"Wygrana" - читать интересную книгу автора (Baldacci David)ROZDZIAŁ DZIESIĄTYPociąg miał spóźnienie i dochodziła już trzecia trzydzieści po południu, kiedy LuAnn z Lisa stanęły wreszcie na peronie tętniącej życiem Penn Station. LuAnn nie widziała jeszcze tylu ludzi naraz w jednym miejscu. Rozglądała się bezradnie, oszołomiona gwarem, przewalającymi się tłumami podróżnych i mrowiem lawirujących wśród tej ciżby wózków bagażowych. Przypomniało jej się ostrzeżenie kasjerki z Atlanty i mocniej ścisnęła uszy nosidełka z Lisa. Ręka wciąż ją bolała, ale mimo to potrafiłaby chyba znokautować nią każdego, kto by czegoś próbował. Spojrzała na Lisę. Mała, widząc wokół tyle interesujących rzeczy, nieomal wyskoczyła z nosidełka. LuAnn ruszyła niepewnie przed siebie. Nie miała pojęcia, jak się wydostać z tego ula. Dostrzegła tablicę z napisem Madison Square Garden. Kilka lat temu oglądała w telewizji transmitowaną stamtąd walkę bokserską. Jackson powiedział, że ktoś będzie tu na nią czekał, ale nie bardzo sobie wyobrażała, jak ta osoba zdołają odszukać w całym tym tumulcie. Drgnęła, potrącona lekko przez jakiegoś mężczyznę. Spojrzała na niego. Miał ciemnobrązowe oczy, srebrzysty wąs pod szerokim, spłaszczonym nosem, i był po pięćdziesiątce. Wydało jej się, że to ten sam człowiek, którego widziała przed paroma laty w ringu Madison Square Garden. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że jest na to o wiele za stary. Ale jego szerokie ramiona, przylegające do głowy uszy i zdeformowana twarz zdradzały mimo wszystko byłego boksera. – Panna Tyler? – spytał cicho, ale wyraźnie. – Pan Jackson mnie po panią przysłał. LuAnn kiwnęła głową i wyciągnęła rękę. – Proszę mi mówić LuAnn. A pan jak się nazywa? Mężczyzna zmieszał się. – To naprawdę nieważne. Proszę za mną, mam tu samochód. – Zrobił w tył zwrot i zaczął się oddalać. – Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia! – zawołała za nim LuAnn, nie ruszając z miejsca. Mężczyzna zawrócił. Wyglądał na lekko zirytowanego, ale gdzieś w kącikach jego ust LuAnn dostrzegła coś na kształt rodzącego się uśmiechu. – No dobrze, możesz mi mówić Charlie. Zadowolona? – Zadowolona, Charlie. Domyślam się, że pracujesz dla pana Jacksona. Czy między sobą używacie prawdziwych imion i nazwisk? Mężczyzna puścił to pytanie mimo uszu i ruszył przodem w stronę wyjścia. – Może ponieść małą? – zaproponował po chwili. – Chyba ciężka. – Poradzę sobie. – LuAnn skrzywiła się, bo w tym momencie kolejne ukłucie bólu przeszyło kontuzjowaną rękę. – Na pewno? – spytał, zerkając na jej zaklejony plastrem policzek. – Wyglądasz, jakbyś się z kimś pobiła. Wzruszyła ramionami. – Nic mi nie jest. Wyszli z budynku stacji, minęli ludzi czekających w kolejce na postoju taksówek, i Charlie otworzył przed LuAnn drzwiczki długiej limuzyny. Zanim wsiadła do tego luksusowego pojazdu, podziwiała go przez chwilę zdębiałym wzrokiem. Charlie zajął miejsce naprzeciwko niej. LuAnn rozglądała się z przejęciem po wnętrzu limuzyny. – Za dwadzieścia minut będziemy w hotelu – powiedział Charlie. – Napijesz się czegoś albo coś zjesz po drodze? W pociągu podle karmią. – Podlej jadałam, chociaż nie ukrywam, że głód mnie trochę przycisnął, ale jakoś wytrzymam do hotelu. Po co masz się specjalnie dla mnie zatrzymywać. Spojrzał na nią dziwnie. – Nie musimy się zatrzymywać. Otworzył lodówkę i wyjął z niej wodę sodową, piwo, kanapki i ciasteczka. Nacisnął jakiś guzik i w limuzynie wysunął się stolik. LuAnn wpatrywała się w osłupieniu, jak Charlie zręcznymi, oszczędnymi ruchami wielkich jak bochny dłoni rozmieszcza na nim napoje, żywność, talerzyki, sztućce i serwetki. – Wiedziałem, że będziesz z dzieckiem, kazałem więc wstawić do barku mleko, butelki i takie tam. W hotelu będą mieli wszystko, czego ci potrzeba. LuAnn położyła sobie Lisę w zgięciu łokcia i wsunąwszy jej do buzi smoczek butelki, którą trzymała w jednej ręce, drugą sięgnęła skwapliwie po kanapkę. Charlie przyglądał się im przez chwilę w milczeniu. – Ładne dziecko – odezwał się w końcu. – Jak ma na imię? – Lisa. Lisa Marie. Tak jak córka Elvisa. – Trochę za młoda jesteś na wielbicielkę Króla. – Nie jestem… znaczy, ja w ogóle nie słucham tego rodzaju muzyki. Ale mama za nią przepadała. Zrobiłam to dla niej. – Pewnie się ucieszyła. – Nie wiem, mam nadzieję. Umarła przed przyjściem Lisy na świat. – O, to przykre. – Charlie milczał chwilę. – No a jakiego rodzaju muzykę lubisz? – Klasyczną. Chociaż, prawdę mówiąc, zupełnie się na niej nie znam. Ale podoba mi się brzmienie. Kiedy jej słucham, czuję się jakaś czysta i lekka, jakbym pływała w górskim jeziorze, gdzie woda jest tak przezroczysta, że widać dno. Charlie uśmiechnął się. – Nigdy nie myślałem o tym w taki sposób. Mnie najbardziej leży jazz. Sam gram na trąbce. Nowy Jork ma zaraz po Nowym Orleanie najlepsze kluby jazzowe. Są otwarte do wschodu słońca. Kilka mieści się niedaleko hotelu. – Do którego hotelu jedziemy? – spytała. – Do Waldorf Astoria. Do Towers. Byłaś już w Nowym Jorku? Charlie pociągnął łyk wody sodowej, rozsiadł się wygodnie na kanapie i rozpiął marynarkę. LuAnn pokręciła głową i przełknęła kęs kanapki. – Ja właściwie nigdzie jeszcze nie byłam. Charlie zachichotał cicho. – No to skaczesz od razu na głęboką wodę, zaczynając od Wielkiego Jabłka. – Jaki jest ten hotel? Skończyła kanapkę i popiła colą. – Całkiem przyjemny. Pierwszorzędny, zwłaszcza Towers. Nie jest to, co prawda, Plaza, ale czy Plaza ma konkurentów? Kto wie, może któregoś dnia zatrzymasz się w Plaza. Roześmiał się i otarł serwetką usta. Zauważyła, że palce ma nienaturalnie duże i grube, o masywnych, guzłowatych stawach. – Wiesz, po co tu przyjechałam? – spytała, popatrując na niego niespokojnie. Charlie przeszył ją przenikliwym spojrzeniem. – Powiedzmy, że wiem wystarczająco dużo, by nie zadawać niepotrzebnych pytań. Zostawmy to. – Uśmiechnął się z przymusem. – Widziałeś się kiedyś osobiście z panem Jacksonem? Charlie nachmurzył się. – Zostawmy to, dobrze? – Dobrze, byłam tylko ciekawa. – Wiesz, do czego doprowadziła ciekawość jednego starego kocura. – Ciemne oczy Charliego zabłysły na moment. – O nic nie pytaj, rób, co ci każą, a już nigdy nie będziesz miała problemów. Zrozumiałaś? – Zrozumiałam – mruknęła LuAnn, mocniej przytulając Lisę. Zanim wysiedli z limuzyny, Charlie wyjął ze schowka czarny skórzany płaszcz i kapelusz z szerokim rondem do kompletu i poprosił LuAnn, żeby to włożyła. – Z oczywistych powodów nie chcemy, żeby ktoś skojarzył sobie potem, że widział cię tutaj już dziś. Swój kowbojski kapelusz możesz wyrzucić. LuAnn włożyła posłusznie płaszcz i kapelusz i ścisnęła się mocno paskiem w talii. – Zgłoszę w recepcji, że już jesteś. Masz apartament na nazwisko Lindy Freeman, Amerykanki, dyrektorki biura podróży z siedzibą w Londynie, która przyjechała tu z córeczką, łącząc interesy z wypoczynkiem. – Dyrektorki? Mam nadzieję, że nikt mnie o nic nie zapyta. – O to możesz być spokojna. – Znaczy, nazywam się teraz Linda Freeman? – Przynajmniej do wielkiego wydarzenia. Potem będziesz mogła stać się z powrotem LuAnn Tyler. – A muszę? – pomyślała LuAnn. Apartament, do którego, załatwiwszy formalności w recepcji, zaprowadził ją Charlie, znajdował się na trzydziestym pierwszym piętrze i był ogromny. Składał się z wielkiego pokoju gościnnego i osobnej sypialni. Rozejrzała się z zachwytem po eleganckim wnętrzu i o mało nie zemdlała na widok luksusowej łazienki. – Dla mnie te szaty? – Pogładziła mięciutki materiał szlafroka. – Możesz go nosić, jeśli chcesz. Ale to kosztuje siedemdziesiąt pięć dolców za dobę czy coś koło tego. Podeszła do okna i rozchyliła kotary. Jej oczom ukazał się spory fragment panoramy Nowego Jorku. Niebo było zachmurzone, zapadał już zmrok. – Nigdy w życiu nie widziałam tylu budynków naraz. Jak one się ludziom nie pomylą? Wszystkie wyglądają tak samo. – Obejrzała się na Charliego. Pokręcił głową. – No nie, jak ty już coś powiesz… Jeszcze trochę, a pomyślę, że jakaś ciemniaczka z ciebie. LuAnn spuściła wzrok. – Bo ja jestem ostatnia ciemniaczka. A przynajmniej najbardziej zacofana z tych, jakie spotkałeś. Przechwycił jej spojrzenie. – Hej, nie chciałem cię urazić. Pobędziesz tutaj trochę, to się dotrzesz, wiesz, o co mi chodzi… – Urwał, ale nie spuszczał oczu z LuAnn, która podeszła do Lisy i pogłaskała ją po buzi. – Patrz, tutaj jest barek z napojami – podjął. Pokazał jej, jak z niego korzystać, a potem otworzył drzwi ściennej szafy. – Tu masz sejf. – Wskazał na masywne, stalowe drzwiczki osadzone w ścianie. Wystukał kod na klawiaturze. – Możesz w nim trzymać cenne rzeczy. – Chyba nie mam nic, co warto by tu schować. – A kupon loteryjny? LuAnn sięgnęła szybko do kieszeni po kupon. – Czyli tyle wiesz, tak? Charlie nie odpowiedział. Wziął od niej kupon i nawet na niego nie spojrzawszy, włożył do sejfu. – Wymyśl sobie kombinację. Tylko żadne tam daty urodzin ani nic w tym stylu. Ale ta kombinacja musi ci się z czymś kojarzyć, żeby przy pierwszej okazji nie wywietrzała z głowy. Nie radzę nigdzie jej zapisywać. Rozumiesz? – Otworzył znowu sejf. LuAnn kiwnęła głową, wprowadziła własny kod, zaczekała, aż sejf przełączy się w tryb blokady, i zatrzasnęła drzwiczki. Charlie skierował się do drzwi. – Wrócę tu jutro rano o dziewiątej. Jak wcześniej zgłodniejesz albo co, to dzwoń po służbę hotelową. Tylko załatw to tak, żeby kelner nie mógł się dobrze przyjrzeć twojej twarzy. Zawiąż włosy w kok albo włóż czepek kąpielowy, że niby to miałaś właśnie wskoczyć do wanny. Otwórz drzwi, podpisz rachunek nazwiskiem Linda Freeman i schowaj się w sypialni. Napiwek połóż wcześniej na stole. Trzymaj. – Charlie wyjął z kieszeni plik banknotów i wręczył go LuAnn. – I w ogóle staraj się nie rzucać w oczy. Nie spaceruj po hotelu, nie wdawaj się z nikim w rozmowy i tak dalej. – Spokojna głowa, wiem, że nie wyglądam na dyrektorkę. – LuAnn odgarnęła włosy z czoła i bez powodzenia usiłowała nadać głosowi żartobliwy ton. – Nie o to chodzi, LuAnn. Nie chciałem… – Charlie urwał i wzruszył ramionami. – Posłuchaj, ledwie udało mi się skończyć szkołę średnią. Do college’u nawet nie próbowałem startować, a jakoś daję sobie radę. Oboje nie możemy uchodzić za absolwentów Harvardu, no i co z tego? – Dotknął lekko jej ramienia. – Wyśpij się dobrze. Jutro wyjdziemy na miasto, pozwiedzamy i będziesz się mogła wygadać za wszystkie czasy, co ty na to? Twarz jej się rozjaśniła. – Fajnie. – I ubierz się cieplej, bo na jutro zapowiadają ochłodzenie. LuAnn spuściła wzrok na swoją wymiętą bluzkę i dżinsy. – To wszystko, co mam – wybąkała z zakłopotaniem. – Wyjechałam z domu, jak stałam. – I bardzo dobrze – rzekł uprzejmie Charlie. – Z bagażem tylko kłopoty. – Obrzucił ją taksującym spojrzeniem. – Masz około metra siedemdziesięciu pięciu, tak? Rozmiar: ósemka? LuAnn kiwnęła głową i zarumieniła się. – Od góry chyba trochę większy. Oczy Charliego zatrzymały się na chwilę na wysokości jej biustu. – Dobra – powiedział. – Przyniosę ci jutro jakieś ciuszki. Dla Lisy też. Ale to trochę potrwa. Umówmy się, że jestem u ciebie około południa. – Będę mogła zabrać Lisę? – Jasne, mała idzie z nami. – Dzięki, Charlie. Naprawdę bardzo ci dziękuję. Nie miałabym odwagi wyjść na ulicę sama. A bardzo mnie tam ciągnie. Nigdy w życiu nie byłam w takim dużym mieście. Założę się, że w samym tym hotelu ludzi jest więcej niż w całym moim miasteczku. Charlie roześmiał się. – Tak, ja jestem stąd i dla mnie to naturalne. Ale rozumiem cię. Bardzo dobrze rozumiem. Po jego wyjściu LuAnn wyjęła Lisę z nosidełka i głaskając po włoskach, położyła na środku królewskiego łoża. Rozebrała szybko małą, wykąpała w ogromnej wannie i ubrała w piżamkę. Położyła dziewczynkę z powrotem na łóżku, okryła kocem i obłożyła po bokach dużymi poduchami, żeby mała nie stoczyła się na podłogę. Zastanawiała się właśnie, czy sama też nie powinna wejść do wanny, żeby wymoczyć w wodzie obolałe członki, kiedy zadzwonił telefon. Po chwili wahania sięgnęła po słuchawkę. – Halo? – Panna Freeman? – Przepraszam, ale to… – Dala sobie w myślach solidnego kuksańca. – Tak, słucham. – Następnym razem trochę szybciej, LuAnn – upomniał Jackson. – Ludziom rzadko zdarza się zapominać, jak się nazywają. No i jak tam? Zaopiekowano się tobą? – Jak najbardziej. Charlie jest cudowny. – Charlie? A tak, oczywiście. Masz kupon? – Leży w sejfie. – Dobry pomysł. Masz pod ręką papier i coś do pisania? LuAnn rozejrzała się po pokoju i na antycznym biureczku pod oknem wypatrzyła arkusz papieru i długopis. – Notuj, ile możesz – podjął Jackson. – Jak nie zdążysz czegoś zapisać, to wszystkie szczegóły i tak będzie znał Charlie. Ucieszy cię pewnie wiadomość, że wszystko już dopięte na ostatni guzik. Losowanie loterii krajowej odbywa się pojutrze o szóstej wieczorem. Możesz je oglądać w telewizji w swoim pokoju hotelowym. Będzie transmitowane na żywo przez wszystkie większe sieci. Obawiam się jednak, że u ciebie nie wywoła ono specjalnego dreszczyku emocji. – LuAnn wyobraziła sobie kpiący uśmieszek rozciągający mu wargi przy tych słowach. – Potem cały kraj z zapartym tchem będzie czekał na wyłonienie zwycięzcy. Nie zgłosisz się od razu. Musimy dać ci czas, teoretycznie, ma się rozumieć, na ochłonięcie, pozbieranie myśli, może na zasięgnięcie porady u finansistów, prawników, i tak dalej. Dopiero po upływie tego okresu przejściowego wyruszysz w podróż do Nowego Jorku. Zwycięzcy nie są, rzecz jasna, zobowiązani do przyjeżdżania do Nowego Jorku. Konferencja prasowa może zostać zwołana gdziekolwiek, nawet w rodzinnym miasteczku wygrywającego. Jednak większość dotychczasowych zwycięzców dobrowolnie decydowała się na tę wyprawę. Komisja Loteryjna to lubi. Konferencję prasową o zasięgu ogólnokrajowym o wiele wygodniej przeprowadzić tutaj. Zakładamy zatem, że twoja euforia potrwa ze dwa dni. Oficjalnie masz trzydzieści dni na zgłoszenie się po wygraną, a więc nie ma problemu. Nawiasem mówiąc, dlatego właśnie chciałem, żebyś wstrzymała się z przyjazdem. Sprawy by się skomplikowały, gdyby ludzie dowiedzieli się, że przybyłaś do Nowego Jorku przed oficjalnym ogłoszeniem wyników losowania. Musisz więc zachować incognito do czasu, kiedy będziemy gotowi zaprezentować cię jako zwyciężczynię. – Z brzmienia jego głosu wynikało, że nie jest zadowolony ze zmiany swoich pierwotnych planów. LuAnn notowała najszybciej, jak potrafiła. – Przepraszam, ale ja naprawdę nie mogłam czekać, panie Jackson – powiedziała szybko. – Mówiłam panu, co by to było, gdybym tam została. To taka mała mieścina i w ogóle. Ludzie od razu by wiedzieli, że to ja wygrałam. Nie wiem skąd, ale by wiedzieli. – No nic, szkoda czasu na przelewanie z pustego w próżne – przerwał jej obcesowo. – Teraz najważniejsze to utrzymywać w tajemnicy fakt, że już tu jesteś, aż do losowania, a potem jeszcze przez dzień lub dwa. Do Atlanty dojechałaś autobusem, tak? – Tak. – A zastosowałaś stosowne środki ostrożności, żeby nikt cię nie rozpoznał? – Duży kapelusz i okulary. Zresztą nie spotkałam nikogo znajomego. – I kupując bilet nie podałaś, naturalnie, prawdziwego nazwiska? – Oczywiście, że nie – zełgała LuAnn. – Dobrze. Myślę, że skutecznie zatarłaś za sobą ślad. – Mam taką nadzieję. – To wkrótce będzie bez znaczenia, LuAnn. Naprawdę. Za kilka dni będziesz od domu o wiele dalej niż tylko w Nowym Jorku. – A konkretnie gdzie? – Umówiliśmy się, że sama wybierasz sobie miejsce. Europa? Azja? Ameryka Południowa? Powiedz, co ci najbardziej odpowiada, a ja już wszystko załatwię. LuAnn zastanawiała się przez chwilę. – Muszę się decydować teraz? – Oczywiście, że nie. Ale jeśli chcesz wyjechać natychmiast po konferencji prasowej, to im wcześniej dasz mi znać, co postanowiłaś, tym lepiej. Mam opinię człowieka, który potrafi dokonywać cudów, jeśli chodzi o załatwianie spraw związanych z podróżami, ale czarodziejem nie jestem, zwłaszcza że nie masz ani paszportu, ani żadnych innych dokumentów tożsamości. – Powiedział to z niedowierzaniem. – Te dokumenty również trzeba będzie przygotować. – Potrafi mi je pan wyrobić? Nawet kartę ubezpieczenia społecznego? – Nie masz numeru ubezpieczenia społecznego? Niemożliwe. – Możliwe, jeśli po narodzinach dziecka rodzice nie zadadzą sobie trudu dopełnienia odpowiednich formalności – odparowała. – Myślałem, że szpital nie wypuszcza noworodka bez pełnej dokumentacji. LuAnn o mało nie parsknęła śmiechem. – Nie urodziłam się w szpitalu, panie Jackson. Podobno pierwsze, co po przyjściu na świat zobaczyłam, to góra brudów do prania w sypialni mojej mamusi, gdzie odebrała mnie babcia. – Tak, chyba potrafię ci wyrobić numer ubezpieczenia społecznego – rzekł stłumionym głosem. – A może potrafi pan jeszcze załatwić, żeby wpisali mi do paszportu inne nazwisko? To znaczy, żeby zdjęcie było moje, tylko nazwisko inne. I tak samo w innych papierach. – A czemu ci na tym zależy, LuAnn? – spytał powoli Jackson. – No, ze względu na Duane’a. Wiem, że wygląda na tumana, ale kiedy się dowie, że wygrałam tyle pieniędzy, zrobi wszystko, żeby mnie znaleźć. Myślę, że najlepiej będzie zniknąć. Zacząć wszystko od początku. Od zera, jak to się mówi. Z nowym nazwiskiem i tak dalej. Jackson wybuchnął śmiechem. – Naprawdę obawiasz się, że Duane Harvey zdoła cię wytropić? Mam poważne wątpliwości, czy wie, jak wydostać się z okręgu Rikersville. – Bardzo pana proszę, panie Jackson, gdyby się to panu udało, byłabym niezmiernie wdzięczna. Oczywiście zrozumiem, jeśli to przekroczy pańskie możliwości. – LuAnn urwała i czekała z zapartym tchem niepewna, czy próżność każe Jacksonowi połknąć haczyk. – Nie przekracza – warknął. – To nawet całkiem proste, jeśli ma się takie dojścia jak ja. Ale pewnie nie zastanawiałaś się jeszcze nad nazwiskiem, jakie chcesz przybrać? Zaskoczyła go, wymieniając od razu nazwisko wraz z miejscem, z którego jakoby miała pochodzić owa fikcyjna osoba. – Wygląda na to, że już od jakiegoś czasu nosiłaś się z tą myślą. Może nawet dłużej, niż się znamy, mam rację? – Pan ma swoje tajemnice, panie Jackson, dlaczego ja nie miałabym mieć swoich? W słuchawce rozległo się westchnienie. – Cóż, LuAnn, twoja prośba z pewnością nie ma precedensu, ale spełnię ją. Muszę jeszcze wiedzieć, dokąd chcesz się udać. – Rozumiem. Zastanowię się nad tym i wkrótce dam panu znać. – Dlaczego coś mi teraz mówi, że pożałuję, iż wybrałem ciebie na współuczestniczkę tej małej przygody? – W jego tonie pojawiło się coś, co przejęło LuAnn dreszczem. – Skontaktuję się z tobą po losowaniu i przekażę resztę szczegółów. Na razie to wszystko. Baw się dobrze w Nowym Jorku. Gdybyś czegoś potrzebowała, powiedz… – Charliemu. – Tak, Charliemu. – Jackson rozłączył się. Odłożywszy słuchawkę, LuAnn podeszła do barku z napojami i odkapslowała butelkę piwa. Lisa zaczęła marudzić, przeniosła ją więc na podłogę. Z szerokim uśmiechem na twarzy przyglądała się, jak mała maszeruje dzielnie na czworakach po dywanie. W ciągu ostatnich kilku dni Lisa poczyniła wielkie postępy w technice raczkowania i teraz z niespożytą energią przemierzała wielkie przestrzenie salonu. W końcu LuAnn też opadła na czworaki i poszła w jej ślady. Matka z córką krążyły po hotelowym pokoju przez blisko godzinę, aż wreszcie Lisa się zmęczyła i LuAnn ułożyła ją do snu. Weszła do łazienki i puściwszy wodę do wanny, obejrzała w lustrze rozcięty policzek. Rana szybko się goiła, ale prawdopodobnie pozostanie po niej blizna. Nie przejmowała się tym zbytnio. Mogło być o wiele gorzej. Wzięła z barku drugie piwo i wróciła z nim do łazienki. Zanurzyła się w gorącej wodzie i pociągnęła łyk zimnego napoju. Podejrzewała, że będzie potrzebowała dużo alkoholu i parających, kojących kąpieli, by przebrnąć przez kilka najbliższych dni. Punktualnie o dwunastej w południe do drzwi zapukał Charlie z torbami od Bloomingdale’a i z Baby Gap. Przez następną godzinę LuAnn z dreszczykiem podniecenia przymierzała przyniesione przez niego stroje. – Dobrze ci w nich – orzekł z podziwem Charlie. – Więcej niż dobrze. – Dziękuję. Dzięki za to wszystko. Rozmiar w sam raz. – Do licha, masz wzrost i figurę modelki. Właśnie dla takich ludzi szyją te ubrania. Nigdy nie myślałaś robić tego za pieniądze? To znaczy zostać modelką? LuAnn, wkładając kremowy żakiet do długiej, plisowanej, czarnej spódnicy, wzruszyła ramionami. – Czasami, kiedy byłam młodsza. – Młodsza?! Boże, mówisz jak staruszka. – Mam dwadzieścia lat, ale po urodzeniu dziecka kobieta czuje się starzej. – Wierzę na słowo. – Nie, nie jestem stworzona na modelkę. – Dlaczego? – Bo nie lubię, jak mnie fotografują, i nie lubię na siebie patrzeć. Charlie pokręcił tylko głową. – Tak, dziwna z ciebie kobieta. Większości dziewcząt w twoim wieku, z twoją prezencją, nie można odciągnąć od lustra. Uosobienie narcyzmu. Oj, ale te duże okulary przeciwsłoneczne i kapelusz musisz włożyć. Jackson powiedział, że nikt nie może się dowiedzieć, że tu jesteś. Właściwie to nie powinniśmy wychodzić, ale w siedmiomilionowym mieście rozpłyniemy się chyba w tłumie. – Wyciągnął papierosy. – Można? Uśmiechnęła się. – Żartujesz? Ja pracuję w zajeździe dla kierowców ciężarówek. Tam nie wpuszczą nikogo, kto nie ma przy sobie paczki fajek. Noc w noc siekierę można tam powiesić. – Zajazd dla kierowców ciężarówek to już dla ciebie przeszłość. – Zobaczymy. – Przypięła sobie do włosów kapelusz z szerokim, obwisłym rondem. – Jak wyglądam? – Przyjęła pozę modelki. – Jak z żurnala… Co ja bredzę, to mało powiedziane. – Ach, to jeszcze nic. Poczekaj, aż ubiorę moją malutką – powiedziała z dumą. – Jak ja o tym marzyłam! Godzinę później LuAnn włożyła Lisę wystrojoną w nowiutkie ubranka z Baby Gap do nosidełka i podniosła je z łóżka. Odwróciła się do Charliego. – Idziemy? – Jedną chwileczkę. – Otworzył drzwi na korytarz i obejrzał się na nią. – Zamknij lepiej oczy. To jeszcze nie wszystko. – Spojrzała na niego ze zdziwieniem. – No, zamknij – powtórzył z uśmiechem. Posłuchała. – Dobra, możesz otworzyć – usłyszała po chwili. Otworzyła oczy i oniemiała na widok nowiutkiego, bardzo drogiego wózka dziecięcego. – Och, Charlie! – Jeszcze trochę podźwigasz to coś – powiedział, pokazując na nosidełko – i ręce wyciągną ci się do samej ziemi. LuAnn uściskała go z wdzięcznością, włożyła Lisę do wózka i wyszli na korytarz. |
||
|