"Wygrana" - читать интересную книгу автора (Baldacci David)ROZDZIAŁ ÓSMYLuAnn nie wiedziała, jak długo była nieprzytomna. Krew z rozciętego policzka nie zdążyła jeszcze zakrzepnąć, a więc chyba nie tak długo. Bluzkę miała porwaną i zakrwawioną. Jedna pierś wysunęła się ze stanika. Usiadła powoli i ogarnęła się trochę zdrową ręką. Otarła z krwi brodę i dotknęła ostrożnie rozcięcia; było poszarpane i piekło. Pozbierała się niezdarnie i jakoś udało się jej podnieść. Przerażenie i ból utrudniały oddychanie. Na podłodze leżało dwóch mężczyzn. Ten wielki wciąż oddychał, widać było wyraźnie, jak mu się zapada i wznosi ogromne brzuszysko. Z Duane’em sprawa nie była już taka jasna. LuAnn uklękła obok niego i poszukała tętna, ale jeśli nawet biło, to ona nie potrafiła go namacać. Twarz miał jakąś poszarzałą, ale może tak jej się tylko wydawało w panującym w przyczepie półmroku. Pochyliła się nad nim znowu i przyłożyła ostrożnie dłoń do klatki piersiowej. Potem podciągnęła mu koszulę. Szybko opuściła ją z powrotem, przyprawiona o mdłości widokiem rozlewającego się tam morza krwi. – Boże, Duane, w coś ty się wpakował?! Duane, słyszysz mnie?! Duane! Krew nie wypływała już z jego ran; znak, że serce przestało prawdopodobnie bić. Wzięła go za rękę. W dotyku była jeszcze ciepła, ale palce zaczynały się już zwijać i stygnąć. Zerknęła na rozbity telefon. Nie było nawet jak zadzwonić na pogotowie, ale Duane chyba już go nie potrzebował. Należałoby też wezwać policję. Żeby ustalili, kim jest ten drugi facet, dlaczego zadźgał Duane’a i próbował zabić ją. Wstałaby wyjść z przyczepy, i jej wzrok padł na kilka rozrzuconych po podłodze torebek. Podczas szamotaniny musiały spaść ze stołu. Nie zauważyła ich tam wcześniej, bo były zasłonięte zatłuszczonym kubełkiem po kurzych skrzydełkach. Schyliła się i podniosła jedną. Torebka była z przezroczystego plastiku. Wewnątrz bieliła się szczypta jakiegoś proszku. Narkotyki. Nagle usłyszała kwilenie. O, Boże, gdzie Lisa’? I w tym momencie jej uszu doszedł jeszcze jeden dźwięk. Zdjęta zgrozą, wstrzymała oddech i odwróciła się na pięcie. Ręka wielkiego mężczyzny drgnęła, próbował wstać. Jeszcze z nią nie skończył! Słodki Jezu, znowu mnie dopadnie! Odrzuciła torebkę i wybiegła do korytarzyka. Zdrową ręką porwała nosidełko z Lisą, która na widok matki wybuchnęła płaczem, i wypadła na zewnątrz. Pchnięte silnie drzwi rąbnęły z hukiem o burtę przyczepy. Przebiegła obok kabrioletu, zatrzymała się, odwróciła. Masywne cielsko, które zaprawiła telefonem, nie wytoczyło się za nią z przyczepy. Przynajmniej jeszcze się nie wytoczyło. Zerknęła na samochód. Kluczyki dyndające przy stacyjce połyskiwały kusząco w promieniach słońca. Moment zawahania i już siedziały z Lisą w aucie. Zapuściła silnik i wycofała wóz z błotnistej polanki na drogę. Na skrzyżowaniu zatrzymała się na chwilę, żeby trochę ochłonąć, po czym wyjechała na szosę, skręcając w kierunku miasta. Zaczynało się wyjaśniać, na czym tak nagle wzbogacił się Duane. Handel narkotykami to z pewnością zajęcie o wiele bardziej dochodowe od obrabiania samochodów. Tylko że Duane dał się najwyraźniej ponieść zachłanności i zatrzymał dla siebie trochę za dużo albo białego proszku, albo zielonych. Skończony idiota! Trzeba zadzwonić na policję. Wprawdzie, jeśli Duane żyje – w co raczej wątpiła – to i tak powędruje na długie lata za kratki, ale jeśli jednak żyje, to przecież nie może go tak zostawić, żeby się wykrwawił na śmierć. Tamtego drugiego faceta miała gdzieś. Żałowała tylko, że mocniej mu nie przyłożyła. Zerknęła na Lisę. Mała siedziała z szeroko otwartymi oczkami w nosidełku, z jej drżących usteczek i policzków nadal wyczytać można było przerażenie. LuAnn otoczyła córeczkę kontuzjowaną ręką, zaciskając zęby z bólu, o jaki przyprawił ją ten prosty gest. Szyja rwała tak, jakby przejechała po niej ciężarówka. I naraz jej oczy spoczęły z błyskiem na telefonie komórkowym. Zjechała na pobocze i wyrwała go z uchwytu. Doszła szybko, jak się nim posługiwać. Miała już wybrać 911, ale w ostatniej chwili rozmyśliła się i powoli odwiesiła telefon na miejsce. Popatrzyła na swoje palce. Drżały tak silnie, że nie mogła zwinąć ich w pięść. Były do tego popaćkane krwią, i to prawdopodobnie nie tylko jej własną. Uzmysłowiła sobie teraz, że może zostać w to wszystko wplątana. Nie wiedziała przecież, czy nieznajomy, choć zaczął dawać oznaki życia, po jej wyjściu nie zwalił się z powrotem na podłogę i nie wyzionął ducha. Owszem, byłoby to zabójstwo w samoobronie, ale jak by to udowodniła? Dealer narkotyków. Prowadziła jego samochód. Rozejrzała się szybko, czy ktoś jej nie obserwuje. Nadjeżdżało kilka samochodów. Dach! Trzeba podnieść dach. Przeskoczyła na tylną kanapę i wczepiła się palcami w sztywny materiał. Szarpnęła w górę i po chwili, niczym zamykająca się muszla ostrygi, opuścił się na nie wielki biały dach kabrioletu. Zapięła zatrzaski, przeskoczyła z powrotem na fotel kierowcy i ruszyła ostro z miejsca. Czy policja uwierzy, że nie wiedziała, czym para się Duane? Udało mu się jakoś ukryć przed nią, że handluje narkotykami, ale kto w to uwierzy? Sama sobie nie wierzyła. Świadomość tego spłynęła na nią z żywiołowością pożaru, który ogarnia domek z papieru. Nie widziała wyjścia z zaistniałej sytuacji. Ale zaraz! Na myśl o tym nieomal krzyknęła. Przed oczyma stanęła jej twarz matki. Z ogromnym wysiłkiem otrząsnęła się z tej wizji. – Przepraszam, mamo, nic innego mi nie pozostaje. Chce czy nie, musi to zrobić; musi zatelefonować do Jacksona. Spuściła bezwiednie wzrok na deskę rozdzielczą i zmartwiała. Na kilka sekund zaparło jej dech w piersiach. Wpatrywała się w lśniący zegar i miała wrażenie, że z jej żył wyparowała do ostatniej kropelki wszystka krew. Było pięć po dziesiątej. Przepadło. Nieodwołalnie – powiedział Jackson, i ani przez chwilę nie wątpiła, że nie żartował. Zjechała znowu na pobocze, zatrzymała wóz i zrozpaczona wsparła się czołem o kierownicę. Co się stanie z Lisa, kiedy ona pójdzie do więzienia? Durny, durny Duane. Dołował ją za życia, dołuje i po śmierci. Uniosła powoli głowę i spojrzała na drugą stronę ulicy. Przetarła załzawione oczy, żeby przywrócić sobie ostrość widzenia: oddział banku, przysadzisty, solidny, murowany budynek. Gdyby miała pistolet, na poważnie rozważyłaby ewentualność obrabowania go. Ale nie, to też odpadało. Była niedziela, a w niedzielę banki są pozamykane. Sunęła powoli wzrokiem po frontonie budynku i nagle serce zabiło jej żywiej. Zmianę nastroju, jaka w niej zaszła, porównać można było tylko z narkotykowym kopem. Na zegarze nad wejściem do banku była za cztery dziesiąta. Bankierzy cieszą się opinią statecznych, solidnych ludzi, na których można polegać. W Bogu nadzieja, że polegać można również na ich zegarach. Porwała za telefon, drugą rękę wpychając gorączkowo w kieszeń po karteczkę z numerem telefonu. Zdawało się, że koordynacja ruchów zupełnie ją opuściła. Ledwie udało jej się przymusić palce do wystukania numeru na klawiaturze. W jej odczuciu upłynęła cała wieczność, zanim odezwał się pierwszy sygnał. Na szczęście dla jej nerwów słuchawkę po tamtej stronie linii podniesiono, zanim przebrzmiał. – Zaczynałem już tracić nadzieję, że zadzwonisz, LuAnn – powiedział Jackson. Wyobraziła go sobie, jak spogląda na zegarek, podziwiając prawdopodobnie zimną krew, z jaką przetrzymała go praktycznie do ostatniej chwili. Starała się uspokoić oddech. – Zapomniałam, która godzina. Mnóstwo spraw miałam na głowie. – Twoja beztroska jest rozbrajająca, chociaż przyznam szczerze, że trochę mnie zadziwia. – I co teraz? – Czy aby o czymś nie zapomniałaś? – O czym? – Na twarzy LuAnn odmalowała się niepewność. Jej mózg był bliski eksplodowania. Seria bolesnych skurczów szarpnęła ciałem. Jeśli okaże się teraz, że to był tylko żart… – Złożyłem ci pewną ofertę, LuAnn. Żeby umowa mogła nabrać skutków prawnych, muszę usłyszeć z twoich ust, czy ją przyjmujesz. Może to formalność, ale będę nalegał. – Przyjmuję. – Cudownie. Zapewniam cię, że nigdy nie pożałujesz tej decyzji. LuAnn rozejrzała się nerwowo. Dwoje ludzi idących drugą stroną szosy przypatrywało się samochodowi. Wrzuciła bieg i ruszyła. – I co teraz? – spytała znowu. – Gdzie jesteś? – Bo co? – Obudziła się w niej czujność. – W domu – dorzuciła szybko. – Świetnie. Pójdziesz do najbliższej kolektury przyjmującej zakłady loteryjne. Wypełnisz jeden kupon. – Jakie numery mam typować? – To bez znaczenia. Jak ci zapewne wiadomo, masz dwie możliwości. Albo grasz na chybił trafił, i wtedy maszyna przydziela ci losowo zestaw liczb, albo typujesz dowolne własne numery. W obu wypadkach twoja kombinacja przesyłana jest natychmiast do centralnego komputera i w ciągu sekundy porównywana z zakładami zawartymi do tej pory przez innych graczy, a to celem sprawdzenia, czy taka sama kombinacja już nie wystąpiła, bo zasady gry nie dopuszczają sytuacji, w której w jednym losowaniu biorą udział dwie identyczne kombinacje. To gwarantuje, że zwycięzca, jeśli w ogóle padnie główna wygrana, będzie tylko jeden. Jeśli zdecydujesz się na samodzielne typowanie i okaże się, że zakład z takim zestawem liczb został już przez kogoś zawarty, po prostu zmieniasz kombinację. – Nie bardzo rozumiem. Myślałam, że powie mi pan, jakie numery typować, żeby wygrać. – Nie musisz wszystkiego rozumieć, LuAnn. – Głos Jacksona podniósł się nieco. – Rób po prostu, co mówię. Kiedy będziesz już miała w ręku swoją zatwierdzoną kombinację, oddzwonisz i przedyktujesz mi ją. Resztą sam się zajmę. – A kiedy odbiorę wygraną? – Najpierw odbędzie się konferencja prasowa… – Konferencja prasowa?! – LuAnn omal nie zjechała na lewą stronę jezdni. Przyciskając słuchawkę ramieniem do ucha, zdrową ręką walczyła rozpaczliwie o odzyskanie panowania nad kierownicą. Teraz Jackson już wyraźnie się zniecierpliwił. – Nigdy nie oglądałaś tego w telewizji? Każdy zwycięzca bierze udział w konferencji prasowej, która odbywa się zazwyczaj w Nowym Jorku. Telewizja transmituje ją na cały kraj, na cały świat. Sfotografują cię z ceremonialnym czekiem, a „potem dziennikarze będą cię wypytywali o twoje życie osobiste, o dziecko, o marzenia, o cele, na jakie zamierzasz przeznaczyć wygrane pieniądze. Wiem, niedobrze się robi, ale Komisja Loteryjna przykłada do tego wielką wagę. To dla nich ogromna reklama. Głównie dzięki temu od pięciu lat podwaja się co roku liczba grających. Wszyscy kochają zwycięzcę, bo widzą siebie na jego miejscu i wierzą, że kiedyś i do nich szczęście się uśmiechnie. – Naprawdę muszę? – Słucham? – Nie chcę występować w telewizji. – Niestety nie masz wyboru. Nie zapominaj, że będziesz o pięćdziesiąt milionów dolarów bogatsza. Oni wychodzą z założenia, że za takie pieniądze możesz się poświęcić i pokazać na jednej konferencji prasowej. I szczerze mówiąc, mają rację. – Czyli muszę? – Bezwzględnie. – A muszę występować pod prawdziwym nazwiskiem? – A dlaczego miałabyś używać innego? – Mam swoje powody, panie Jackson. No więc, muszę? – Tak! Istnieje pewna zasada, LuAnn, nazywana popularnie prawem do informacji. W wielkim skrócie stanowi ona, że opinia publiczna ma prawo znać tożsamość, prawdziwą tożsamość, każdego wygrywającego na loterii. LuAnn westchnęła z rezygnacją. – No trudno, ale kiedy odbiorę tę wygraną? Jackson nie odzywał się przez dłuższą chwilę, a LuAnn zjeżyły się włoski na karku. – Słuchaj pan, tylko bez żadnych krętactw! Co z tą przeklętą wygraną? – Spokojnie, LuAnn. Zastanawiam się tylko, jak ci to w możliwie najprostszy sposób wyjaśnić. Pieniądze zostaną przelane na wskazane przez ciebie konto. – Ale ja nie mam żadnego konta. Nigdy nie miałam dość forsy, żeby je sobie otworzyć. – Uspokój się, LuAnn, zajmę się wszystkim. Nie musisz się o to martwić. Ty masz tylko wygrać. Jedź z Lisa do Nowego Jorku, pokazuj do kamery ten wielki czek, uśmiechaj się, machaj do ludzi, odpowiadaj uprzejmie na pytania, i pocieszaj się tym, że resztę życia spędzisz, wygrzewając się na plaży. – A jak się dostanę do Nowego Jorku? – Dobre pytanie, ale jestem na nieprzygotowany. W pobliżu twojego miejsca zamieszkania nie ma żadnego lotniska, jest za to dworzec autobusowy. Wsiądziesz tam do autobusu i dojedziesz nim do stacji kolejowej w Atlancie. Tej na amtrakowskiej linii Crescent. Bliżej miałabyś do stacji w Gainsville, ale tam nie sprzedają biletów rezerwowanych przez telefon. To długa podróż, jakieś osiemnaście godzin z licznymi przystankami, ale sporą część drogi i tak prześpisz. Za to dojedziesz tym pociągiem do Nowego Jorku bez przesiadek. Załatwiłbym ci przelot samolotem, ale to bardziej skomplikowane. Trzeba okazywać dowód tożsamości, a zresztą nie chcę, żebyś znalazła się w Nowym Jorku za wcześnie. Wszystko załatwię. Na dworcu autobusowym i na stacji kolejowej będą na ciebie czekały zarezerwowane bilety. Możesz ruszać w drogę natychmiast po ciągnieniu loterii. LuAnn stanęły przed oczyma sztywne ciała Duane’a i mężczyzny, który robił, co mógł, żeby ją zabić. – Wolałabym nie czekać tutaj tak długo. – Dlaczego? – zdziwił się Jackson. – To moja sprawa – odparowała opryskliwie, ale zaraz spuściła z tonu. – Po prostu nie chcę tu być, kiedy ludzie dowiedzą się, że wygrałam. Rzuciliby się na mnie jak stado wilków na owieczkę, wie pan, o co mi chodzi. – To ci nie grozi. Twoja tożsamość, jako zwyciężczyni, ujawniona zostanie dopiero na nowojorskiej konferencji prasowej. W Nowym Jorku będzie na ciebie czekał ktoś, kto zawiezie cię do siedziby loterii. Tam potwierdzą autentyczność twojego kuponu, a następnego dnia zwołana zostanie konferencja prasowa. Kiedyś weryfikacja wygrywającego kuponu ciągnęła się tygodniami. Przy dzisiejszym stanie techniki zajmuje to kilka godzin. – A gdybym już dzisiaj pojechała samochodem do Atlanty i wsiadła do pociągu? – Masz samochód? Mój Boże, a co powie na to Duane? – W tonie Jacksona pojawiły się wyraźne nutki kpiny. – To już moje zmartwienie – fuknęła gniewnie LuAnn. – Wiesz co, LuAnn, mogłabyś okazać trochę wdzięczności. No, chyba że ktoś na co dzień robi cię bogatą ponad wszelkie wyobrażenia. LuAnn przełknęła z trudem ślinę. Fakt, będzie bogata. Za sprawą oszustwa. – Jestem wdzięczna – powiedziała powoli. – Ale teraz, kiedy podjęłam wreszcie decyzję, zaczyna do mnie docierać, że wszystko się zmieni. Całe moje życie. I życie Lisy również. To trochę frustrujące. – Tak, rozumiem. Ale nie zapominaj, że to zmiana zdecydowanie na lepsze. Przecież nie idziesz do więzienia ani nic w tym rodzaju. LuAnn poczuła dławienie w gardle. Przygryzła dolną wargę. – To mogę jeszcze dzisiaj wsiąść do pociągu? – Zaczekaj chwileczkę. Odłożył słuchawkę. LuAnn spojrzała przed siebie. Na poboczu stał policyjny wóz patrolowy z umocowanym do drzwiczek radarem. Automatycznie zerknęła na prędkościomierz i chociaż nie przekraczała dozwolonej prędkości, na wszelki wypadek zwolniła. Odetchnęła swobodnie dopiero kilkaset jardów dalej. W słuchawce znowu odezwał się głos Jacksona. Przestraszyła ją szybkość, z jaką wyrzucał z siebie słowa. – Crescent odchodzi z Atlanty dziś wieczorem o siódmej piętnaście, a w Nowym Jorku jest jutro o pierwszej trzydzieści po południu. Do Atlanty masz od siebie dwie godziny jazdy samochodem. – Urwał na moment. – Ale będą ci potrzebne pieniądze na bilet, i chyba nie tylko na bilet. W podróży wiele się może wydarzyć. LuAnn bezwiednie pokiwała głową. – Właśnie. Poczuła się nagle bardzo podle, jak dziwka, która prosi klienta o dorzucenie paru centów za usługę. – Przy stacji kolejowej jest oddział Western Union. Prześlę ci tam telegraficznie pięć tysięcy dolarów. – LuAnn zatkało, kiedy usłyszała sumę. – Pamiętasz moją początkową ofertę pracy? Potraktujemy to jako premię za wzorowe wywiązanie się z obowiązków. Pobierzesz te pieniądze za okazaniem jakiegoś dowodu tożsamości… – Nie mam żadnego. – Może być prawo jazdy albo paszport. Tyle im wystarczy. LuAnn omal nie parsknęła śmiechem. – Paszport? Żeby podróżować między Zadupiem a Pipidówką, nie trzeba paszportu. A prawa jazdy też nie mam. – Przecież wybierasz się do Atlanty samochodem. Zdumiony ton Jacksona jeszcze bardziej ją rozbawił. Facet organizuje przekręt na wiele milionów dolarów, a nie mieści mu się w głowie, że LuAnn potrafi prowadzić samochód bez prawa jazdy. – Zdziwiłby się pan, ile osób nie ma na to formalnego pozwolenia, a i tak to robi. – No dobrze, ale nie wypłacą ci tych pieniędzy bez stosownego dokumentu tożsamości. – Jest pan gdzieś w okolicy? – LuAnn, do tego wspaniałego Rikersville przyjechałem tylko na spotkanie z tobą. Nie zabawiłem tam ani chwili dłużej. – Urwał, a kiedy znowu się odezwał, LuAnn wyczuła w jego głosie niezadowolenie. – No to mamy problem. – A ile kosztuje bilet na pociąg? – Około tysiąca pięciuset dolarów. LuAnn przypomniała sobie nagle furę pieniędzy Duane’a. Zjechała znowu na pobocze, odłożyła telefon na siedzenie obok i szybko przeszukała wnętrze samochodu. Brązowa torba, którą wyciągnęła spod fotela kierowcy, nie zawiodła jej oczekiwań. Było w niej tyle forsy, że starczyłoby chyba na kupno całego pociągu. Sięgnęła po słuchawkę. – Mojej koleżance z pracy mąż zostawił w spadku trochę pieniędzy. Mogę ją poprosić o pożyczkę. Na pewno nie odmówi – powiedziała. – W kasie kolejowej nie zażądają chyba ode mnie dowodu tożsamości? – dorzuciła. – Pieniądz jest królem, LuAnn. Amtrak na pewno przyjmie cię na pokład z otwartymi ramionami. Tylko nie podawaj prawdziwego nazwiska. Wymyśl sobie jakieś proste, ale niezbyt dziwnie brzmiące. Teraz idź do kolektury, zawrzyj zakład i natychmiast do mnie oddzwoń. Wiesz, jak dojechać do Atlanty? – To duże miasto, tak przynajmniej słyszałam. Jakoś tam trafię. – I zasłoń czymś twarz. Nikt nie może cię rozpoznać. – Rozumiem, panie Jackson. – Jesteś już blisko, LuAnn. Moje gratulacje. – Nie mam jakoś nastroju do świętowania. – Nie martw się, na to będziesz miała resztę życia. LuAnn odwiesiła słuchawkę i rozejrzała się. Samochód miał przyciemniane szyby, nie sądziła więc, żeby ktoś ją w nim rozpoznał, ale to mogło się zmienić. Musiała się go jak najszybciej pozbyć. Tylko gdzie. Lepiej, żeby nie widziano, jak z niego wysiada. Trudno byłoby nie zapamiętać wysokiej kobiety z plastrem na policzku, wyjmującej nosidełko z dzieckiem z samochodu o przyciemnionych szybach i z wyczyniającą nieprzyzwoite rzeczy chromowaną figurką na masce. W końcu wymyśliła sposób. Może trochę niebezpieczny, ale w tej chwili innego wyboru nie miała. Zawróciła i pojechała w przeciwnym kierunku. Po dwudziestu minutach, rozglądając się czujnie, sunęła już powoli gruntową drogą, zbliżając się do celu. W końcu dostrzegła przyczepę. Nie było przy niej żadnych pojazdów, nic się tam nie ruszało. Podjeżdżając do przyczepy, przypomniała sobie ręce tamtego mężczyzny na swojej szyi, nóż przysuwający się do gardła, i przeszedł ją zimny dreszcz. – Jak zobaczysz, że facet wychodzi z przyczepy – powiedziała do siebie na głos – to przejedziesz mu po tyłku i dasz nogę. Opuściła szybę od strony pasażera i nastawiła ucha. Cisza. Wyjęła z torby Lisy pieluszkę i metodycznie wytarła nią wszystkie powierzchnie samochodu, których dotykała. Oglądała kilka odcinków Oddalającą się pośpiesznie LuAnn obserwowała z przyczepy, chłonąc każdy szczegół, para ciemnych oczu. Kiedy w pewnej chwili dziewczyna nagle się obejrzała, mężczyzna cofnął się szybko w głąb mrocznego wnętrza. LuAnn go nie znała, ale wolał pozostać niezauważony. Czarną skórzaną kurtkę miał zapiętą do połowy na zamek błyskawiczny, z wewnętrznej kieszeni wystawała kolba pistoletu kalibru 9 mm. Omijając skrzętnie kałuże krwi, przeszedł nad dwoma leżącymi na podłodze mężczyznami. Lepszego momentu na wizytę tutaj nie mógł sobie wybrać. Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Pozbierał torebki z narkotykiem ze stolika i z podłogi i wrzucił je do plastikowej torby, którą wyciągnął z kieszeni kurtki. Po chwili namysłu odłożył połowę łupu tam, skąd go wziął. Zachłanność nie popłaca. Jeśli organizacja, dla której pracowały te chłopaki, dostanie cynk, że policja nie znalazła w przyczepie żadnych narkotyków, może zacząć szukać tego, kto je sobie przywłaszczył. Jeśli będzie brakowało tylko części towaru, prawdopodobnie dojdą do wniosku, że to gliniarze mieli lepkie paluszki. Zlustrował jeszcze raz wzrokiem pobojowisko i zauważył strzęp materiału na podłodze. Twarz mu się rozjaśniła. Był to kawałek damskiej bluzki. Wepchnął go do kieszeni. Miała teraz wobec niego dług wdzięczności. Spojrzał na potrzaskany telefon, na mężczyzn na podłodze, na nóż i wgięcia w ścianie. Pewnie weszła tu nie w porę – wydedukował. Grubas załatwił małego, a ona załatwiła jakoś grubasa. Pokręcił z podziwem głową, patrząc na zwaliste cielsko mężczyzny. Grubas, jakby czując na sobie czyjś wzrok, poruszył się niemrawo. Nie czekając, aż tłuścioch całkiem dojdzie do siebie, mężczyzna schylił się, podniósł przez szmatę nóż z podłogi i wbił go kilkakrotnie w bok leżącego. Umierający wyprężył się i wpił palcami w wytartą wykładzinę, czepiając się rozpaczliwie ostatnich sekund życia. Po chwili jednak jego ciało przeszedł gwałtowny dreszcz, mięśnie rozluźniły się powoli, palce wyprostowały i rozczapierzyły, dłonie przywarły do podłogi. Głowa przekręciła się na bok. Na zabójcę spojrzało jedno martwe, nabiegłe krwią oko. Mężczyzna przeszedł do Duane’a, przekręcił go bezceremonialnie na plecy i sprawdził, czy oddycha. By mieć pewność, że Duane Harvey podąży w zaświaty w ślad za grubasem, zadał mu kilka dobrze wymierzonych pchnięć w klatkę piersiową. Odrzucił nóż. Parę sekund później znikał już między drzewami na tyłach przyczepy. Wracał do samochodu, który zostawił na rzadko uczęszczanej ścieżce biegnącej przez gęsty las. Ścieżka była kręta i usiana wykrotami, ale dotrze nią do głównej szosy z wystarczającym wyprzedzeniem, by podjąć swoje właściwe zadanie: ruszyć za LuAnn Tyler. Kiedy wsiadał do wozu, zadzwonił telefon. Odebrał. – Twoja misja się kończy – powiedział Jackson. – Polowanie zostaje oficjalnie odwołane. Resztę honorarium otrzymasz tymi samymi kanałami co zawsze. Dziękuję ci za usługi. Gdyby w przyszłości znów się coś takiego trafiło, będę o tobie pamiętał. Anthony Romanello ścisnął mocno słuchawkę. Zastanawiał się, czy powiedzieć Jacksonowi o dwóch trupach w przyczepie, ale w końcu postanowił zachować to dla siebie. Być może natknął się na coś naprawdę interesującego. – Widziałem małą, jak przedzierała się pieszo przez las – oznajmił Romanello. – Ale nie wyglądała mi na taką, co ma środki, żeby zajść daleko. Jackson zachichotał. – Pieniądze będą chyba jej najmniejszym zmartwieniem – skomentował i rozłączył się. Romanello odwiesił telefon i rozważał przez chwilę sytuację. Został formalnie odwołany. Jego zadanie dobiegło końca, mógł po prostu wrócić do domu i czekać tam na resztę wynagrodzenia. Ale coś mu tutaj śmierdziało. Wszystko w tej robocie było jakieś pokopane. Najpierw zleceniodawca wysyła go w tę głuszę z poleceniem załatwienia jakiejś małomiasteczkowej piękności. A teraz dzwoni, żeby tego nie robić. I te częste aluzje do pieniędzy. Dolary zawsze były obiektem zainteresowania Romanella. Podjął decyzję i wrzucił bieg. Będzie śledził LuAnn Tyler. |
||
|