczego udowodnić, a kto by jej bez tego uwierzył? Nie znajdowała argumentów, które przemawiałyby za podjęciem takiego kroku, za to odwodzących ją od niego potrafiłaby wyliczyć przynajmniej pięćdziesiąt milionów. Jej wyczucie dobra i zła zaczynało się nieuchronnie rozmywać pod naporem pokusy wynikającej z faktu, że być może stoi wobec niepowtarzalnej szansy niewiarygodnego, błyskawicznego wzbogacenia się. Wolałaby, żeby sytuacja była bardziej czarnobiała. Jednak ostatni incydent z Duane’em utwierdził ją w przekonaniu, że nie może pozwolić, by Lisa dorastała w takim środowisku. Coś trzeba było poświęcić.

Biuro centrum handlowego znajdowało się na końcu korytarza, w południowej części budynku. LuAnn pchnęła drzwi i weszła do środka.

– LuAnn?! LuAnn obejrzała się. Za kontuarem stał schludnie ubrany młody mężczyzna – czarne spodnie, koszula z krótkim rękawem, krawat. Podniecony, wyciskał raz po raz długopis trzymany w prawej ręce. LuAnn nie kojarzyła jego twarzy.

Młodzieniec wyskoczył zza lady.

– Widzę, że mnie nie pamiętasz. Johnny Jarvis jestem. Teraz już John.

Wyciągnął rękę, a potem uśmiechnął się i porwał LuAnn w objęcia, wyściskał serdecznie i przez dłuższą chwilę zachwycał się Lisa. LuAnn wyjęła z torby mały kocyk, posadziła na nim córeczkę i dała jej pluszowe zwierzątko do zabawy.

– Nie wierzę własnym oczom, Johnny. Nie widziałam cię od… odkąd? Od szóstej klasy?

– Ty byłaś w siódmej, ja w dziewiątej.

– Dobrze wyglądasz. Naprawdę. Od dawna tu pracujesz?

Jarvis uśmiechnął się z dumą.

– Po ukończeniu szkoły średniej poszedłem go college’u społecznego i zrobiłem tam dyplom interdyscyplinarny. W centrum pracuję od dwóch lat. Zaczynałem od wprowadzania danych do komputera, ale teraz awansowałem na kogoś w rodzaju zastępcy kierownika działu operacyjnego.

– Gratuluję. To cudownie, Johnny… chciałam powiedzieć, John.

– Oj, bez przesady, mów mi Johnny. Nie mogę uwierzyć, że to ty weszłaś przez te drzwi. Myślałem, że na twój widok padnę trupem. Nie spodziewałem się, że cię jeszcze kiedyś zobaczę. Myślałem, że wyjechałaś do Nowego Jorku albo w jakieś podobne miejsce.

– Nie, wciąż tu tkwię – odparła szybko.

– Ciekawe, że nie widziałem cię dotąd tutaj.

– Rzadko tu bywam. Stamtąd, gdzie mieszkam, jest do centrum spory kawałek.

– Siadaj i opowiadaj, co u ciebie. Nie wiedziałem, że masz dziecko. Nie wiedziałem nawet, że wyszłaś za mąż.

– Nie jestem mężatką.

– Och. – Na policzki Janasa wypłynął rumieniec zakłopotania. – Eee… napijesz się kawy albo czegoś? Właśnie nastawiłem wodę.

– Trochę się śpieszę, Johnny.

– No tak, rozumiem. Co mogę dla ciebie zrobić? – W jego oczach pojawił się nagle błysk niedowierzania. – Chyba nie szukasz pracy, prawda?

Popatrzyła na niego znacząco.

– A gdybym szukała, to co? Czy to cos złego?

– Nie, oczywiście, że nie. Tylko, no wiesz, nie spodziewałem się, że tu zostaniesz, a już zupełnie nie widzę cię pracującej w jakimś tam centrum handlowym.

– Praca jak każda inna, nie uważasz? Ty tu pracujesz. A skoro już o tym mowa, to niby co miałabym, według ciebie, robić w życiu?

Uśmiech Jarvisa szybko zgasł. Młodzieniec potarł nerwowo dłońmi o spodnie.

– Nie chciałem cię urazić, LuAnn. Po prostu myślałem, że mieszkasz gdzieś w jakimś zamku, nosisz eleganckie stroje, jeździsz eleganckimi samochodami. Przepraszam.

LuAnn przypomniała się propozycja Jacksona i gniew jej minął. Zamek mógł znaleźć się wkrótce w zasięgu jej możliwości.

– W porządku, Johnny, ciężki miałam tydzień, wiesz, jak to jest. Nie szukam pracy. Chcę tylko zasięgnąć informacji o jednym z waszych podnajemców.

Jarvis zerknął przez ramię w głąb biura, skąd dolatywała kakofonia telefonicznych dzwonków, stukotu klawiatur, gwaru rozmów.

– Informacji?

– Tak. Byłam tu wczoraj rano na spotkaniu.

– Z kim?

– Właśnie tego chcę się od ciebie dowiedzieć. Przyjął mnie w tym pomieszczeniu biurowym w pasażu po prawej, gdy wchodzi się do centrum od strony przystanku autobusowego. Na drzwiach nie ma żadnej tabliczki ani wywieszki, ale to zaraz obok stoiska z lodami.

Jarvis zrobił zdziwioną minę.

– Myślałem, że to pomieszczenie jest puste. Sporo mamy takich do wynajęcia. Okolica nie jest najatrakcyjniejsza.

– No tak, ale wczoraj nie było puste.

Jarvis podszedł do stojącego na kontuarze komputera i zaczął stukać w klawisze.

– W jakiej sprawie było to spotkanie?

– Och, w sprawie pracy w charakterze przedstawicielki handlowej – odpowiedziała bez chwili wahania LuAnn. – No wiesz, bezpośrednia promocja różnych towarów.

– Tak, jest tu parę takich osób, które wynajmują od nas pomieszczenia na czas określony. Przeważnie wykorzystują je na takie właśnie spotkania. Jeśli mamy kawałek wolnej przestrzeni, a zazwyczaj mamy, to chętnie ją wynajmujemy, choćby tylko na jeden dzień. Zwłaszcza kiedy jest już urządzona, no wiesz, pomieszczenie biurowe pod klucz.

Patrzył przez chwilę na ekran. Potem podszedł do drzwi, przez które z głębi biura sączył się wciąż gwar głosów, i zamknął je. Posłał LuAnn lekko spłoszone spojrzenie.

– A więc co chcesz wiedzieć?

Dostrzegła niepokój w jego oczach i zerknęła na drzwi, które przed chwilą zamknął.

– Chyba nie będziesz miał z tego powodu nieprzyjemności, Johnny?

Machnął ręką.

– Ależ skąd! – żachnął się. – Nie zapominaj, że jestem tutaj zastępcą kierownika – dorzucił z wyższością.

– No to powiedz mi po prostu, co wiesz. Kim są ci ludzie. Czym się zajmują. Jakiś adres. Tego rodzaju rzeczy.

Jarvis zmieszał się.

– Jak to, nie powiedzieli ci tego na spotkaniu?

– Niby powiedzieli – odparła powoli. – Ale wolę się upewnić, czy wszystko jest jak trzeba, rozumiesz. Zanim się zdecyduję, czy przyjąć tę propozycję. Musiałabym sobie kupić trochę nowych ciuchów, może nawet zmienić samochód. Nie chcę ponosić tych kosztów w ciemno.

Jarvis parsknął.

– Masz rację, mądrze robisz. Bo wiesz, to, że ci ludzie wynajęli u nas pomieszczenie, nie znaczy jeszcze, że grają z tobą uczciwie. – Zamilkł, a potem dodał z niepokojem w głosie: – Chyba nie chcieli od ciebie żadnych pieniędzy?

– Nie, wprost przeciwnie, zaproponowali mi niewiarygodnie dobre warunki finansowe.

– Pewnie tak dobre, że aż podejrzane?

– Waśnie. – Obserwowała jego palce przebiegające wprawnie klawiaturę komputera. – Gdzie się tego nauczyłeś? – spytała z podziwem.

– Czego? Tego? W społecznym college’u. Uczą tam prawie wszystkiego. Komputery to moja pasja.

– Sama wróciłabym chętnie do szkoły.

– Nauka, jak pamiętam, zawsze dobrze ci szła, LuAnn. Założę się, że dałabyś sobie radę jak nic.

Posłała mu wdzięczne spojrzenie.

– Może kiedyś. No i co tam dla mnie masz?

Jarvis znowu wpatrzył się w ekran.

– Firma nazywa się Associates Incorporation. Przynajmniej tak wpisali do formularza umowy najmu. Wynajęli pomieszczenie na tydzień, poczynając od wczoraj. Zapłacili gotówką. Nie podali adresu. Nie interesują nas takie rzeczy, kiedy klient płaci gotówką.

– Nikogo tam teraz nie ma.

Jarvis, przeglądając zawartość ekranu, pokręcił z roztargnieniem głową.

– Umowę najmu podpisał gość nazwiskiem Jackson – powiedział.

– Mniej więcej mojego wzrostu, czarne włosy, przy tuszy…

– Zgadza się. Teraz go sobie przypominam. Robił bardzo solidne wrażenie. Czy podczas tego spotkania zaszło coś niezwykłego?

– Zależy, co przez to rozumieć. Ale mnie też wydał się bardzo solidny. Możesz mi powiedzieć coś jeszcze?

Jarvis znowu odwrócił się do ekranu w nadziei, że wyczyta z niego jeszcze parę okruchów informacji, którymi mógłby uraczyć LuAnn. Nie odzywał się przez chwilę, w końcu na jego twarzy odmalował się zawód. Westchnął i spojrzał na nią.

– Chyba już nic.

Biorąc Lisę na ręce, LuAnn zauważyła na kontuarze stos kieszonkowych notesów i kubek z pękiem długopisów.

– Możesz mi dać jeden taki notes i długopis, Johnny? Zapłacę.

– Żartujesz? Jasny gwint, bierz, ile chcesz.

– Po jednej sztuce wystarczy. Dzięki. – Schowała notesik i długopis do torebki.

– Nie ma za co, całe tony tego mamy.

– Dziękuję za informacje. Naprawdę jestem ci wdzięczna. Miło było cię spotkać, Johnny.

– Do licha, aleś mi zrobiła niespodziankę, wchodząc ni z tego, ni z owego przez te drzwi. – Zerknął na zegarek. – Za dziesięć minut mam przerwę na lunch. W sekcji gastronomicznej jest taka sympatyczna chińska knajpka. Masz czas? Ja stawiam. Pogawędzilibyśmy trochę, powspominali stare dobre czasy.

– Może innym razem. Teraz naprawdę trochę się śpieszę. Zawód na twarzy Jarvisa wywołał w niej lekkie poczucie winy. Posadziła Lisę z powrotem na kocyku i uścisnęła go serdecznie. Uśmiechnęła się, poczuwszy na świeżo umytych włosach jego przyśpieszony oddech. Czując pod dłonią jej plecy i miękkość biustu rozpływającą się po klatce piersiowej, Jarvis doznał błogostanu.

– Dobrze się ustawiłeś, Johnny – przyznała LuAnn, odsuwając się od niego. – Zawsze wiedziałam, że do czegoś dojdziesz.

Moje życie mogło się potoczyć inaczej – pomyślała – gdybym wcześniej poznała Johnny’ego.

Jarvis był już teraz w siódmym niebie.

– Naprawdę? Miło mi słyszeć, że o mnie myślałaś.

– Widzisz? Pełno we mnie niespodzianek. Trzymaj się, może tu jeszcze wpadnę.

Wzięła Lisę na ręce i skierowała się do drzwi. Mała, gaworząc rozkosznie, zaczęła pocierać pluszową zabawką policzek matki.

– Hej, LuAnn?

Zatrzymała się i odwróciła.

– Przyjmiesz tę pracę?

– Jeszcze nie wiem – odparła po chwili zastanowienia. – Ale jeśli przyjmę, to prawdopodobnie o tym usłyszysz.


Następny przystanek na trasie LuAnn stanowiła biblioteka publiczna, przybytek, w którym była częstym gościem, kiedy chodziła do szkoły, ale do którego od lat już nie zaglądała. Bibliotekarka powitała ją bardzo ciepło, zachwycając się córeczką LuAnn. Lisa, tuląc się do matki, rozglądała się z zaciekawieniem po zapchanych książkami półkach.

– Da. Da, uch.

– Lubi książki – powiedziała LuAnn. – Czytam jej codziennie.

– Ma twoje oczy – orzekła kobieta, przenosząc spojrzenie z matki na córkę i z powrotem. LuAnn pogłaskała delikatnie policzek Lisy.

Uśmiech znikł z warg bibliotekarki, kiedy nie zobaczyła obrączki na palcu LuAnn. Nie umknęło to uwagi LuAnn.

– To najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Niewiele mam, ale miłości tej malutkiej nigdy nie zabraknie.

Kobieta uśmiechnęła się niewyraźnie i pokiwała głową.

– Moja córka też jest samotną matką. Staram się jej pomagać, jak mogę, ale to niełatwe. Pieniędzy wciąż mało.

– Mnie nie musi pani tego mówić. – LuAnn wygrzebała z torby na pieluchy butelkę z rozrobionym mlekiem w proszku, które dostała od przyjaciółki, i wsunęła ją w rączki Lisy. – Jeśli uda mi się kiedyś dociągnąć do końca tygodnia z sumą, którą właśnie mam, uznaję to za cud.

Kobieta pokręciła ze smutkiem głową.

– Powiadają, że pieniądze są źródłem wszelkiego zła, ale często próbuję sobie wyobrazić, jak by to było nie martwić się o nie. I nie potrafię. A ty?

– Ja potrafię. Wyobrażam sobie, że to musi być bardzo przyjemne uczucie.

Kobieta roześmiała się.

– No dobrze, czym mogę ci służyć?

– Przechowujecie tu kopie rozmaitych starych gazet na takich kliszach, prawda?

Kobieta skinęła głową.

– Na mikrofilmach. W tamtej salce. – Wskazała na drzwi w głębi czytelni.

LuAnn zawahała się.

– Potrafisz obsługiwać przeglądarkę mikrofilmów? Jeśli nie, mogę ci pokazać. To nic trudnego.

– Byłabym wdzięczna. Dziękuję.

Weszły do pustej i ciemnej sali. Kobieta zapaliła górne światło, posadziła LuAnn przed jednym ze stojących tu terminali i wybrała na chybił trafił szpulę z mikrofilmem. Załadowała ją szybko i na podświetlonym ekranie pojawiła się stronica gazety. Kobieta, operując wprawnie pokrętłami, zaczęła przesuwać tekst linijka po linijce. LuAnn śledziła każdy jej ruch. Przewinąwszy kilka stron gazety, kobieta wyjęła szpulę i wyłączyła przeglądarkę.

– Teraz spróbuj sama – zaproponowała.

LuAnn umiejętnie załadowała szpulę i kiedy na ekranie pojawił się obraz, tak samo fachowo zaczęła manipulować pokrętłami.

– Bardzo dobrze – pochwaliła ją bibliotekarka. – Szybko się uczysz. Nie każdy chwyta w lot, jak to się robi.

– Zawsze byłam sprawna manualnie.

– Katalog mikrofilmów jest przejrzyście oznakowany. Przechowujemy tu archiwalne kopie gazety miejscowej i kilku ogólnokrajowych. Każda szufladka ze szpulami opatrzona jest karteczką z datami wydań.

– Bardzo pani dziękuję.

Kobieta wyszła, a LuAnn, z ssącą wciąż mleko z butelki Lisa na ręku, ruszyła wzdłuż rzędu szafek. Znalazła szufladkę z mikrofilmami znanej gazety i z przechowywanych w niej pudełek ze szpulami wybrała te z datami z ostatnich sześciu miesięcy. Zrobiła sobie przerwę, by zmienić pieluszkę Lisie, po czym załadowała pierwszą szpulę do przeglądarki. Trzymając na kolanach córeczkę, która pokazując paluszkiem i gaworząc, komentowała z podnieceniem obraz widniejący na ekranie, LuAnn przebiegła wzrokiem pierwszą stronę gazety. Szybko znalazła artykuł opatrzony nagłówkiem wydrukowanym dwucalowymi wołami: Szczęśliwiec wygrywa na loterii czterdzieści pięć milionów dolarów. LuAnn przeczytała szybko treść. Z zewnątrz dobiegał szum ulewy. Wiosna była tego roku deszczowa, często przechodziły burze. Jakby na potwierdzenie tego zagrzmiało i cały budynek zadrżał w posadach. Zerknęła niespokojnie na Lisę, ale mała nie zwróciła na grzmot uwagi. LuAnn wyciągnęła z torby kocyk, rozpostarła go na podłodze, rozrzuciła parę zabawek i posadziła na nim córeczkę. Wróciła do przeglądarki. Wyjęła z torebki notes i długopis i zrobiła kilka notatek. Przeskoczyła od razu do następnego miesiąca. Ciągnienia loterii krajowej odbywały się piętnastego dnia każdego miesiąca. Ją interesowały gazety z dni od szesnastego do dwudziestego. Wyszukanie wzmianek o sześciu ostatnich zwycięzcach zajęło jej dwie godziny. Przewinęła ostatnią szpulę i odłożyła ją do szufladki.

Usiadła i spojrzała na swoje notatki. Głowa ją łupała, marzyła o kawie. Na zewnątrz lało wciąż jak z cebra. Z Lisą na ręku wróciła do czytelni, wybrała z półek kilka ilustrowanych książeczek dla dzieci i zaczęła czytać małej. Po dwudziestu minutach Lisa zasnęła. LuAnn ułożyła ją w nosidełku, które postawiła na stole obok siebie. W czytelni było ciepło i cicho. Czując, że ją też ogarnia senność, wsunęła rękę do nosidełka i ścisnęła delikatnie małą nóżkę dziewczynki. Z drzemki wyrwał ją dotyk czyjejś dłoni na ramieniu. Wzdrygnęła się; spłoszona, otworzyła oczy i napotkała spojrzenie stojącej nad nią bibliotekarki.

– Przepraszam, że cię budzę, ale już zamykamy. LuAnn rozejrzała się półprzytomnie po czytelni.

– Dobry Boże, która to godzina?

– Parę minut po szóstej, kochanie.

LuAnn spakowała się pośpiesznie.

– Przepraszam, że tu zasnęłam.

– Mnie to nie przeszkadzało. Aż żal mi było cię, budzić, tak smacznie obie spałyście.

– Dziękuję jeszcze raz za pomoc. – LuAnn przekrzywiła głowę i wsłuchała się w bębnienie deszczu o dach.

Bibliotekarka spojrzała na nią bezradnie.

– Niestety, nie mogę was nigdzie podrzucić, bo jeżdżę autobusem.

– Nie szkodzi. Z autobusem jestem za pan brat.

LuAnn okryła płaszczem nosidełko z Lisa, wyszła na deszcz i podbiegła do przystanku. Pół godziny później z piskiem hamulców i sykiem otwierających się drzwi pneumatycznych zatrzymał się przed nią autobus. Do biletu za przejazd zabrakło jej dziesięć centów, ale kierowca, potężnie zbudowany Murzyn, którego znała z widzenia, dołożył resztę z własnej kieszeni i dał jej ręką znak, że ma wsiadać.

– Ludzie powinni sobie pomagać – mruknął.

Podziękowała mu uśmiechem. Dwadzieścia minut później wchodziła już do zajazdu dla ciężarówek. Do rozpoczęcia swojej zmiany miała jeszcze kilka godzin.

– Hej, dziewczyno, co tak wcześnie? – zdziwiła się Beth, jej pięćdziesięciokilkuletnia koleżanka z pracy, wycierająca wilgotną ścierką wyłożony laminatem kontuar.

Potężny kierowca ciężarówki, popijający kawę przy barze, obrzucił LuAnn pełnym uznania spojrzeniem. Poczuwał się do tego, chociaż przemoczona do suchej nitki dziewczyna wyglądała jak zmokła kura. To była tradycja.

– Przyszła przed czasem, żeby się nie rozminąć ze starym dużym Frankiem – powiedział z uśmiechem, który rozlał się po całej twarzy. – Wiedziała, że jeżdżę dzisiaj na wcześniejszej zmianie i nie mogła znieść myśli, że już mnie więcej nie zobaczy.

– Masz rację, Frankie, LuAnn serce by pękło, gdyby nie zobaczyła tutaj twojej wielkiej, starej, zarośniętej gęby – wtrąciła się Beth, dłubiąc w zębach wykałaczką.

– Cześć, Frankie, jak się masz? – przywitała go LuAnn.

– Teraz już dobrze – odparł Frankie.

Uśmiech wciąż rozjaśniał mu twarz.

– Beth, przypilnujesz Lisy? – zwróciła się LuAnn do koleżanki, wycierając ręcznikiem twarz i ręce. – Przebiorę się tylko. – Zajrzała do córeczki i z ulgą stwierdziła, że mała ma sucho i jest głodna. – Zagrzeję jej mleko i przygotuję owsiankę.

Potem powinna spać przez całą noc, chociaż sporo już dzisiaj drzemała.

– Nie ma sprawy. Chodź do cioci, maleńka. – Beth wzięła Lisę na ręce i przytuliła ją do piersi. Dziecko, wydając całą gamę nieartykułowanych dźwięków, sięgnęło od razu po długopis zatknięty za ucho Beth. – Ale teraz na poważnie, LuAnn. Jesteś parę godzin za wcześnie. Co się stało?

– Przemokłam, a jedyne czyste ubranie, jakie mam, to uniform. Poza tym miałam wyrzuty sumienia, że wczoraj nie przyszłam. Zaraz, zostało coś z lunchu? Chyba dzisiaj jeszcze nic nie miałam w ustach.

Beth popatrzyła na LuAnn potępiająco i podparła się pod boki.

– Żebyś zadbała o siebie chociaż w połowie tak, jak dbasz o tę kruszynę. Boże, dziecko, toż to już ósma dochodzi.

– Nie nudź, Beth. Zwyczajnie zapomniałam.

Beth odchrząknęła.

– Aha, już ci wierzę. Duane pewnie znowu przepił wszystkie pieniądze, mam rację?

– Powinnaś rzucić tę żałosną gnidę, LuAnn! – zahuczał Frankie. – Ale pozwól mi najpierw kopnąć go za ciebie w zadek. Zasługujesz na kogoś lepszego niż ten śmieć.

Beth uniosła brew, co świadczyło, że w pełni zgadza się z Frankiem.

LuAnn popatrzyła ponuro po ich twarzach.

– Dziękuję wam obojgu, że tak się o mnie troszczycie, ale teraz wybaczcie.

Jakiś czas potem LuAnn siedziała już przy stoliku w kącie i kończyła posiłek, który przygotowała jej Beth. Odsunęła od siebie talerz i sięgnęła po kubek świeżo zaparzonej kawy. Deszcz znowu zaczął padać i bębnienie ciężkich kropel o blaszany dach restauracji działało na nią kojąco. Szczelniej opatuliła się cienkim sweterkiem i spojrzała na zegar wiszący za barem. Do swojej zmiany miała jeszcze dwie godziny. Dawniej, kiedy zdarzało się jej przyjść do pracy wcześniej, próbowała wyrobić trochę nadgodzin, ale ostatnio kierownik już jej na to nie pozwalał.

– Ciężkie czasy – wyjaśnił.

– A co pan może wiedzieć o ciężkich czasach – odparowała mu wtedy, ale nic to nie dało.

Dobrze przynajmniej, że pozwalał jej przychodzić z Lisa. Gdyby nie to, w ogóle nie mogłaby pracować. No i płacił gotówką. Wiedziała, że w ten sposób unika odprowadzania podatku od wynagrodzenia, ale zarabiała tak mało, że państwo nie powinno od tego zbiednieć. Nigdy jeszcze nie wypełniała formularza rocznego zeznania podatkowego, żyła poniżej granicy ubóstwa i była zwolniona z wszelkich podatków.

Obok, w nosidełku, leżała Lisa. LuAnn poprawiła troskliwie kocyk okrywający śpiącą córeczkę. Odstąpiła jej trochę swojego posiłku. Mała bardzo dobrze przyswajała normalne jedzenie, ale zasnęła, nie dotrwawszy do gotowanej marchewki. LuAnn martwiła się, że córeczka nie ma tutaj najlepszych warunków do spania, że noce spędzane pod kontuarem gwarnego, zadymionego zajazdu dla ciężarówek odbiją się za parę lat na zdrowiu i psychice Lisy. Nadszarpną w niej samoocenę i rozbiją osobowość. Czytała o tym w czasopismach i słyszała w telewizji. Nie potrafiłaby zliczyć, ile bezsennych nocy kosztowała ją ta koszmarna myśl. A to nie było wszystko. Zamartwiała się, czy jedzenia będzie zawsze pod dostatkiem, kiedy Lisa przejdzie w końcu na w pełni normalną dietę. Nie miała samochodu, supłała zawsze drobne na autobus, chodziła piechotą albo biegała po deszczu. A jeśli Lisa złapie jakąś chorobę? Co wtedy zrobi LuAnn? A jeśli ona sama zachoruje? Kto wtedy zajmie się Lisą? Nie była ubezpieczona. Na szczepienia i badania okresowe jeździła z Lisą do bezpłatnej kliniki okręgowej, ale sama nie była u lekarza od ponad dziesięciu lat. Na razie jest młoda, silna i zdrowa, ale to może się bardzo szybko zmienić. Nigdy nic nie wiadomo. Omal nie parsknęła śmiechem, kiedy wyobraziła sobie Duane’a próbującego sprostać obowiązkom młodego tatusia. Po pięciu minutach uciekłby z krzykiem w las. Ale tak naprawdę nie było się z czego śmiać.

Kiedy tak patrzyła na otwierające się i zamykające maleńkie usteczka, serce zaciążyło jej nagle jak gdyby przygniotła ją półciężarówka stojąca na parkingu przed zajazdem. Córeczka zdana była tylko na nią, a ona nic nie miała. Co dzień o krok od przepaści, i to coraz krótszy krok. W końcu w nią runie; to tylko kwestia czasu. Przypomniały jej się słowa Jacksona. Cykl. Jak jej matka. Jak potem ona. Duane przypominał Benny’ego Tylera pod tyloma względami, że lepiej nie myśleć. Następna będzie Lisa, jej ukochana dziewczynka. Zabiłaby albo dała się zabić, byle tylko uchronić ją przed takim losem. Mówili, że Ameryka to kraj pełen możliwości. Wystarczy otworzyć sobie do nich drzwi. Zapomnieli tylko dać do nich klucz ludziom takim jak LuAnn. A może wcale nie zapomnieli? Może tak właśnie miało być. Tak przynajmniej widziała zawsze sprawy, kiedy, jak teraz, popadała w głębszą depresję.

Potrząsnęła głową, żeby odpędzić te myśli, i splotła dłonie. Takie rozważania nic jej teraz nie pomogą. Sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej notes. Bardzo ją intrygowało to, co wyszperała w bibliotece.

Sześcioro zwycięzców loterii. Zaczęła od tych, którzy wygrali zeszłej jesieni, i doszła aż do ostatniego losowania. Wypisała sobie ich nazwiska i charakterystyki. Artykuły ilustrowano fotografiami szczęśliwców. Ich uśmiechy zdawały się rozciągać na całą szerokość strony. Poczynając od końca, byli to: Judy Davis, lat dwadzieścia siedem, samotna matka na garnuszku opieki społecznej, troje małoletnich dzieci; Herman Rudy, lat pięćdziesiąt osiem, były kierowca ciężarówki na rencie inwalidzkiej, plik rachunków za leczenie obrażeń odniesionych w wyniku wypadku przy pracy; Wanda Tripp, lat sześćdziesiąt sześć, wdowa otrzymująca czterysta dolarów miesięcznie z ubezpieczenia społecznego; Randy Stith, lat trzydzieści jeden, wdowiec z jednym dzieckiem na utrzymaniu, pracujący do niedawna jako robotnik przy taśmie montażowej, potem objęty redukcją zatrudnienia; Bobbie Jo Reynolds, lat trzydzieści trzy, kelnerka z nowojorskiej restauracji, która po odebraniu wygranej powiedziała gazecie, że rezygnuje ze swojego marzenia o zrobieniu kariery na Broadwayu na rzecz poświęcenia się malarstwu w południowej Francji. I na koniec Raymond Powell, lat czterdzieści cztery, bankrut, który mieszkał od niedawna w przytułku dla bezdomnych.

LuAnn odchyliła się na oparcie. „Oraz LuAnn Tyler, lat dwadzieścia, samotna matka, biedna jak mysz, bez wykształcenia, bez perspektyw, bez przyszłości”. Pasowałaby jak ulał do tego grona życiowych rozbitków.

Cofnęła się tylko o pół roku. Ilu jeszcze takich było? Musiała przyznać, że fascynowały ją te historie. Ludzie z dna dochodzący z dnia na dzień do fortuny. Starzy ludzie z nowo zdobytym bogactwem. Małe dzieci, przed którymi otwiera się nagle świetlana przyszłość. Urzeczywistniają się marzenia. Jak żywa stanęła jej przed oczami twarz Jacksona. „Ktoś musi wygrać. Dlaczego nie miałabyś to być ty, LuAnn?” Wabił ją jego spokojny, beznamiętny głos. Te dwa zdania tłukły się po jej głowie jak niecichnące echo. Czuła, że przesuwa się nad koroną wyimaginowanej tamy. Co czeka ją w głębokiej toni po drugiej stronie, pewności nie miała. Nieznane przerażało ją i pociągało zarazem. Spojrzała na Lisę. Nie potrafiła odegnać od siebie wizji swojej malutkiej dziewczynki wyrastającej na kobietę w przyczepie, z której nie ma ucieczki, osaczonej przez młode wilki.

– Co robisz, słonko?

Zaskoczona LuAnn odwróciła się gwałtownie i zobaczyła nad sobą Beth z pełnymi talerzami w obu rękach.

– Nic takiego – odparła – podliczam tylko cały swój majątek.

Beth uśmiechnęła się i spojrzała wymownie na notes, który LuAnn szybko zamknęła.

– Nie zapomnij tylko o szarych ludziskach, kiedy już się wdrapiesz na sam szczyt, panno LuAnn Tyler. – Beth zachichotała i żonglując zręcznie talerzami, oddaliła się w kierunku czekających konsumentów.

LuAnn uśmiechnęła się blado.

– Nie zapomnę, Beth. Przysięgam – powiedziała cicho.