"Bez pożegnania" - читать интересную книгу автора (Coben Harlan)

4

Sheila zostawiła mi krótki i słodki liścik:

Kocham cię, zawsze S

Nie wróciła do łóżka. Zakładałem, że spędziła resztę nocy, wyglądając przez okno. W mieszkaniu było cicho i tylko około piątej usłyszałem, jak opuściła mieszkanie. Wyjście o tak wczesnej porze nie było dla niej niczym niezwykłym. Sheila należała do rannych ptaszków, z rodzaju tych przypominających mi stare wojskowe powiedzenie, że żołnierz więcej zrobi do dziewiątej rano niż większość ludzi przez cały dzień. Znacie ten typ: czujesz się przy nim jak leń i kochasz go za to.

Sheila powiedziała mi raz – i tylko raz – że przyzwyczaiła się do rannego wstawania przez lata pracy na farmie. Kiedy próbowałem pytać o szczegóły, natychmiast zamknęła się w sobie. Przeszłość oddzielała linia nakreślona na piasku. Przekroczenie groziło śmiercią lub kalectwem. Jej zachowanie bardziej mnie zaskoczyło, niż zaniepokoiło.

Wziąłem prysznic i ubrałem się. Zdjęcie mojego brata schowałem do szuflady biurka. Teraz je wyjąłem i przyglądałem mu się przez dłuższą chwilę. Czułem ucisk w piersi. Miałem kompletny zamęt w głowie, ale wyłaniała się z niego tylko jedna myśl: Ken jakoś zdołał zwiać.

Być może zastanawiacie się, dlaczego przez te wszystkie lata byłem pewien, że zginął. Przyznaję, że głównie z powodu nadziei pomieszanej ze ślepą wiarą. Kochałem mojego brata i znałem go. Ken nie był doskonały. Szybko wpadał w gniew i uwielbiał konfrontacje. Był zamieszany w coś niedobrego. Jednak nie był mordercą. Tego byłem pewien.

Teoria rodziny Kleinów opierała się na czymś więcej niż na ślepej wierze. Po pierwsze, w jaki sposób Ken zdołał tak długo się ukrywać? Miał w banku tylko osiemset dolarów. Skąd wziął fundusze na wymykanie się z rąk sprawiedliwości? Jaki mógł mieć powód, żeby zabijać Julie? Dlaczego ani razu nie skontaktował się z nami przez jedenaście lat? Czemu był taki spięty, kiedy po raz ostatni przyjechał do domu? Dlaczego zwierzył mi się, że grozi mu niebezpieczeństwo? I dlaczego nie zmusiłem go, żeby powiedział mi coś więcej?

Jednak najbardziej miażdżącym dowodem – lub budzącym największe wątpliwości, zależnie od punktu widzenia – były ślady krwi znalezione na miejscu zbrodni. Niektóre należały do Kena. Dużą plamę znaleziono w piwnicy, a małe krople pozostawiły trop ciągnący się po schodach i do drzwi. Następna duża plama znajdowała się pod krzakiem na podwórzu domu Millerów. Rodzina Kleinów zakładała, że tam prawdziwy morderca zabił Julie i ciężko (zapewne śmiertelnie) zranił mojego brata. Policja miała prostszą teorię: Julie się broniła.

Była jeszcze jedna poszlaka, która potwierdzała teorię naszej rodziny. Ja ją dostarczyłem i chyba dlatego nikt poważnie nie wziął jej pod uwagę.

Rzecz w tym, że tamtej nocy widziałem jakiegoś mężczyznę, kręcącego się w pobliżu domu Millerów.

Jak już powiedziałem, policjanci i dziennikarze nie zwrócili na to uwagi – przecież byłem bezpośrednio zainteresowany w oczyszczeniu mojego brata z zarzutów – ale muszę o tym wspomnieć, żeby wyjaśnić, dlaczego nie wierzyliśmy w winę Kena. Nie mieliśmy innego wyjścia. Mogliśmy pogodzić się z myślą, że mój brat bez powodu zamordował śliczną dziewczynę, a potem, nie dysponując środkami, zdołał ukrywać się przez jedenaście lat, pomimo rozgłosu nadanego tej sprawie przez media oraz intensywnych poszukiwań, prowadzonych przez policję. Mogliśmy też wierzyć, że uprawiał seks z Julie Miller (na co wskazywały dowody), wpakował się w kłopoty i obawiał się kogoś, być może osobnika, którego widziałem tamtej nocy na Coddington Terrace, a ten ktoś upozorował jego winę i postarał się o to, by ciała Kena nigdy nie znaleziono.

Nie twierdzę, że tak to się odbyło. Znaliśmy jednak Kena. Nie zrobiłby tego, o co go oskarżano. Cóż więc się stało?

Niektórzy byli skłonni przyznać nam rację, ale byli to głównie stuknięci zwolennicy teorii spiskowych z gatunku tych, co to uważają, że Elvis i Jimmi Hendrix opalają się na jednej z wysp archipelagu Fidżi. Telewizja potraktowała ją tak lekceważąco, że człowiek dziwił się, że telewizor nie zanosi się drwiącym śmiechem. Z czasem przestałem zaciekle stawać w obronie Kena. Chociaż może to zabrzmi samolubnie, ale chciałem żyć, pracować w wybranym zawodzie. Nie chciałem być bratem poszukiwanego zbiegłego mordercy.

Jestem pewien, że w Covenant House mieli zastrzeżenia do mojej kandydatury. Jak można mieć im to za złe? Chociaż jestem naczelnym dyrektorem, moje nazwisko nie figuruje w nagłówkach pism. Nigdy nie pojawiam się na imprezach organizowanych w celu zebrania funduszy. Pracuję za kulisami i przeważnie bardzo mi to odpowiada.

Ponownie spojrzałem na zdjęcie tak znajomego, a zarazem zupełnie nieznanego mi człowieka.

Czy matka mogła ukrywać prawdę przez tyle lat?

Może pomagała Kenowi, a ojcu i mnie powiedziała, że on nie żyje? Kiedy zastanawiałem się nad tym, doszedłem do wniosku, że matka była najzagorzalszą orędowniczką teorii Kena – ofiary. Czyżby przez cały czas posyłała mu pieniądze? Czy od początku wiedziała, gdzie się ukrył?

Było o czym rozmyślać.

Oderwałem wzrok od zdjęcia i otworzyłem kuchenną szafkę. Już zdecydowałem, że tego ranka nie pojadę do Livingston. Na samą myśl o spędzeniu jeszcze jednego dnia w cichym jak grobowiec rodzinnym domu przeszedł mnie dreszcz. Ponadto chciałem wrócić do pracy. Byłem pewien, że matka nie tylko zrozumiałaby, ale wręcz do tego by mnie zachęcała. Tak więc przygotowałem talerz płatków Golden Grahams i zadzwoniłem na numer poczty głosowej Sheili. Nagrałem się, mówiąc, że ją kocham, i poprosiłem, żeby do mnie zatelefonowała.

Moje mieszkanie, a teraz nasze mieszkanie, znajduje się na skrzyżowaniu Dwudziestej Czwartej i Dziewiątej Alei, niedaleko hotelu Chelsea. Zazwyczaj przechodzę pieszo te siedem – naście kwartałów dzielących mnie od Covenant House, znajdującego się na północy, przy Czterdziestej Pierwszej, niedaleko autostrady West Side. Kiedyś była to znakomita lokalizacja dla schroniska dla młodocianych, zanim oczyszczono Czterdziestą Drugą, bastion bijącej w oczy deprawacji. Ta ulica była istnymi wrotami piekieł, bazarem groteskowo wynaturzonej miłości. Przechodnie i turyści mijali na niej prostytutki, dilerów, alfonsów, sex shopy, kina porno i wypożyczalnie wideo, tak że zanim dotarli do końca, albo dawali się skusić, albo pragnęli jak najszybciej wziąć prysznic i pójść do lekarza po penicylinę. Moim zdaniem ta perwersja była tak ohydna i przygnębiająca, że wprost odbierała ochotę na seks. Mam takie same potrzeby i odruchy jak większość znanych mi facetów. Nigdy jednak nie rozumiałem, co pociągającego można zobaczyć w brudnej i bezzębnej narkomance.

Paradoksalnie, policja znacznie utrudniła nam pracę, robiąc tam porządek. Przed tym wiedzieliśmy, gdzie pojechać furgonetką Covenant House. Zbiegli z domów młodociani stali na ulicy i byli dobrze widoczni. Potem nasze zadanie nie było już takie łatwe. Co gorsza, wcale nie wypleniono zła, tylko zmuszono je do zejścia w podziemie. Tak zwani porządni ludzie, ci wspomniani przeze mnie przechodnie i turyści, już nie byli narażeni na oglądanie zasłoniętych witryn z napisami TYLKO DLA DOROSŁYCH lub obłażących z farby markiz z reklamami filmów o takich tytułach jak Fikołki Charliego lub Członek zwany koniem. Plugastwa jednak nie da się całkiem wyplenić. Ono jest jak karaluch. Zawsze przetrwa. Zejdzie pod ziemię lub się ukryje.

Ukryte plugastwo pozostaje groźne. Kiedy jest dobrze widoczne, można nim gardzić i czuć się lepszym. Ludzie tego potrzebują. Niektórzy wręcz nie mogą bez tego żyć. Inną zaletę nieskrywanego plugastwa docenicie, jeśli odpowiecie sobie na pytanie, czy wolelibyście odpierać frontalny atak, czy walczyć z niebezpieczeństwem czającym się jak wąż w wysokiej trawie? I wreszcie, chociaż może zanadto się w to wgłębiam, nie można mieć frontu bez tyłu, a góry bez dołu, tak więc wcale nie jestem przekonany, że światło może istnieć bez mroku, czystość bez brudu, a dobro bez zła.

Nie zareagowałem na pierwszy klakson. Mieszkam w Nowym Jorku. Tutaj równie dobrze mógłbyś próbować nie zamoczyć się przy pływaniu, jak przejść przez ulicę, nie narażając się na obtrąbienie przez wściekłych kierowców. Tak więc obejrzałem się dopiero wtedy, gdy usłyszałem znajomy głos:

– Hej, dupku!

Furgonetka Covenant House z piskiem zatrzymała się przy krawężniku. Za kierownicą siedział Squares. Opuścił szybę i zdjął okulary.

– Wsiadaj – powiedział.

Otworzyłem drzwiczki i wskoczyłem. W środku śmierdziało papierosami, potem i przyprawami z kanapek, które rozdajemy co wieczór. Wykładzina była pokryta plamami przeróżnej wielkości i koloru. Schowek na rękawiczki był tylko pustą dziurą. Sprężyny foteli się rozłaziły.

Squares patrzył przed siebie.

– Co ty wyprawiasz, do diabła? – spytał.

– Idę do pracy.

– Po co?

– W ramach terapii.

Squares skinął głową. Przez całą noc jeździł furgonetką, niczym anioł zemsty, szukając dzieci potrzebujących pomocy. Nie wydawał się wykończony, ale też nigdy nie wyglądał kwitnąco. Miał długie włosy, jak członkowie zespołu Aerosmith w latach osiemdziesiątych, z przedziałkiem na środku i nieco tłuste. Nie przypominam sobie, żebym kiedyś widział go gładko ogolonego, ale nigdy nie miał brody ani choćby modnej szczeciny w stylu Miami Vice. W tych miejscach, których nie zasłaniał zarost, widniały ślady po ospie. Jego buciory miały starte zelówki. Dżinsy wyglądały jak zdeptane na prerii przez bizona i były zbyt szerokie w pasie, co nadawało mu ten zawsze pożądany wygląd zapracowanego fachowca. Za podwinięty rękaw koszuli wetknął paczkę cameli. Zęby miał pożółkłe od nikotyny.

– Wyglądasz jak kupa gówna – powiedział.

– W twoich ustach to komplement.

To mu się spodobało. Nazywaliśmy go Squares w skrócie od czterech kwadratów wytatuowanych na czole. Były to zwyczajne cztery kwadraciki, trzy centymetry na trzy, przypominające małe boiska do gry w klasy, jakie wciąż widuje się na placach zabaw dla dzieci. Teraz, kiedy Squares był wziętym instruktorem jogi, prowadził kilka szkół i nagrał kursy na kasety wideo, większość ludzi zakładała, że ten tatuaż to jakiś symbol mający znaczenie dla wyznawców hinduizmu. Akurat!

Kiedyś była to swastyka. Potem dodał do niej cztery kreski, zamykając kwadrat.

Trudno mi to sobie wyobrazić. Ze wszystkich moich znajomych Squares ma chyba najmniej uprzedzeń. Jest także moim najlepszym przyjacielem. I kiedy powiedział mi, w jaki sposób powstał ten tatuaż, byłem przerażony i wstrząśnięty. Nie miał zwyczaju wyjaśniać i przepraszać i, podobnie jak Sheila, nigdy nie mówił o swojej przeszłości. Odtworzyłem ją z fragmentarycznych relacji innych osób. Teraz lepiej to rozumiem.

– Dzięki za kwiaty – powiedziałem. Squares milczał.

– I za to, że przyszedłeś na pogrzeb – dodałem.

Przywiózł furgonetką grupkę znajomych z Covenant House.

Nie licząc członków rodziny, byli prawie jedynymi uczestnikami konduktu.

– Z Sunny był wspaniały człowiek.

– Taak.

Po chwili Squares dodał:

– Co za gówniana sprawa.

– Dzięki, że mi to mówisz.

– Jezu, chcę tylko powiedzieć, że prawie nikt nie przyszedł.

– Ty to potrafisz pocieszyć, Squares. Dzięki, człowieku.

– Potrzebujesz pociechy? Zrozum: ludzie to dupki.

– Pożycz mi długopis, to sobie zapiszę.

Cisza. Squares zatrzymał się na światłach i zerknął na mnie przekrwionymi oczami. Odwinął rękaw i wyjął paczkę papierosów.

– Powiesz mi, co się stało?

– Dzień jak co dzień, no nie? Tylko umarła mi matka.

– No dobra – rzekł. – Wal.

Zapaliło się zielone światło. Furgonetka ruszyła. Przed oczami stanął mi obraz mojego brata.

– Squares?

– Słucham.

– Myślę, że mój brat wciąż żyje.

Squares nie odpowiedział od razu. Wyjął z paczki papierosa i włożył go do ust.

– Niezła epifania – mruknął.

– Epifania – pokiwałem głową.

– Chodziłem na kursy wieczorowe – wyjaśnił. – Skąd ta nagła zmiana zdania?

Wjechał na mały parking Covenant House. Kiedyś parkowaliśmy na ulicy, ale ludzie włamywali się do furgonetki i w niej spali. Oczywiście nie wzywaliśmy policji, ale koszty wstawiania wybitych szyb i zepsutych zamków były zbyt wysokie. Przez jakiś czas nie zamykaliśmy samochodu, żeby chętni mogli wejść. Rano pierwszy przychodzący do pracy stukał w karoserię. Nocni lokatorzy rozumieli, w czym rzecz, i zmykali. Ten eksperyment również musieliśmy przerwać. Furgonetka przestała nadawać się do użytku. Oszczędzę wam obrazowych opisów. Bezdomni nie zawsze są przyjemni – wymiotują, brudzą, często nie są w stanie dojść do ubikacji. Wystarczy.

Wciąż siedząc w furgonetce, zastanawiałem się, od czego zacząć.

– Pozwól, że zadam ci pytanie. Czekał.

– Nigdy nie mówiłeś mi, co twoim zdaniem stało się z moim bratem.

– To jest pytanie?

– Raczej spostrzeżenie. Teraz pytanie: dlaczego?

– Dlaczego nigdy nie mówiłem, co według mnie stało się z twoim bratem?

– Tak…

Squares wzruszył ramionami.

– Nigdy nie pytałeś.

– Wiele o tym rozmawialiśmy. Znów wzruszenie ramion.

– No dobra, pytam teraz. Uważałeś, że on żyje?

– Zawsze.

– Tak po prostu.

– Przez cały czas, kiedy przytaczałem niezbite argumenty dowodzące, że to niemożliwe…

– Zastanawiałem się, kogo chcesz przekonać: mnie czy siebie.

– A ty tego nie kupowałeś?

– Nie – odparł Squares. – Nigdy.

– Ale się ze mną nie spierałeś. Mocno zaciągnął się papierosem.

– Twoje złudzenia wydawały się nieszkodliwe.

– Błogosławiona nieświadomość, tak?

– Przeważnie tak.

– Przecież podałem ci kilka niezbitych argumentów.

– Ty tak uważasz.

– A ty nie?

– Ja nie – odparł Squares. – Myślałeś, że twój brat nie miał pieniędzy, żeby się ukrywać, ale na to nie potrzeba forsy.

– Spójrz na uciekinierów z domów, których spotykamy codziennie. Gdyby któryś z nich naprawdę chciał zniknąć, bach, i już go nie ma.

– Za żadnym z nich nie prowadzi się szeroko zakrojonych poszukiwań.

– Szeroko zakrojonych poszukiwań – powtórzył Squares z czymś bliskim niesmaku. – Sądzisz, że każdy gliniarz na świecie budzi się z myślą o twoim bracie?

Ten argument był przekonujący, szczególnie teraz, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że Ken mógł otrzymywać finansową pomoc od matki.

– On nikogo nie zabił.

– Gówno prawda.

– Nie znasz go.

– Jesteśmy przyjaciółmi, prawda?

– Prawda.

– Wierzysz, że paliłem krzyże i krzyczałem „Heil Hitler”?

– To co innego.

– Nie, wcale nie. – Wysiedliśmy z furgonetki. – I kiedyś zapytałeś mnie, dlaczego nie pozbyłem się tatuażu, pamiętasz?

Kiwnąłem głową.

– A ty powiedziałeś, żebym się odpieprzył.

– Racja. To fakt, że mogłem go usunąć laserem lub w jakiś bardziej wymyślny sposób. Zostawiłem go, żeby mi przypominał.

– O czym? O przeszłości? Squares błysnął żółtymi zębami.

– O możliwości.

– Nie wiem, co przez to rozumiesz.

– Bo jesteś beznadziejny.

– Mój brat nigdy by nie zgwałcił i nie zamordował niewinnej kobiety.

– W niektórych szkołach jogi każą recytować mantry rzekł Squares. – Powtarzanie czegoś w kółko nie oznacza, że to prawda.

– Wygłaszasz dziś cholernie głębokie myśli – zauważyłem.

– A ty zachowujesz się jak dupek. – Zgasił papierosa. Powiesz mi wreszcie, dlaczego zmieniłeś zdanie?

Byliśmy już blisko wejścia.

– W moim gabinecie – odparłem.

Umilkliśmy, wchodząc do środka. Ludzie spodziewają się nory, a nasze schronisko wcale takie nie jest. Zakładamy, że powinno być miejscem, w którym chcielibyście zastać własne dzieci, gdyby wpadły w tarapaty. To stwierdzenie w pierwszej chwili zaskakuje ofiarodawców – gdyż większość z nich nie wyobraża sobie konieczności korzystania z pomocy charytatywnej organizacji – ale także trafia im do przekonania.

Squares i ja zamilkliśmy, ponieważ w schronisku całą uwagę skupiamy na dzieciach. W pełni na to zasługują. Chociaż raz w ich często smutnym życiu są najważniejsze. Zawsze witamy każdego dzieciaka jak – wybaczcie to sformułowanie – długo niewidzianego brata. Słuchamy. Nie spieszymy się. Ściskamy dłonie i obejmujemy. Patrzymy im w oczy. Nie spoglądamy przez ramię. Przystajemy i poświęcamy im całą naszą uwagę. Jeśli spróbujesz udawać, te dzieciaki zorientują się w mgnieniu oka. Mają wbudowane wykrywacze kitu. My tutaj kochamy je gorąco i bez zastrzeżeń. Codziennie. Inaczej moglibyśmy pójść do domu. Co wcale nie oznacza, że odnosimy same sukcesy. Ani nawet częste. Tracimy ich więcej, niż udaje nam się uratować. Ulica wchłania ich z powrotem. Jednak będąc tutaj, w naszym domu, mają ten komfort – są kochane.

Kiedy wszedłem do gabinetu, zastałem tam czekających na nas dwoje ludzi – mężczyznę i kobietę. Squares stanął jak wryty. Rozdął nozdrza i wciągnął nimi powietrze, węsząc jak ogar.

– Gliny – powiedział do mnie.

Kobieta uśmiechnęła się i zrobiła krok naprzód. Mężczyzna został na swoim miejscu, niedbale oparty o ścianę.

– Will Klein?

– Tak? – odparłem.

Teatralnym gestem pokazała identyfikator. Mężczyzna zrobił to samo.

– Nazywam się Claudia Fisher. To jest Darryl Wilcox.

– Jesteśmy agentami specjalnymi FBI.

– Federalni – rzekł Squares, unosząc kciuk, jakby pod wrażeniem tego, że zwróciłem ich uwagę. Zmrużył oczy, patrząc na legitymację, potem na Claudię Fisher. – Hej, czemu ścięła pani włosy?

Claudia Fisher z trzaskiem zamknęła legitymację. Uniosła brwi, patrząc na Squaresa.

– A pan jest…?

– Miłośnikiem piękna.

Zmarszczyła brwi i przeniosła spojrzenie na mnie.

– Chcielibyśmy zamienić z panem kilka słów – oznajmiła i po chwili dodała: – Na osobności.

Claudia Fisher była niska i sztucznie dziarska, jak pilna i nieco zbyt spięta studentka – sportsmenka z gatunku tych, które umieją się bawić, ale nie spontanicznie. Włosy istotnie miała krótkie i podcieniowane z tyłu, trochę za bardzo w stylu lat siedemdziesiątych, ale było jej dobrze w tej fryzurze. Nosiła małe kolczyki i miała wydatny ptasi nos.

Oczywiście jesteśmy podejrzliwi wobec przedstawicieli prawa. Nie mam ochoty ochraniać przestępców, ale też nie zamierzam być wykorzystywany do ich chwytania. To miejsce ma być azylem. Współpraca z organami ścigania podważyłaby naszą wiarygodność na ulicy – a ta wiarygodność jest nieoceniona. Lubię myśleć, że jesteśmy neutralni. Taka Szwajcaria dla zbiegów. Ponadto ze względu na moje osobiste przeżycia, a szczególnie sposób, w jaki federalni potraktowali sprawę mojego brata, nie darzę ich sympatią.

– Wolałbym, żeby tu został – zwróciłem się do Squaresa.

– To nie ma z nim nic wspólnego.

– Proszę uważać go za mojego adwokata.

Claudia Fisher zmierzyła Squaresa badawczym spojrzeniem: jego dżinsy, włosy i tatuaż. On udał, że poprawia klapy marynarki i poruszył brwiami.

Podszedłem do mojego biurka. Squares opadł na stojące przed nim krzesło i oparł nogi o blat. Buciory wylądowały z trzaskiem, wzbijając chmurę kurzu. Fisher i Wilcox nadal stali. Rozłożyłem ręce.

– Co mogę dla pani zrobić, agentko Fisher?

– Szukamy niejakiej Sheili Rogers. Nie tego się spodziewałem.

– Może nam pan powiedzieć, gdzie można ją znaleźć?

– A dlaczego jej szukacie? – zapytałem.

– Claudia Fisher uśmiechnęła się protekcjonalnie.

– Zechciałby nam pan powiedzieć, gdzie ona jest?

– Czy ma jakieś kłopoty?

– W tym momencie – zrobiła krótką przerwę na zmianę uśmiechu – chcemy tylko zadać jej kilka pytań.

– Na jaki temat?

– Odmawia pan współpracy?

– Niczego nie odmawiam.

– Zatem proszę nam powiedzieć, gdzie możemy znaleźć Sheilę Rogers.

– Chciałbym znać powód.

Spojrzała na Wilcoxa. Ten ledwie dostrzegalnie skinął głową. Znowu odwróciła się do mnie.

– Dziś rano agent specjalny Wilcox i ja odwiedziliśmy miejsce pracy Sheili Rogers. Nie było jej tam. Zapytaliśmy, gdzie możemy ją znaleźć. Jej pracodawca poinformował nas, że zadzwoniła i powiadomiła, że jest chora. Sprawdziliśmy jej ostatnie znane miejsce zamieszkania. Gospodyni powiedziała nam, że Sheila Rogers wyprowadziła się kilka miesięcy temu. Jako aktualne miejsce pobytu podała pański adres, panie Klein. Zachodnia Dwudziesta Czwarta, numer trzysta siedemdziesiąt osiem. Pojechaliśmy tam. Nie zastaliśmy Sheili Rogers.

Squares wycelował w nią palec.

– Nieźle pani nawija. Zignorowała go.

– Nie chcemy żadnych kłopotów, panie Klein.

– Kłopotów? – zdziwiłem się.

– Musimy przesłuchać Sheilę Rogers, i to natychmiast. Możemy zrobić to bez zamieszania. Albo, jeśli nie okaże pan chęci do współpracy, możemy wykorzystać inną, mniej przyjemną drogę.

Squares zatarł ręce.

– Oo, groźba.

– To jak będzie, panie Klein?

– Chciałbym, żebyście stąd wyszli – odparłem.

– Co pan wie o Sheili Rogers?

Sytuacja stawała się coraz dziwniejsza. Rozbolała mnie głowa. Wilcox sięgnął do kieszeni i wyjął kartkę papieru. Podał ją Claudii Fisher.

– Czy jest panu znana kryminalna przeszłość pani Rogers? – spytała Fisher.

Starałem się zachować nieprzenikniony wyraz twarzy, ale ta wiadomość zaskoczyła nawet

Squaresa. Agentka zaczęła czytać z kartki:

– Kradzieże w sklepach. Prostytucja. Przechowywanie z zamiarem sprzedaży. Squares drwiąco prychnął.

– Godzina amatorów.

– Napad z bronią w ręku.

– Już lepiej – kiwnął głową Squares. Spojrzał na Fisher. – Bez wyroku skazującego, prawda?

– Zgadza się.

– Zatem może tego nie zrobiła.

Fisher znów zmarszczyła brwi. Ja skubałem dolną wargę.

– Panie Klein?

– Nie mogę wam pomóc – powiedziałem.

– Nie może pan czy nie chce? Skubałem dalej.

– Semantyka.

– Musi pan mieć uczucie deja vu, panie Klein.

– Co to ma znaczyć?

– Najpierw krył pan brata, a teraz kochankę.

– Idźcie do diabła – warknąłem.

Squares skrzywił się, wyraźnie rozczarowany moim brakiem inwencji. Fisher nie rezygnowała.

– Chyba nie przemyślał pan tego – powiedziała.

– Czego?

– Reperkusji – wyjaśniła. – Na przykład tego, jak zareagowaliby sponsorzy Covenant

House, gdyby został pan aresztowany… powiedzmy, za udzielanie pomocy przestępcy? Squares przejął pałeczkę.

– Wiecie, kogo powinniście o to zapytać?

Claudia Fisher zrobiła minę pełną pogardy, jakby był czymś, co właśnie zeskrobała z podeszwy buta.

– Joeya Pistillo – rzekł Squares. – Założę się, że Joey by wiedział. Teraz to Fisher i Wilcox byli wstrząśnięci.

– Ma pani telefon komórkowy? – zapytał Squares. Możemy zapytać go od razu. Fisher spojrzała na Wilcoxa, a potem na Squaresa.

– Twierdzi pan, że zna wicedyrektora Josepha Pistillo? zapytała.

– Zadzwońcie do niego – poradził Squares i dorzucił: Och, pewnie nie macie jego prywatnego numeru.

Wyciągnął rękę i zachęcająco kiwnął palcem.

– Można?

Wręczyła mu telefon. Squares postukał w klawiaturę i przyłożył aparat do ucha. Odchylił się, wciąż trzymając nogi na blacie biurka. Gdyby miał na głowie kowbojski kapelusz, pewnie nasunąłby go sobie na oczy i rozpoczął sjestę.

– Joey? Cześć, człowieku, jak się masz?

Squares posłuchał chwilę, a potem ryknął śmiechem. Gawędził przez chwilę, a ja obserwowałem, jak Fisher i Wilcox stają się coraz bledsi. W przeszłości, zanim zdobył obecną pozycję, Squares poznał najróżniejszych ludzi. Innym razem ubawiłbym się setnie tym spektaklem, ale teraz miałem zamęt w głowie. Po kilku minutach Squares oddał telefon agentce Fisher.

– Joey chce z wami porozmawiać.

Fisher z Wilcoxem wyszli na korytarz i zamknęli za sobą drzwi.

– Facet, federalni – powiedział Squares, nadal pod wrażeniem, znów podnosząc kciuk.

– Taak, cholernie mnie to podnieca.

– To jest coś, no nie? Mówię o kartotece Sheili. I kto by pomyślał? Nie ja.

Fisher z Wilcoxem wrócili, a ich twarze odzyskały naturalny wygląd. Agentka z nazbyt uprzejmym uśmiechem podała Squaresowi aparat. Przyłożył go do ucha i zapytał:

– Co jest, Joey? – Posłuchał chwilę, a potem powie dział: – W porządku. Rozłączył się.

– Co? – zapytałem.

– To był Joey Pistillo. As FBI na Wschodnim Wybrzeżu I?

– Chce zobaczyć się z tobą osobiście – odparł Squares. Wyglądał na zmartwionego.

– Co takiego?

– Nie sądzę, żeby spodobało nam się to, co ma do powiedzenia.