"Pornografia" - читать интересную книгу автора (Gombrowicz Witold)

5.

– Jak to było? – rozmyślałem leżąc na pledzie, na trawie, mając tuż przy twarzy wilgotny chłód ziemny. – Co to było? A więc ona podwinęła mu spodnie? Uczyniła to, ponieważ mogła to uczynić, pewnie, nic nadzwyczajnego, zwykła przysługa…

ale wiedziała, co robi. Wiedziała, że to dla Fryderyka – dla jego rozkoszy -

więc zgadzała sif, żeby się nią rozkoszował… Nią, ale nie samą… Z nim, z Karolem… Ach, więc jednak! Było jej wiadomo zatem, że we dwoje mogą podniecać, uwodzić… przynajmniej Fryderyka… i Karol też wiedział, przecież wziął udział w tej gierce… Ależ w takim razie nie byli tacy naiwni, jak mogło się zdawać!

Znali swój smak! I mogli znać się na tym wbrew swojej, skądinąd niemądrej, młodości, gdyż na tym właśnie młodość zna się lepiej od wieku dojrzałego, oni to byli specjalistami od żywiołu w którym przebywali, posiadali umiejętność 34 na swoim terenie wczesnego ciała, wczesnej krwi. Ale w takim razie, dlaczego w bezpośrednim ze sobą stosunku zachowywali się jak dzieci?

Niewinnie? Jeśli nie byli niewinni wooec trzeciego?! Jeśli, wobec trzeciego, byli aż tak wyrafinowani! A co najbardziej mnie niepokoiło, to iż tym trzecim był nie kto inny, tylko Fryderyk, on, taki ostrożny, tak opanowany! A tu naraz ten marsz przez park na przełaj, jak wyzwanie, jak rozpoczęcie akcji – ten marsz z dziewczyną do chłopca! Co to było? Co to być mogło? I czyż nie ja to wszystko wywołałem – podpatrzywszy go, wyciągnąłem na jaw sekretny jego szał, on stał się zobaczony w swojej tajemnicy – i teraz to zwierzę jego tajnego marzenia, wypuszczone z klatki, połączone z moim zwierzęciem, grasowało! I tak rzecz się miała obecnie, że we czworo byliśmy wspólnikami de facto, w milczeniu, w sprawie nie wyznanej, gdzie wszelkie wyjaśnienie byłoby nie do przełknięcia – gdzie wstyd dławił. Kolana jej-jego, czworo kolan, w spodniach, w sukience, (młodych)… Po południu zjawi się zapowiadany onegdaj Wacław. Urodziwy mężczyzna! Bez kwestii – rosły i elegancki pan! Obdarzony nosem dość wydatnym, ale subtelnym, o ruchliwych nozdrzach, oliwkowym spojrzeniem i głosem głębokim -

a przystrzyżony wąsik pieścił mu się pod tym wyczulonym nosem i nad pełną i pąsową wargą. Rodzaj urody męskiej, która podoba się kobietom… i one podziwiają tyleż okazałość kształtu, ile arystokratyczne wydelikacenie szczegółów, unerwienie, na przykład, dłoni długopalcowych z paznokietkami czysto wyłuskanymi ze skórki. Któż mógłby podać w wątpliwość jego stopę rasową i wysoko sklepioną, w żółtym, obcisłym buciku, tudzież jego uszy zgrabne i niewielkie?

Czyż nie były interesujące, a nawet rozkoszne, te zatoczki nad czołem, które czyniły go bardziej intelektualnym? A ta białość cery, czyż nie była białością trubadura? Zapewne, efektowny pan! Zdobywczy mecenas! Dystyngowany adwokat!

Znienawidziłem go fizycznie od pierwszej chwili, nienawiścią zmieszaną ze wstrętem, zaskoczoną własną gwałtownością i świadomą swej niesprawiedliwości -

bo przecież był pełen szarmu i comme U faut. Wszak nie było słuszne i sprawiedliwe czepiać się takich drobnych niedoskonałości, jak, powiedzmy, niejaka pulchność i okrągłość zarysowująca się z lekka na policzkach i dłoniach, błąkająca się w okolicach brzucha – przecież to także było dystyngowane. A może drażniło mnie nadmierne i nieco lubieżne wyrafinowanie organów, usta zbyt nadające się do smakowania, nos nazbyt subtelny w wąchaniu, palce wytrawne w macaniu – lecz przecież to właśnie czyniło go amantem! Nie jest wykluczone, że zrażała mnie jego niemożność nagości – gdyż to ciało potrzebowało kołnierzyka, spinek, chusteczki do nosa, kapelusza nawet, było ciałem w bucikach, domagającym się koniecznie tych toaletowo-konfekcyjnych uzupełnień…

ale kto wie, czy nie raziło mnie najbardziej przetworzenie pewnych wad, jak początkująca łysina, lub miękkość, na atrybuty elegancji i szyku. Cielesność zwykłego chama tę ma ogromną przewagę, że cham nie zwraca na nią uwagi, wskutek czego ona nie razi, choćby była skłócona z estetyką – lecz mężczyzna który siebie pielęgnuje, wydobywa, uwypukla cielesność i dłubie się w niej, babrze, a wtedy każdy defekt staje się zabójczy. Skądże jednak we mnie taka wrażliwość na ciało? Skąd ta pasja podglądania wstydliwego i niechętnego, jakby z kąta?

Musiałem mimo wszystko przyznać, że przybysz zachowuje się niegłupio, nawet z dużą klasą. Nie puszył się, mówił niewiele i niezbyt głośno. Był wielce uprzejmy. A uprzejmość, skromność, wynikały z jego doskonałego wychowania, ale były też wrodzone jego niepowierzchownej naturze, która odbijała się w spojrzeniu i zdawała się głosić: szanuję ciebie, ty mnie szanuj. Nie, wcale nie był sobą zachwycony. Znał swoje braki i wolałby zapewne być inny, niż był – ale był sobą w sposób możliwie kulturalny i rozumny, z godnością, i wyglądało, że choć z pozoru miękki i delikatny, jest w gruncie nieustępliwy i nawet zawzięty.

A cała ta jego kultura cielesna nie pochodziła bynajmniej ze słabości, tylko była wyrazem jakiejś zasady i to prawdopodobnie moralnej, traktował ją jako swój obowiązek wobec innych, lecz także wyrażało to jakąś rasę, styl, bardzo stanowcze, bardzo określone. Posta-36 nowił widać bronić swoich wartości, takich jak subtelność, delikatność, czułość, i bronił ich tym usilniej im bardziej historia zwracała się przeciw nim. Przybycie jego wywołało szczególnie zmiany w naszym światku.

Hipolit ni to wjechał na szyny, zaniechał szeptów do siebie i gorzkich zamyśleń, było to jak gdyby udzielono mu pozwolenia na wydobycie z szaf swoich dawno nie używanych garniturów i paradował w nich z rozkoszą – tubalny, radośnie gościnny szlagon, bez żadnych zastrzeżeń. – No, jak tam? Co tam? Wódka grzeje, wódka chłodzi, wódka nigdy nie zaszkodzi! A pani również zatańczyła w swoich zwiewnych żalach i, ruszając na wsze strony paluszkami, roztoczyła szal swych gościnności.

Fryderyk odpowiedział na szacunek Wacława najgłębszym szacunkiem; ustąpił mu we drzwiach i dopiero na lekkie skinienie tamtego, wszedł pierwszy, ale jakby stosując się do jego woli – był to Wersal. Po czym rozpoczął się prawdziwy konkurs uprzejmości, wszelako, rzecz ciekawa, każdy z nich sobie świadczył przede wszystkim, nie drugiemu. Wacław od pierwszych słów zmiarkował, że ma do czynienia z kimś niepospolitym, ale był zbyt towarzysko wyrobiony aby to podkreślać – natomiast godność, którą przypisywał Fryderykowi, wpłynęła pobudzająco na jego poczucie własnej godności, zapragnął być d la hauteur i traktował siebie jak w rękawiczkach. Fryderyk, asymilując z niezwykłą skwapliwością tego ducha arystokratycznego, zaczął także wysoko się nosić – udzielał się od czasu do czasu rozmowie, ale jak ktoś, czyje milczenie byłoby dla wszystkich niezasłużoną katastrofą. I oto naraz jego lęk przed niepoprawnością stał się w nim wyższością i dumą! A co do Heni (która była właściwym obiektem tej wizyty) oraz Karola, to nagle wyzbyli się wszelkiej doniosłości. Ona usiadła na krześle pod oknem i była potulną panienką, a on wyglądał jak brat asystujący konkurom o siostrę i oglądał ukradkiem ręce, czy nie brudne.

Cóż za podwieczorek! Ciasta, i konfitury znalazły się na stole! Potem wyszliśmy do ogrodu, gdzie królował roz-słoneczniony spokój. Przed nami szła młoda para, Wacław z Henią. My, starsi, z tyłu, żeby nie krępować… Hipolit i pani; Maria, cokolwiek wzruszeni, z lekka figlarni, a obok ja z Fryderykiem, który opowiadał o Wenecji.

Wacław o coś ją rozpytywał, coś jej tłumaczył, ona zaś, zwracając ku niemu główkę, uważną i życzliwą, wymachiwała źdźbłem trawy.

Karol szedł z boku po trawie, jak brat znudzony konkurami o siostrę, nie miał nic do roboty.

– Przechadzka jak sprzed wojny… – powiedziałem do pani Marii, a ona zatrzepotała rączką. Zbliżaliśmy się do stawu.

Ale rozwałęsanie Karola zaczęło przybierać na sile, wzmagało się, widać było, że nie wie co robić, a ruchy jego były jakby wstrzymywane w niecierpliwości, ścinanej nudą – a zarazem, powoli, wszystko co Henia mówiła do Wacława zaczęło być dla Karola, choć słowa do nas nie dochodziły – cały jej sposób istnienia znów nieuchwytnie związał się z (chłopcem) i to za jej plecami, z tyłu, ponieważ nie odwracała się, nie wiedziała nawet że Karol nam towarzyszy. I ta, już prawie narzeczeńska jej rozmowa z Wacławem, ulegała pod działaniem (chłopca) wlokącego się za nią, gwałtownej deprecjacji, ona zaś sama jęła mienić się jakimś przewrotnym znaczeniem. Rozkochany prawnik nachylił jej gałąź głogu aby sobie urwała i była w tej chwili bardzo wdzięczna i może wzruszona – ale to nie kończyło się na Wacławie, lecz szło do Karola i tam stawało się tępo młode, szesnastoletnie, głupio lekkomyślne i rozwałęsane… więc było ściąganiem w dół uczucia, odbieraniem mu wagi, przerabianiem na rodzaj gorszy, niższy, urzeczywistniający się gdzieś poniżej, tam gdzie ona była szesnastolatką z siedemnastolatkiem, w ich wspólnej niedostateczności, w ich młodości.

Okrążyliśmy kępę leszczyny nad stawem i ukazała się baba.

Ta baba zajęta była praniem w stawie bielizny, a widząc nas stanęła frontem i wlepiła w nas ślepia – baba już w latach, przysadzisty i piersisty kocmołuch, dość wstrętna, tłusto jełka i brudno starawa z małymi oczkami. Przyglądała się z packą drewnianą w ręce.

Karol oderwał się od nas, poszedł do baby jakby jej miał 38 coś do powiedzenia.

I znienacka zadarł jej kieckę. Zaświeciła biel jej podbrzusza i czarna włosów plama! Wrzasnęła. Wy-. rostek dodał do tego gest nieprzyzwoity i odskoczył – wracał do nas po trawie jakby nigdy nic, a babsko rozwścieklone palnęło za nim jakieś wyzwisko.

My niceśmy na to nie powiedzieli. Zbyt niespodziewane i zbyt rażące – świństwo, które wjechało nam brutalnie, rozkraczone… a Karol znów szedł z nami i najspokojniej rozwałęsany. Para Wacław-Henia, pogrążona w rozmowie, znikała za zakrętem – może i nic nie zauważyli – a my za nimi, Hipolit, pani Maria trochę spłoszona, Fryderyk… Co to? Co to? Co się stało? Oszołomienie moje nie z tego się brało, że on dopuścił się wybryku – z tego że wybryk, choć tak rażący, stał się od razu, w innej tonacji, w innym wymiarze, czymś naj naturalnie j szy m w świecie… i Karol szedł teraz z nami, nawet – pełen wdzięku, z wdziękiem dziwnym wyrostka rzucającego się na stare baby, z wdziękiem, który rósł mi w oczach a którego natury nie rozumiałem. Jak mogło to świństwo z babą obdarzyć go świetnością takiego uroku? Czar bił z niego, niepojęty, a Fryderyk położył mi rękę na ramieniu i mruknął, prawie niedosłyszamie:

– No, no!

Ale zaraz zaokrąglił mimowolne słówko w zdanie, które wypowiedział głośno i nie bez sztuczności:

– No, no, no, co tam słychać, kochany panie Witoldzie? Odpowiedziałem:

– Nic, nic, panie Fryderyku. Pani Maria zwróciła się do nas.

– Pokażę panom ładny egzemplarz tui amerykańskiej. Sama sadziłam.

Chodziło o to, żeby nie przeszkadzać Heni i Wacławowi. Oglądaliśmy tuję, gdy ukazał się biegnący od gumna fornal, dający znaki. Hipolit ruszył szparko – co takiego – Niemcy przyjechali z Opatowa – rzeczywiście widać było ludzi przed stajnią – i, już apoplektyczny, popędził, za nim żona, za nimi Fryderyk, który myślał może, że będzie mógł się przydać, znając dobrze niemiecki. Co do mnie wolałem póki można nie być przy tym, zdjęło mnie zmęczenie na myśl o Niemcach nieuniknionych, gniotących. Co za zmora…

Wróciłem do domu.

Dom pusty, pokoje na przestrzał, meble, które w pustce silniej dawały znać o sobie, czekałem… na rezultat wizyty niemieckiej, która głucho działa się przed stajnią… lecz oczekiwanie moje stało się powoli oczekiwaniem na Henię z Wacławem, którzy zniknęli na zakręcie… i wreszcie Fryderyk wybuchnął mi w tym pustym domu. Gdzie był Fryderyk? Co robił? Był z Niemcami. Czy na pewno był z Niemcami? A jeśli należało go szukać gdzie indziej, nad stawem, tam gdzie pozostawiliśmy dziewczę nasze… tam był! Tam być musiał! Wrócił tam, aby podglądać. Lecz, w takim razie, co widział? Zazdrość mnie chwyciła o wszystko, co mógł zobaczyć. Pustka domu mnie wypychała i wybiegłem, wybiegłem jakby przed stajnię, gdzie byli Niemcy, ale pobiegłem za staw zaroślami, wzdłuż rowu, do którego skakały żaby z tłustym, obrzydliwym pluskiem i, okrążywszy staw, ujrzałem ich – Wacława i Henię – na ławeczce, na samym skraju ogrodu, naprzeciw łąk. Już się ściemniało, już prawie było ciemno. I wilgotno. Gdzie Fryderyk?

Wszakże nie mogło go tu nie być – i nie omyliłem się – tam, pomiędzy wierzbami, w ich jamie1, niewyraźny, tkwił na posterunku pod krzakami i wypatrywał. Nie wahałem się ani chwili. Po cichu przedostałem się do niego i stanąłem obok, or)

ani drgnął, ja znieruchomiałem -a moje zgłoszenie się na widza było deklaracją, że ma we mnie towarzysza! Na ławce majaczyły ich sylwetki i zapewne coś szeptali – ale nie było słychać.

Była to zdrada – jej podła zdrada – oto tuliła się do adwokata, gdy (chłopiec), któremu powinna być wierna, wyrzucony został poza jej obręb… i to mnie dręczyło, jakby załamała się ostatnia możliwość piękności w świecie moim, najechanym rozkładem, konaniem, udręką, ohydą. Co za nikczemność! Czy ją obejmował? Lub trzymał za ręce? Jak odrażające i nienawistne było to miejsce dla jej rąk: w jego dłoniach! Wtem poczułem, jak zdarza się w marzeniu, że jestem w pobliżu jakiejś rewelacji i, obejrzawszy się, do-40 strzegłem to coś… coś zdumiewającego.

Fryderyk nie był sam, gdyż obok niego, o kilka kroków, zaszyty prawie w zaroślach, majaczył się Karol.

Obecność Karola tutaj? Przy Fryderyku? Ależ jakim cudem sprowadził go tutaj Fryderyk? Pod jakim pozorem? Niemniej znajdował się tutaj i wiedziałem, że jest dla Fryderyka, nie dla niej – nie przyszedł zainteresowany tym, co się działo na ławce, przyszedł, gdyż przywabiła go obecność Fryderyka. Doprawdy było to równie mętne, co subtelne, i nie wiem czy zdołam się wyjęzyczyć… Miałem takie wrażenie, jak gdyby (chłopiec) zjawił się nieproszony po to jedynie, aby silniej rozpłomienić… aby mocniej zagrało… aby stało się nam bardziej bolesne.

Prawdopodobnie gdy tamten, starszy mężczyzna, dotknięty zdradą owej miodki, stał wpatrzony, on, młodzik, wynurzył się bezszelestnie z gąszcza i stanął przy nim, nie mówiąc nic. Było to dzikie i śmiałe! Ale mrok zasnuwal, przecież byliśmy prawie niewidzialni, a także cisza – przecież nikt z nas nie mógł się odezwać.

Więc jaskrawość faktu tonęła w niebycie nocy i milczenia. A także trzeba dodać, że działanie (chłopca) było zacierające, prawie uniewinniające, jego lekkość, szczupłość rozgrzeszały i będąc (młodo) sympatyczny, mógł właściwie przyłączyć się do każdego… (kiedyś wyjaśnię sens tych nawiasów)… I naraz oddalił się równie łatwo, jak się zjawił.

Ale lekkie jego przyłączenie się do nas sprawiło, że ławka przeszyła, jak sztylet. To wściekle, to niesłychane przystąpienie do nas (chłopca) gdy (dziewczyna) zdradzała go! Sytuacje w świecie są szyfrem. Niepojęty bywa układ ludzi i w ogóle zjawisk. To, tutaj… przerażająco wymowne – ale nie dawało się zrozumieć, odcyfrować w pełni. W każdym razie świat zakłębił się w jakimś przedziwnym sensie. Jednocześnie od stajni gruchnął strzał. Pobiegliśmy na przełaj wszyscy razem, i już wszystko jedno kto z kim. Wacław pędził obok mnie, Henia z Fryderykiem. Fryderyk, który w momentach krytycznych stawał się przedsiębiorczy i przytomny, skręcił za szopę, my za nim. Ujrzeliśmy: nic tak strasznego. Niemiec, pod gazem, zabawiał się kropieniem z dubeltówki do gołębi -

i zaraz wpakowali się do samochodu, machając rękami na pożegnanie odjechali. Hipolit spoczął na nas ze złością.

– Zostawcie mnie.

Spojrzenie to wychyliło się z niego, jak przez okno, ale zaraz zatrzasnął w sobie wszystkie okna i drzwi. Poszedł do domu.

Wieczorem przy kolacji nalał wódki, czerwony i rozczulony.

– No co? Napijemy się za zdrowie Wacka i Heni. Już się dogadali.

Fryderyk i ja złożyliśmy powinszowania.

Alkohol. Sznaps. Upijająca przygoda. Przygoda niczym kieliszek wzmocnionej – i jeszcze kieliszek – ale pijaństwo to było śliskie, co chwila groził upadek w brud, w zepsucie, w zmysłowe błoto. Jakżeż jednak nie pić? Przecież picie stało się naszą higieną, każdy oszałamiał się czym mógł, jak mógł – więc ja także – i tylko próbowałem uratować coś z mojej godności zachowując w pijaństwie minę badacza, który mimo wszystko śledzi – który upija się aby śledzić.

Śledziłem tedy.

Narzeczony opuścił nas po śniadaniu. Lecz postanowiono, że pojutrze całym domem pojedziemy do Rudy.

Potem zajechał przed ganek bryczką Karol. Miał jechać do Ostrowca po naftę.

Ofiarowałem się, że będę mu towarzyszył.

A Fryderyk także już otwierał usta żeby się zgłosić na trzeciego – gdy popadł w jedno z tych swoich nagłych utrudnień… nigdy nie było wiadomo, kiedy to się zdarzy. Już otwierał usta, ale zamknął je i znowu otworzył – pozostał w kleszczach tej dręczącej igraszki, blady, a bryczka odjechała z Karolem i ze mną.

Zady kłusujące końskie, droga piaszczysta, rozległość 42 widoków, powolne krążenie wzgórz, zachodzących za siebie.

W poranku, w przestrzeni, ja z nim, ja obok niego – obaj wydobyci z rozdołu Powórnej, widoczni, i niecenzuralność moja z nim wystawiona na sztych dalekiego widzenia.

Zacząłem w ten sposób: – No, Karol, coś ty z tą babą wyrabiał wczoraj, nad stawem?

Zapytał trochę nieufnie, aby lepiej wyznać się w charakterze mojego pytania.

– Bo co?

– Przecież wszyscy widzieli.

To zagajenie nie było zbyt określone – byle nawiązać rozmowę. Roześmiał się na wszelki wypadek i po to, aby uczynić ją lżejszą. – Nic takiego – rzekł i machnął batem, był obojętny… Wówczas wyraziłem zdziwienie: – Jeszcze żeby była do rzeczy! Ale przecież to klempa ostatniego rzędu i stara! Ponieważ nie odpowiadał, nacisnąłem: – Zadajesz się ze starymi babami?

Ciął batem krzak od niechcenia. Ale, jak gdyby to ukazało mu właściwą odpowiedź, śmignął batem po koniach, które szarpnęły bryczką. Odpowiedź ta była dla mnie zrozumiała, choć nie do przetłumaczenia na słowa. Jechaliśmy ostrzej czas jakiś.

Po czym konie zwolniły i, kiedy zwolniły, uśmiechnął się błyskiem zębów przyjaznym i powiedział:

– Co za różnica, stara czy młoda?

Teraz roześmiał się.

Mnie to zaniepokoiło. Jakby lekki dreszczyk mnie zbiegł. Siedziałem przy nim. Co to znaczyło? Przede wszystkim jedno rzucało się w oczy: niezmierne znaczenie jego zębów, które grały w nim, były jego białością wewnętrzną, oczyszczającą -

otóż ważniejsze były zęby, niż to co mówił – wyglądało jakby mówił dla zębów i z powodu zębów – i mógł mówić byle co, gdyż mówił dla przyjemności, był zabawą i rozkoszowaniem się, wiedział, że najbardziej odpychająca obrzydliwość zostanie wybaczona jego zębom, rozbawionym. Któż siedział obok mnie? Ktoś jak ja? Ależ skąd, była to istota esencjonalnie odmienna i wdzięczna, rodem z krainy kwitnącej, był pełen łaski przetwarzającej się w urok. Książę i poemat. Dlaczego jednak książę rzucał się na stare baby? biel jej podbrzusza i czarna włosów plama! Wrzasnęła. Wyrostek dodał do tego gest nieprzyzwoity i odskoczył – wracał do nas po trawie jakby nigdy nic, a babsko rozwścieklone palnęło za nim jakieś wyzwisko.

My niceśmy na to nie powiedzieli. Zbyt niespodziewane i zbyt rażące – świństwo, które wjechało nam brutalnie, rozkraczone… a Karol znów szedł z nami i najspokojniej rozwałęsany. Para Wacław-Henia, pogrążona w rozmowie, znikała za zakrętem – może i nic nie zauważyli – a my za nimi, Hipolit, pani Maria trochę spłoszona, Fryderyk… Co to? Co to? Co się stało? Oszołomienie moje nie z tego się brało, że on dopuścił się wybryku – z tego że wybryk, choć tak rażący, stał się od razu, w innej tonacji, w innym wymiarze, czymś naj naturalnie j szym w świecie… i Karol szedł teraz z nami, nawet – pełen wdzięku, z wdziękiem dziwnym wyrostka rzucającego się na stare baby, z wdziękiem, który rósł mi w oczach a którego natury nie rozumiałem. Jak mogło to świństwo z babą obdarzyć go świetnością takiego uroku? Czar bił z niego, niepojęty, a Fryderyk położył mi rękę na ramieniu i mruknął, prawie niedosłyszalnie:

– No, no!

Ale zaraz zaokrąglił mimowolne słówko w zdanie, które wypowiedział głośno i nie bez sztuczności:

– No, no, no, co tam słychać, kochany panie Witoldzie? Odpowiedziałem:

– Nic, nic, panie Fryderyku. Pani Maria zwróciła się do nas.

– Pokażę panom ładny egzemplarz tui amerykańskiej. Sama sadziłam.

Chodziło o to, żeby nie przeszkadzać Heni i Wacławowi. Oglądaliśmy tuję, gdy ukazał się biegnący od gumna fornal, dający znaki. Hipolit ruszył szparko – co takiego – Niemcy przyjechali z Opatowa – rzeczywiście widać było ludzi przed stajnią – i, już apoplektyczny, popędził, za nim żona, za nimi Fryderyk, który myślał może, że będzie mógł się przydać, znając dobrze niemiecki. Co do mnie wolałem póki można nie być przy tym, zdjęło mnie zmęczenie na myśl o Niemcach nieuniknionych, gniotących. Co za zmora… Wróciłem do domu.

Dom pusty, pokoje na przestrzał, meble, które w pustce silniej dawały znać o sobie, czekałem… na rezultat wizyty niemieckiej, która głucho działa się przed stajnią… lecz oczekiwanie moje stało się powoli oczekiwaniem na Henię z Wacławem, którzy zniknęli na zakręcie… i wreszcie Fryderyk wybuchnął mi w tym pustym domu. Gdzie był Fryderyk? Go robił? Był z Niemcami. Czy na pewno był z Niemcami? A jeśli należało go szukać gdzie indziej, nad stawem, tam gdzie pozostawiliśmy dziewczę nasze… tam był! Tam być musiał! Wrócił tam, aby podglądać. Lecz, w takim razie, co widział? Zazdrość mnie chwyciła o wszystko, co mógł zobaczyć. Pustka domu mnie wypychała i wybiegłem, wybiegłem jakby przed stajnię, gdzie byli Niemcy, ale pobiegłem za staw zaroślami, wzdłuż rowu, do którego skakały żaby z tłustym, obrzydliwym pluskiem i, okrążywszy staw, ujrzałem ich – Wacława i Henię – na ławeczce, na samym skraju ogrodu, naprzeciw łąk. Już się ściemniało, już prawie było ciemno. I wilgotno. Gdzie Fryderyk?

Wszakże nie mogło go' tu nie być – i nie omyliłem się – tam, pomiędzy wierzbami, w ich jamie', niewyraźny, tkwił na posterunku pod krzakami i wypatrywał. Nie wahałem się ani chwili. Po cichu przedostałem się do niego i stanąłem obok, on ani drgnął, ja znieruchomiałem -a moje zgłoszenie się na widza było deklaracją, że ma we mnie towarzysza! Na ławce majaczyły ich sylwetki i zapewne coś szeptali – ale nie było słychać.

Była to zdrada – jej podła zdrada – oto tuliła się do adwokata, gdy (chłopiec), któremu powinna być wierna, wyrzucony został poza jej obręb… i to mnie dręczyło, jakby załdmała się ostatnia możliwość piękności w świecie moim, najechanym rozkładem, konaniem, udręką, ohydą. Co za nikczemność! Czy ją obejmował? Lub trzymał za ręce? Jak odrażające i nienawistne było to miejsce dla jej rak: w jego dłoniach! Wtem poczułem, jak zdarza się w marzeniu, że jestem w pobliżu jakiejś rewelacji i, obejrzawszy się, do-40 strzegłem to coś… coś zdumiewającego.

Fryderyk nie był sam, gdyż obok niego, o kilka kroków, zaszyty prawie w zaroślach, majaczył się Karol.

Obecność Karola tutaj? Przy Fryderyku? Ależ jakim cudem sprowadził go tutaj Fryderyk? Pod jakim pozorem? Niemniej znajdował się tutaj i wiedziałem, że jest dla Fryderyka, nie dla niej – nie przyszedł zainteresowany tym, co się działo na ławce, przyszedł, gdyż przywabiła go obecność Fryderyka. Doprawdy było to równie mętne, co subtelne, i nie wiem czy zdołam się wyjęzyczyć… Miałem takie wrażenie, jak gdyby (chłopiec) zjawił się nieproszony po to jedynie, aby silniej rozpłomienić… aby mocniej zagrało… aby stało się nam bardziej bolesne.

Prawdopodobnie gdy tamten, starszy mężczyzna, dotknięty zdradą owej miodki, stał wpatrzony, on, młodzik, wynurzył się bezszelestnie z gąszcza i stanął przy nim, nie mówiąc nic. Było to dzikie i śmiałe! Ale mrok zasnuwał, przecież byliśmy prawie niewidzialni, a także cisza – przecież nikt z nas nie mógł się odezwać.

Więc jaskrawość faktu tonęła w niebycie nocy i milczenia. A także trzeba dodać, że działanie (chłopca) było zacierające, prawie uniewinniające, jego lekkość, szczupłość rozgrzeszały i będąc (młodo) sympatyczny, mógł właściwie przyłączyć się do każdego… (kiedyś wyjaśnię sens tych nawiasów)… I naraz oddalił się równie łatwo, jak się zjawił.

Ale lekkie jego przyłączenie się do nas sprawiło, że ławka przeszyła, jak sztylet. To wściekłe, to niesłychane przystąpienie do nas (chłopca) gdy (dziewczyna) zdradzała go! Sytuacje w świecie są szyfrem. Niepojęty bywa układ ludzi i w ogóle zjawisk. To, tutaj… przerażająco wymowne – ale nie dawało się zrozumieć, odcyfrować w pełni. W każdym razie świat zakłębił się w jakimś przedziwnym sensie. Jednocześnie od stajni gruchnął strzał. Pobiegliśmy na przełaj wszyscy razem, i już wszystko jedno kto z kim. Wacław pędził obok mnie, Henia z Fryderykiem. Fryderyk, który w momentach krytycznych stawał się przedsiębiorczy i przytomny, skręcił za szopę, my za nim. Ujrzeliśmy: nic tak strasznego. Niemiec, pod gazem, zabawiał się kropieniem z dubeltówki do gołębi -

i zaraz wpakowali się do samochodu, machając rękami na pożegnanie odjechali. Hipolit spojrzał na nas ze złością.

– Zostawcie mnie.

Spojrzenie to wychyliło się z niego, jak przez okno, ale zaraz zatrzasnął w sobie wszystkie okna i drzwi. Poszedł do domu.

Wieczorem przy kolacji nalał wódki, czerwony i rozczulony.

– No co? Napijemy się za zdrowie Wacka i Heni. Już się dogadali.

Fryderyk i ja złożyliśmy powinszowania.

Alkohol. Sznaps. Upijająca przygoda. Przygoda niczym kieliszek wzmocnionej – i jeszcze kieliszek – ale pijaństwo to było śliskie, co chwila groził upadek w brud, w zepsucie, w zmysłowe błoto. Jakżeż jednak nie pić? Przecież picie stało się naszą higieną, każdy oszałamiał się czym mógł, jak mógł – więc ja także – i tylko próbowałem uratować coś z mojej godności zachowując w pijaństwie minę badacza, który mimo wszystko śledzi – który upija się aby śledzić.

Śledziłem tedy.

Narzeczony opuścił nas po śniadaniu. Lecz postanowiono, że pojutrze całym domem pojedziemy do Rudy.

Potem zajechał przed ganek bryczką Karol. Miał jechać do Ostrowca po naftę.

Ofiarowałem się, że będę mu towarzyszył.

A Fryderyk także już otwierał usta żeby się zgłosić na trzeciego – gdy popadł w jedno z tych swoich nagłych utrudnień… nigdy nie było wiadomo, kiedy to się zdarzy. Już otwierał usta, ale zamknął je i znowu otworzył – pozostał w kleszczach tej dręczącej igraszki, blady, a bryczka odjechała z Karolem i ze mną.

Zady kłusujące końskie, droga piaszczysta, rozległość 42 widoków, powolne krążenie wzgórz, zachodzących za siebie W poranku, w przestrzeni, ja z nim, ja obok niego – obaj wydobyci z rozdołu Powórnej, widoczni, i niecenzuralność moja z nim wystawiona na sztych dalekiego widzenia.

Zacząłem w ten sposób: – No, Karol, coś ty z tą babą wyrabiał wczoraj, nad stawem?

Zapytał trochę nieufnie, aby lepiej wyznać się w charakterze mojego pytania.

– Bo co?

– Przecież wszyscy widzieli.

To zagajenie nie było zbyt określone – byle nawiązać rozmowę. Roześmiał się na wszelki wypadek i po to, aby uczynić ją lżejszą. – Nic takiego – rzekł i machnął batem, był obojętny… Wówczas wyraziłem zdziwienie: – Jeszcze żeby była do rzeczy! Ale przecież to klempa ostatniego rzędu i stara! Ponieważ nie odpowiadał, nacisnąłem: – Zadajesz się ze starymi babami?

Ciął batem krzak od niechcenia. Ale, jak gdyby to ukazało mu właściwą odpowiedź, śmignął batem po koniach, które szarpnęły bryczką. Odpowiedź ta była dla mnie zrozumiała, choć nie do przetłumaczenia na słowa. Jechaliśmy ostrzej czas jakiś.

Po czym konie zwolniły i, kiedy zwolniły, uśmiechnął się błyskiem zębów przyjaznym i powiedział:

– Co za różnica, stara czy młoda?

Teraz roześmiał się.

Mnie to zaniepokoiło. Jakby lekki dreszczyk mnie zbiegł. Siedziałem przy nim. Co to znaczyło? Przede wszystkim jedno rzucało się w oczy: niezmierne znaczenie jego zębów, które grały w nim, były jego białością wewnętrzną, oczyszczającą -

otóż ważniejsze były zęby, niż to co mówił – wyglądało jakby mówił dla zębów i z powodu zębów – i mógł mówić byle co, gdyż mówił dla przyjemności, był zabawą i rozkoszowaniem się, wiedział, że najbardziej odpychająca obrzydliwość zostanie wybaczona jego zębom, rozbawionym. Któż siedział obok mnie? Ktoś jak ja? Ależ skąd, była to istota esencjonalnie odmienna i wdzięczna, rodem z krainy kwitnącej, był pełen łaski przetwarzającej się w urok. Książę i poemat. Dlaczego jednak książę rzucał się na stare baby? Oto pytanie. I dlaczego to go cieszyło? Cieszyło go własne pożądanie? Cieszyło go, że będąc księciem, był zarazem w mocy głodu, który kazał mu pożądać kobiety choćby naj-brzydszej – to go cieszyło? Ta piękność (związana z Henią) tak dalece się nie szanowała, że było jej prawie obojętne czym się zaspakaja, z kim się zadaje? Tu więc rodziła się jakaś ciemność. Zjechaliśmy ze wzgórka w wąwóz grocholicki. Odkrywałem w nim jakieś świętokradztwo, dokonywane z zadowoleniem, i wiedziałem że to coś nieobojętnego dla duszy, owszem, coś w samej zasadzie swej, rozpaczliwego. (Być może jednak oddawałem się tym spekulacjom po to tylko, aby zachować pozory badacza przy tej libacji). A może zadarł tej babie kieckę, aby być żołnierzem? Nie by łóż to żołnierskie?

Zagadnąłem (zmieniając temat dla przyzwoitości – musiałem uważać na siebie). -

Aż ojcem o co wojujesz? – Zawahał się, zaskoczony, ale zaraz zmiarkował, że musiałem dowiedzieć się od Hipolita. Odrzekł.

– Bo mamę prześladuje. Nie da jej żyć, ścierwo. Żeby nie był moim ojcem to bym go…

Odpowiedź wspaniale zrównoważona – mógł wyznać że kocha matkę ponieważ wyznawał jednocześnie, że nienawidzi ojca, to go chroniło od sentymentalizmu – ale, chcąc przyprzeć go do muru, zapytałem wprost: – Bardzo kochasz matkę?

– Pewnie! Jeżeli matka…

Co oznaczało, że nie ma w tym nic szczególnego, ponieważ jest przyjęte, że syn ma kochać matkę. Było to jednak dziwne. Przypatrzywszy się temu bliżej, było dziwne, gdyż przed chwilą był czystą anarchią, rzucającą się na starą babę, a teraz stał się konwencjonalny i poddany prawu miłości synowskiej. Cóż wyznawał tedy, anarchię czy prawo? Lecz jeśli tak posłusznie poddawał się obyczajowi, to nie aby dodać sobie wartości, a właśnie aby odebrać sobie znaczenie, uczynić ze swojej miłości do matki coś pospolitego i nieważnego. Dlaczego ciągle odbierał sobie znaczenie? Myśl ta była dziwnie 44 ponętna – dlaczego odbierał sobie znaczenie? Myśl ta była czystym alkoholem – dlaczego, z nim, wszelka myśl musiała być zawsze pociągająca lub odpychająca, zawsze namiętna i prężna? Wspinaliśmy się teraz pod górę, za Grocholicami, po lewej stronie były ściany ziemne, żółte, w których wykopano piwnice na kartofle. Konie szły stępa – i cisza. Karol rozgadał się nagle: – Pan nie znalazłby dla mnie jakiej roboty w Warszawie? Może w przemycie? Ja bym mógł i mamie trochę pomóc, jak bym zarabiał, bo potrzebuje na kurację, a tak tylko ojciec wydziwia, że nie mam zatrudnienia. Już mi obrzydło! Rozgadał się, gdyż chodziło o sprawy praktyczne i materialne, tutaj mógł mówić, i dużo, było też naturalne, że do mnie się z tym zwraca – a jednak, czy było to takie naturalne?

Czy nie było tylko pretekstem aby „dogadać się" ze mną, starszym, zbliżyć się do mnie? Zaiste, w czasach tak trudnych chłopiec musi sobie pozyskać starszych, którzy są od niego potężniejsi, a to może osiągnąć tylko osobistym wdziękiem…

ale kokieteria chłopca jest o wiele bardziej skomplikowana od kokieterii dziewczyny, której płeć przychodzi z pomocą… więc była to zapewne taka kalkulacja, och, nieświadoma, niewinna: on wprost zwracał się do mnie o pomoc, ale naprawdę nie chodziło mu wcale o robotę w Warszawie, tylko o ustalenie siebie w roli tego kim się opiekują, o przełamanie lodów… a reszta zrobi się sama… Przełamanie lodów? Ale w jakim sensie? l co za „reszta"? Wiedziałem tylko, raczej podejrzewałem, że jest to próba jego chłopięcości iżby wejść w styczność z moją dorosłością i wiedziałem skądinąd, że on się nie brzydzi i że głód jego, jego pożądanie, czynią go dostępnym… Ścierpłem, wyczuwszy jego utajoną intencję zbliżenia się… jakby cała jego kraina miała mnie napaść. Nie wiem, czy jestem dość jasny. Obcowanie mężczyzny z chłopcem odbywa się na ogół na gruncie spraw technicznych, opieki, współpracy, ale, gdy staje się bezpośrednie, ujawnia się jego niesłychana drastyczność. Poczułem, że ta istota chce zdobyć mnie młodością i było to jakbym uległ, ja, dorosły, nieodwołalnej kompromitacji.

Lecz słowo „młodość" było mu niedozwolone – nie wypadało go używać.

Wyjechaliśmy na górę i pojawił się niezmienny widok na ziemię zaokrągloną wzgórzami i wzdętą swym nieruchomym falowaniem w skośnym świetle, które kłębiło się tu i ówdzie pod obłokami.

– Siedź lepiej tutaj, przy rodzicach… Zabrzmiało to kategorycznie, gdyż przemówiłem jako starszy – i to właśnie pozwoliło mi zapytać najzwyczajniej w świecie, jakby w dalszym ciągu dialogu: – Tobie podoba się Henia?

Pytanie najtrudniejsze padło dziwnie łatwo, a on także odpowiedział bez trudności.

– Naturalnie, że mi się podoba.

Rzekł, wskazując batem: – Widzi pan tamte krzaki? To nie krzaki, tylko czuby drzew z wąwozu, z Lisin, który łączy się z lasem bodzechowskim. Tam czasem ukrywają się bandy… Wykrzywił się porozumiewawczo, jechaliśmy dalej, minęliśmy figurę Chrystusa, a ja powróciłem do tematu, jakbym się wcale od niego nie oddalił… nagły spokój, którego przyczyny nie znam, pozwolił mi zlekceważyć czas, który upłynął.

– Ale nie kochasz się w niej?

To pytanie było o wiele bardziej ryzykowne – było już docieraniem do sedna -

ono, w swojej uporczywości, mogło zdradzić mnie w moich ciemnych uniesieniach, moich i Fryderyka, poczętych u ich stóp, u ich stóp, u ich stóp… czułem się, jakbym dotykał śpiącego tygrysa. Lęk nieuzasadniony. – Nieeee… przecie znamy się od dziecka!… i to powiedziane zostało bez cienia arriere pensee…

aczkolwiek można było oczekiwać, że owo niedawne zdarzenie przed stelmarnią, w którym wszyscy byliśmy kryjomymi wspólnikami, utrudni mu nieco odpowiedź.

Nic podobnego! Tamto było widocznie dla niego czymś na innym planie – i on teraz, ze mną, był bez związku z tamtym – a jego „nieee" tak przeciągnięte, miało smak kaprysu i lekkomyślności, nawet łobuzerstwa. Splunął, Splunięciem ucharakteryzował się jeszcze bardziej na łobuza i zaraz roześmiał się, a ten śmiech był obezwładniający, jakby odbierał mu 46 możność innej reakcji; i spojrzał na mnie zezem, dowcipnie:

– Ja bym wolał z panią Marią.

Nie! To nie mogło być prawdziwe! Pani Maria ze swoją łzawą chudością! Po co więc to mówił? Czy dlatego, że tamtej starej podniósł kieckę? Lecz po co podnosił tę kieckę, co za absurd, męcząca zagadka? Jednakże wiedziałem (i był to jeden z kanonów mojej literackiej wiedzy o ludziach), że istnieją czyny ludzkie, na pozór zgoła bezsensowne, które jednak są człowiekowi potrzebne dlatego, że go w pewien sposób określają – tak, aby dać najprostszy przykład, ktoś gotów popełnić zupełnie niepotrzebnie szaleństwo po to tylko, aby nie odczuwać siebie jako tchórza. A któż bardziej, niż młodzież, potrzebuje takiego formowania się?…

Było zatem więcej niż pewne, że większość czynów czy też powiedzeń niedorostka, który obok mnie siedział z lejcami i batem, to były właśnie czyny „popełniane na sobie samym" – a nawet można było przypuścić, że nasz, mój i Fryderyka, wzrok kryjomy, a zachwycony, podniecał go do tej gry z sobą bardziej, niż mu to było wiadome. Dobrze więc: szedł z nami wczoraj na tym spacerze, nudził się, nie miał nic do roboty, zadarł babie kieckę aby wprowadzić w siebie nieco wyuzdania, którego mu się zachciało po to może, by z pożądanego stać się pożądającym.

Ekwilibrystyka chłopca. Dobrze. Ale teraz, dlaczego znów powracał do tego tematu, wyznając, że „wolałby" z panią Marią, czyż w tym nie kryla się jakaś, już agresywna, intencja?

– Myślisz, że ci uwierzę? – powiedziałem. – Że wolisz panią Marię od Heni? Co za bzdury wygadujesz! – dodałem. Na co odrzekł z uporem w jasnym słońcu: – A wolę.

Nonsens i kłamstwo! Ale po co, w jakim celu? Zbliżaliśmy się już do Bodzechowa, widać stąd było w dali wielkie piece ostrowieckich zakładów. Dlaczego, dlaczego bronił się przed Henią, nie chciał Heni? Wiedziałem, ale nie.wiedziałem; rozumiałem i nie rozumiałem. Czyżby rzeczywiście młodość jego wolała starszych?

Czy on chciałby być „ze starszymi"? Co to za myśl, do czego zmierzająca – jej niesamowitość, rozpalająca ostrość, jej dramatyczność natychmiast rzuciły e na ten ślad – bo ja, w tej jego krainie, kierowałem się podnieceniami. Czy ten szczeniak zapragnął grasować w naszej dojrzałości?

Rzeczywiście – nic zwyklejszego, gdy chłopiec zakocha się w pannie urodziwej i wszystko rozwija się po linii naturalnego przyciągania, lecz, być może, jemu potrzeba było czegoś… rozleglejszego, bardziej śmiałego… on nie chciał być tylko „chłopcem z panną", ale „chłopcem z dorosłymi", chłopcem, który włamuje się w dorosłość… co za idea ciemna, perwersyjna! Ale za nim były przecież doświadczenia z dziedziny wojny i anarchii, nie znałem go, nie mogłem znać, nie wiedziałem co i jak go uformowało, był równie nieodgadniony jak ten krajobraz -

znany a nieznany – i jednego tylko mogłem być pewny, to jest że ten drań od dawna wyszedł z powijaków. Aby wejść – w co? To właśnie było niewiadome – nie było jasne co i kogo sobie upodobał, może więc chciał zabawić się z nami, nie z Henią, i dlatego ciągle dawał do zrozumienia, że wiek nie powinien być przeszkodą… Jak to? Jak to?! No tak, nudził się, chciał się zabawić, zabawić może w coś czego nie znał, o czym właściwie nawet nie myślał, z nudów, mimochodem i bez wysiłku… z nami a nie z Henią, ponieważ my w brzydocie naszej mogliśmy zaprowadzić go dalej, byliśmy bardziej nieograniczeni. Wobec czego (mając na uwadze tamto zdarzenie przed stelmarnią) powiadamiał mnie, że wstrętu nie ma… Dość. Robiło mi się ohydnie na samą myśl, że piękność jego szuka mojej brzydoty. Zmieniłem temat.

– Chodzisz do kościoła? Wierzysz w Boga? Pytanie, przywołujące do powagi, pytanie zabezpieczające od jego zdradzieckiej lekkości.

– W Boga? Tam co księża mówią, to…

– Ale w Boga wierzysz?

– Pewnie. Tylko…

– Tylko co?

Ucichł.

Miałem zapytać: – Chodzisz do kościoła? Zamiast tego, zapytałem: – Chodzisz na kobiety?

– Jak się zdarzy. 48 – Masz powodzenie u kobiet?

Roześmiał się natychmiast."?;^»M; e;-;(i-.-'.,:\,4 – Nie. Skąd! Jeszcze jestem za młody. Za młody. Miało to sens poniżający – dlatego mógł tym razem ze swobodą użyć słowa „młodość". Ale mnie, któremu z tym chłopcem Bóg naraz zmieszał się z kobietami w jakimś qui pro quo groteskowym i prawie pijanym, to jego „za młody" zabrzmiało dziwnie, ostrzegawczo. Tak, za młody tyleż wobec kobiety, co wobec Boga, za młody wobec wszystkiego – i było nieważne czy wierzy, czy nie wierzy, czy ma powodzenie u kobiet, czy też nie ma, albowiem by! w ogóle „za młody", i żadne jego uczucie, ani prawda, ani słowo nie mogły mieć znaczenia – był niepełny, był „za młody". I „za młody" był wobec Heni i wobec wszystkiego, co między nimi rodziło się, a także „za młody" wobec Fryderyka i mnie… Czymże była ta szczupła niedorosłość? Przecież on nic nie znaczył! Jakże mogłem, ja, dorosły, całą moją powagę kłaść w jego niepowagę, z drżeniem wsłuchiwać się w kogoś nieważnego? Rozejrzałem się po okolicy. Stąd, z wyżyny, widać już było Kamienną i nawet dochodził ledwie dosłyszalny łoskot pociągu, który zbliżał się do Bodzechowa, cała dolina rzeki była przed nami, wraz z szosą – a na prawo i lewo latanina żółto-zielona pól, jak okiem sięgnąć, senna odwiecz-ność, ale zakneblowana, zduszona, wzięta za pysk. Dziwny odór bezprawia przenikał wszystko, a w tym bezprawiu ja z chłopcem owym, „za młodym", za lekkim, za lekkomyślnym, którego niedostateczność, niepełność stawała się w tych warunkach jakąś elementarną potęgą. Jak bronić się przed nim, gdy w niczym nie było oparcia?

Wyjechaliśmy na szosę i bryczka zatrzęsła się na wybojach ze zgrzytem żelaznych obręczy na kołach, zaludniło się, mijaliśmy ich, tych ludzi pojawiających się, szli po ścieżce, ten w kaszkiecie, ów w kapeluszu, a dalej spotkaliśmy wóz z tobołami, z całym czyimś dobytkiem – posuwał się krok za krokiem – a dalej jakaś kobieta zatrzymała nas, stanąwszy na środku szosy i podeszła, ujrzałem twarz dość subtelną w chustce, jaką noszą baby, nogi miała olbrzymie w męskich butach z cholewami, wystające spod spódnicy skróconej, czarnej, jedwabnej, a dekolt miała głęboki, balowy czy też wieczorowy, elegancki, w ręku zaś coś owiniętego w gazetę – i tym zamachała – coś chciała powiedzieć, ale zacięła usta, znów miała mówić, ale machnęła ręką, odskoczyła -

i stała na szosie gdy oddalaliśmy się. Karol się roześmiał. Dobiliśmy w końcu do Ostrowca z hukiem rozgłośnym, podskakując na kocich łbach od czego trzęsły się nawet policzki, przejechaliśmy obok posterunków niemieckich przed fabryką, miasteczko było to samo, co dawniej, zupełnie to samo, te spiętrzenia i rury wielkich pieców fabryki, jej mur, dalej most na Kamiennej i szyny kolejowe i główna ulica, wiodąca do rynku, a na rogu kawiarnia Malinowskiego. Tyle tylko, iż jakaś nieobecność stawała się wyczuwalna, nie było mianowicie Żydów. Jednakże sporo ludzi na ulicach, ruch nawet, miejscami ożywiony, tam baba śmiecie wyrzuca z sieni, tu ktoś idzie z grubym sznurem pod pachą, przed sklepem spożywczym gromadka, a chłopczyk kamieniem usiłuje trafić we wróbla, który przysiadł na kominie. Zaopatrzyliśmy się w naftę i jeszcze kilka załatwiliśmy sprawunków i jak najprędzej opuściliśmy ten dziwny Ostrowiec i odetchnęliśmy, gdy bryczkę przyjęła znów na swoje miękkie łono ziemia zwykłej drogi polnej. Ale co robił Fryderyk? Jak sobie poczynał tam, pozostawiony sobie? Spał? Siedział? Chodził?

Znałem przecież jego skrupulatność w poprawności, wiedziałem że, jeśli siedział, to z zachowaniem wszystkich ostrożności, a mimo to jęło mnie męczyć, że nie wiem czemu mianowicie się oddaje. Nie było go gdy, przyjechawszy do Powórnej, zasiedliśmy z Karolem do spóźnionego obiadu; a pani Maria powiedziała mi,-że gracuje… Co? Gracował uliczkę w ogrodzie. – Obawiam się… chyba się nudzi u nas – dodała nie bez zgryzoty, jakby chodziło o gościa z przedwojennych czasów, a także Hipolit przyszedł, żeby mnie powiadomić: – Twój kompan w ogrodzie, uważasz… Gracuje. I coś w głosie jego znamionowało, że zaczyna mu ciążyć ten człowiek – był zawstydzony, nieszczęśliwy i nieporadny. Poszedłem do Fryderyka.

Na mój widok, odłożył gracę i za-50 pytał ze zwykłą uprzejmością, jak nam się udała jazda…

a następnie, ze wzrokiem odchylonym na bok, wysunął w Ć°-wach ostrożnych myśl, czyby nie wracać do Warszawy, b°› ostatecznie, tu nie -na wiele możemy się przydać a dtósze zaniedbywanie tamtejszych naszych handelków może skończyć się niedobrze, tak, właściwie ten wyjazd był nie dość przemyślany, może lepiej jednak spakować manatki… Torował w sobie drogę tej decyzji, czynił ją nieznacznie coraz intensywniejszą, przyzwyczajał do niej… mnie, siebie, okoliczne drzewa. Jak uważam? Bo, z drugiej strony, na wsi mimo wszystko lepiej… ale… co, nieprawdaż, można by jutro wyjechać? Naraz dopytywanie jego zabrzmiało nagląco i zrozumiałem: chciał z odpowiedzi mojej wywnioskować, czy zdołałem dogadać się z Karolem; domyślał się, że musiałem go sondować; teraz chciał wiedzieć, czy można mieć jeszcze cień nadziei, że narzeczoną Wacława obejmą kiedyś Karola chłopięce ramiona! A mnie zarazem przekazywał tajnie, że nic z tego co on wie, co wybadał, nie upoważnia do takich iluzji.

Trudna do opisania obrzydliwość tej sceny. Oblicze człowieka starszego trzyma się skrytym wysiłkiem woli, zmierzającym do zamaskowania rozkładu, lub przynajmniej zorganizowania go w całość sympatyczną – w nim zaś nastąpiło rozczarowanie, rezygnacja z czaru, z nadziei, z namiętności i wszystkie zmarszczki rozsiadły się i żerowały na nim, jak na trupie. Był potulnie i pokornie podły w tym poddaniu się własnej ohydzie – i mnie zaraził tym świństwem tak bardzo, że robactwo moje zaroiło się we mnie, wylazło, oblazło. Nie na tym jednak polegał szczyt obrzydliwości. Jej groteskową okropność wywoływało to przede wszystkim, że byliśmy Jak para kochanków, zawiedzionych w swoich uczuciach i odepchniętych przez tamtą parę kochanków, nasze rozpłomienienie, nasze podniecenie nie miało na czym się wyładować 1 °no teraz grasowało między nami… nic teraz nie pozostawało nam, prócz nas samych… i, brzydząc się sobą, byliśmy jednak Ze sobą w tej zmysłowości naszej, rozbudzonej. Dlatego usiłowaliśmy nie patrzeć na siebie. Słońce przypiekało, a z krza-°w zalatywał zapach kantarydy.

Zrozumiałem na koniec, w tej tajnej miedzy nami konferencji, jakim ciosem dla niego i dla mnie była już nie ulegająca wątpliwości obojętność tych dwojga.

Młoda – narzeczoną Wacława. Młody – zgoła tym nieprzejęty. I wszystko pogrążone w ich młodej ślepocie. Ruina naszych snów!

Odpowiedziałem Fryderykowi, że kto wie, może rzeczywiście nieobecność nasza w Warszawie nie była wskazana. On natychmiast się tego uczepił. Byliśmy teraz pod znakiem ucieczki i, posuwając się z wolna alejką, oswajaliśmy się z decyzją.

Ale za rogiem domu, na chodniku wiodącym do kancelarii, natknęliśmy się na nich.

Ona z butelką w ręku. On przed nią – rozmawiali. Dzieciństwo ich, zupełne ich dzieciństwo, było jasne, ona – pensjonarka, on – uczeń i szczeniak.

Fryderyk zapytał ich: – Co porabiacie?

Ona: – Korek wpadł do butelki.

Karol, trzymając butelkę pod światło: – Wyciągnę go drutem.

Fryderyk: – Nie tak łatwo!

Ona: – Może lepiej poszukam innego korka.

Karol: – Nie bój się… wyciągnę…

Fryderyk: – Za cienka szyjka.

Karol: – Jak wszedł, tak i wylezie.

Ona: – Albo pokruszy się i gorzej zapaćka sok.

Fryderyk nie odpowiedział. Karol kołysał się niemądrze na nogach. Ona stała z butelką. Rzekła:

– Poszukam korków na górze. W kredensie nie ma.

Karol: – Mówię ci, że wyciągnę.

Fryderyk: – Do tej szyjki niełatwo się dobrać.

Ona: – Szukajcie a znajdziecie!

Karol: – Wiesz co? Z tych buteleczek co są w szafie…

Ona: – Nie: To lekarstwa.

Fryderyk: – Można wymyć.

Ptak przeleciał.

Fryderyk: – Co to za ptak?

Karol: – Wiwilga.

Fryderyk: – Dużo ich tutaj?

Ona: – Patrz, jaka duża glista.

Karol wciąż kołysał się na rozkraczonych nogach, ona podniosła nogę, żeby podrapać się w łydkę – ale but jego uniósł się, oparty na obcasie, dokonał półobrotu i rozgniótł glistę… tylko z jednego końca, tyle, na ile pozwalał zasięg jego stopy, bo nie chciało mu się odrywać obcasa od ziemi, reszta tułowia glisty jęła prężyć się i wić, czemu przyglądał się z zainteresowaniem. Nie byłoby to nic ważniejszego od konania muchy na lepie, lub ćmy za szkłem lampy -

gdyby wzrok Fryderyka nie przyssał się do tej glisty, szklany, wydobywając do cna jej męczarnię. Mogło wydawać się, że się oburza, ale naprawdę nie było w nim nic prócz wniknięcia w torturę, wychylenia pucharu aż do ostatniej kropli. Łowił on to, ssał, chwytał, przyjmował i – zdrętwiały, niemy, ujęty w kleszcze bólu -

nie mógł się ruszyć. Karol spojrzał na niego spod oka, ale nie dobijał glisty, zgroza Fryderyka była dla niego histerią…

Wysunął się pantofel Heni i ona rozgniotła robaka.

Ale tylko od drugiego końca, z całą precyzją oszczędzając część środkową aby nadal wiła się i skręcała.

Wszystko to – nieznaczne… jak tylko może być nieznaczne i drobne zgniecenie glisty.

Karol: – Pod Lwowem więcej ptaków niż tutaj.

Henia: – Muszę obierać kartofle.

Fryderyk: – Nie zazdroszczę… Nudna robota.

Jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy wracając do domu, po czym Fryderyk gdzieś zniknął i nie wiedziałem gdzie jest – ale wiedziałem czemu się oddaje. Oddawał się myśli o tym co zaszło, o nogach lekkomyślnych, które połączyły się na drgającym ciele we wspólnie dokonanym okrucieństwie. Okrucieństwo? Byłoż to okrucieństwo? Coś drobnego raczej, drobne zabicie robaka, ot tak, od niechcenia, bo podlazł Pod but – ileż zabijamy robaków! Nie, nie okrucieństwo, bezmyślność raczej, która dziecinnymi oczami przygląda si? uciesznym podrygom konania, nie czując bólu. Był to drobiazg. Ale dla Fryderyka? Dla świadomości, która potrafi wniknąć? Dla wrażliwości, która potrafi się wczuć? Nie byłże, dla niego, czyn ten ogromem mrożącym krew – wszak ból, męczarnia, są równie okropne w ciele robaka, co w ciele olbrzyma, ból jest „jeden", podobnie jak przestrzeń jest jedna, nie dzieli się na części, wszędzie gdzie się pojawia jest tą samą, pełną, okropnością. Dla niego więc czyn ten musiał być co się zowie straszny, wywołali mękę, stworzyli ból, podeszwami swymi przemienili spokojne istnienie tej glisty w istnienie piekielne – nie można wyobrazić sobie potężniejszej zbrodni, większego grzechu. Grzech… Grzech… Tak, był to grzech – ale, jeśli grzech, to ich wspólny grzech – i te nogi połączyły się ze sobą na drgającym ciele robaka…

Wiedziałem, o czym myślał, szalony! Szalony! Myślał o nich – myślał, że oni „dla niego" rozdeptali tę glistę. „Nie daj się nabrać. Nie wierz, że nic nie mamy wspólnego… wszak widziałeś: jedno z nas rozdeptało… i drugie rozdeptało…

robaka. Zrobiliśmy to dla ciebie. Aby połączyć się – przed tobą i dla ciebie – w grzechu".

Taka musiała być w tej chwili myśl Fryderyka. Lecz, być może, podsuwałem jemu moją własną myśl. Ale kto wie – może on w tej chwili podsuwał mi, tak samo, swoją myśl… i o mnie myślał nie inaczej, niż ja o nim myślałem… więc możliwe, że każdy z nas hodował swoją myśl umieszczając ją w drugim. To mnie ubawiło, roześmiałem się – i pomyślałem, że może i on się roześmiał…

„Zrobiliśmy to dla ciebie, aby połączyć się przed tobą w grzechu"…

Jeśli rzeczywiście taką treść utajoną pragnęli przekazać nam nogami lekko rozdeptującymi… jeśli o to chodziło… ależ tego nie trzeba było dwa razy powtarzać! Mądrej głowie dość na słowie! Znów się uśmiechnąłem na myśl, że Fryderyk może uśmiecha się w tej chwili myśląc, iż ja myślę co następuje o nim:

że wywietrzały mu z głowy pracowite postanowienia wyjazdu; i że znów jest jak pies gończy na tropie, pełen nadziei nagle rozbudzonych, rozjuszony.

Nadzieje zaś – perspektywy – otwierały się zawrotne, zawarte w tym słówku „grzech". Jeśli temu chłopczykowi i tej dziewczynce zachciało się grzechu… z sobą… ale i z nami…

Ach, prawie widziałem Fryderyka, jak medytuje gdzieś tam z głową opartą na ręce – że grzech przenika aż do najgłębszej poufności, spaja nie gorzej od rozżarzonej pieszczoty, że grzech, prywatny, tajemny, wstydliwy, jest wspólnym sekretem, wprowadzającym tyleż w cudze istnienie co miłość fizyczna w ciało.

Jeśli by tak było… no, to przecież wynikałoby z tego, że on, Fryderyk („że on, Witold" – myślał Fryderyk)… no, że my obaj… nie jesteśmy dla nich za starzy – czyli, że ich młodość nie jest nam tak niedostępna. Od czegóż grzech wspólnie popełniony? Grzech, jak stworzony na to aby kwitnienie chłopca z dziewczyną zaślubić nielegalnie z kimś… nie tak ponętnym… z kimś starszym i poważniejszym. Znów się uśmiechnąłem. Oni, w cnocie, byli zamknięci dla nas, hermetyczni. Ale oni w grzechu, mogli tarzać się z nami… Oto co myślał Fryderyk! I prawie widziałem go jak z palcem przy ustach szuka grzechu, który by go z nimi spoufalił, jak rozgląda się za takim grzechem – czy też raczej, może, myśli, podejrzewa że ja za takim grzechem się rozglądam. Cóż to za system zwierciadlany – on we mnie się przeglądał, ja w nim – i tak, snując na cudzy rachunek marzenia, dochodziliśmy do zamysłów, których żaden z nas nie ośmieliłby się poczytać za swoje.

Nazajutrz rano mieliśmy jechać do Rudy. Wyprawa była przedmiotem drobiazgowych narad – jakie konie, którędy jechać, jakie wehikuły – i tak się stało, że pojechałem bryczką z Henią. Ponieważ Fryderyk wolał sam nie decydować, rzuciliśmy monetę, i mnie los wyznaczył jej na towarzysza. Ranek rozległy, zgubiony, droga daleka po wyniesieniach gruntu rozfalowanego, w którym ryły się drogi głębokie o ścianach żółtawych, okraszone ubogo krzakiem, drzewem, krową; a przed nami ukazywał się i nikł powóz z Karolem na koźle. Ona – w świątecznej sukience, z paltem białym od kurzu, narzuconym na plecy – narzeczona jadąca do narzeczonego. Więc, rozwścieczony, rzekłem po kilku wstępnych zdaniach: -

Winszuję! Wyjdzie pani za mąż i założy pani rodzinę. Będzie pani miała dzieci!

Odpowiedziała:

– Będę miała dzieci.

Odpowiedziała, ale jak! Posłusznie – gorliwie – jak uczennica. Jakby ktoś nauczył ją lekcji. Jakby wobec dzieci własnych sama stała się posłusznym dzieckiem. Jechaliśmy. Końskie ogony przed nami i końskie zady. Tak! Chciała wyjść za tego adwokata! Chciała z nim mieć dzieci! I mówiła to, gdy tam, przed nami, rysowała się sylwetka niedorosłego kochanka!

Minęliśmy kupę gruzu, wyrzuconego na bok drogi; i zaraz potem dwie akacje.

– Pani lubi Karola?

– Owszem… przecież znamy się…

– Wiem. Od dzieciństwa. Ale, pytam się, czy pani nic do niego nie czuje?

– Ja? Bardzo go lubię.

– Lubię? Tylko tyle. To dlaczego pani rozdeptała z nim glistę?

– Jaką glistę?

– A nogawka? Nogawka, którą mu pani zawinęła przed stelmarnią?

– Jaka nogawka? Ach, no tak, przecie miał za długie. No to co?

Oślepiająco gładka ściana kłamstwa, mówionego w dobrej wierze, kłamstwa, które przez nią nie było odczuwane jako kłamstwo. Ale jak mogłem domagać się od niej prawdy? To stworzenie, siedzące obok, drobniejsze, bardziej nikłe, mniej wyraźne, które nawet kobietą nie było, a tylko wstępem do kobiety, ta tymczasowość, która istniała po to aby przestać być czym jest, która siebie samą zabijała.

– Karol kocha się w pani!

– On? On nie kocha się ani we mnie, ani w żadnej… Jemu zależy tylko na… no, żeby się przespać… I tu powiedziała coś, co sprawiło jej przyjemność, wyraziła się jak następuje: – Przecież to szczeniak i do tego, wie pan… no, lepiej nie mówić! Była to oczywiście aluzja do niezbyt klarownej przeszłości Karola, ale mimo wszystko zdawało mi się, że wyławiam też życzliwą nutkę – jakby krył się w tym odcień „organicznej" sympatii, trochę koleżeńskiej, nie, nie powiedziała tego z abominacją, lecz raczej jakby to jej było do pewnego stopnia przyjemne… i nawet jakoś poufale… Wyglądało, iż jako narzeczona Wacława osądza surowo Karola, ale też, jednocześnie, stowarzysza się z nim w tym losie burzliwym, wspólnym im wszystkim, urodzonym pod znakiem wojny. Natychmiast uczepiłem się tego i uderzyłem w klawisz tej poufałości, odezwałem się do niej niedbale i po koleżeńsku, że przecież ona także niejednego zaznała i na pewno nie jest święta, no więc mogłaby się z nim przespać, dlaczego nie? Przyjęła to gładko, o wiele gładziej niż się spodziewałem i bodaj nawet z pewną gorliwością, z dziwnym posłuszeństwem. Zgodziła się ze mną od razu, że „naturalnie mogłaby" i to tym bardziej, iż już to się stało z jednym z AK, który nocował w domu, w zeszłym roku. „Naturalnie niech pan nie mówi rodzicom". Dlaczego jednak dziewczę tak łatwo wprowadzało mnie w swoje sprawki? I to bezpośrednio po zaręczynach z Wacławem? Zapytałem, czy rodzice niczego się nie domyślają (w związku z tym z AK), na co odpowiedziała: – Domyślają się, bo nawet przyłapali nas. Ale właściwie nie domyślają się…

„Właściwie" – genialne słowo. Wszystko można za jego pomocą powiedzieć. Słowo genialnie zaciemniające. Zjeżdżaliśmy teraz drogą na Brzustową, wśród lip – cień rozsłoneczniony, konie hamują, szory nasuwają się im na karki, piasek skrzypi pod kołami.

– Dobrze! Więc właśnie! Więc dlaczego? Jeśli z tamtym z AK, to dlaczego nie z tym?

– Nie.

Łatwość z jaką kobiety mówią „nie". Ta zdolność odmowy. To „nie", będące u nich zawsze w pogotowiu – i kiedy znajdą je w sobie, są bez litości. Ale… czyżby była zakochana w Wacławie? Czy stąd brała się ta wstrzemięźliwość? Powiedziałem coś w tym rodzaju: że dla Wacława byłby to cios, gdyby dowiedział się o jej „przeszłości" – on, który ją czci i taki przecież religijny, z zasadami.

Wyraziłem nadzieję, że nigdy nie zostanie mu to powiedziane, tak, lepiej aby mu tego oszczędziła… jemu, który wierzy w ich zupełne porozu mienie duchowe… Przerwała mi, obrażona. – A pan myśli, że co? Że ja nie mam moralności?

– On ma moralność katolicką.

– Ja także. Przecie jestem katoliczką.

– Jak to? Przystępuje pani do sakramentów?

– Naturalnie!

– Wierzy pani w Boga? Tak dosłownie, po katolicku?

– Gdybym nie wierzyła, nie chodziłabym do spowiedzi i komunii. Niech pan nie myśli! Mnie zasady mojego przyszłego męża bardzo odpowiadają. A jego matka to prawie i moja matka. Zobaczy pan, co to za kobieta! Dla mnie to zaszczyt, że wchodzę do takiej rodziny. – I po chwili milczenia dodała, uderzając lejcami konie: – Przynajmniej jak wyjdę za niego, nie będę się puszczać. Piach. Droga.

Pod górę.

Ordynarność jej ostatnich słów – po co? „Nie będę się puszczać". Mogła wyrazić się delikatniej. Lecz wydźwięk tego zdania był podwójny… Zawierało się w nim pragnienie czystości, godności – a jednocześnie było to niegodne, degradujące w samym sformułowaniu… i znów podniecające… podniecające mnie… bo to znowu zbliżało ją do Karola. I jeszcze raz, jak poprzednio z Karolem, nawiedziło mnie przelotne zniechęcenie – że od nich niczego nie można się dowiedzieć, ponieważ wszystko co mówią, co myślą, co czują, jest tylko grą podnieceń, ciągłym drażnieniem się, rozpalaniem narcystycznej sobą delektacji – i że oni pierwsi padają ofiarą swego uwodzicielstwa. To dziewczę? To dziewczę, które nie było niczym innym, jak tylko zniewalaniem ku sobie, przyciąganiem, jednym wielkim podobaniem się, nieustającą, giętN, miękką, chłonną kokieterią – gdy tak siedział^1 obok mnie, w swoim płaszczyku, ze swymi małymi, za małV™' rączkami.

„Jak wyjdę za niego nie będę się puszczać". ^° brzmiało surowo i było wzięciem siebie w karby _ dla W^c*awa' Przez Wacława – ale stanowiło także poufałe, jakże rlwodzicielskie› wyznanie własnej słabości. Była więc PQdnkcająca nawet w cnocie- ale w dali przed nami powóz, 58 wSin^ący sie- na Wzgórze, i na koźle, obok furmana, Karol…

Karol… Karol… Na koźle. Na wzgórzu. Z dala. Nie wiem, czy to, że ukazał się „z dala" – czy to, że ukazał się „na wzgórzu"… w tym układzie, w tym „podaniu"

Karola, w tym jego pojawieniu się, tkwiło coś dla mnie rozwścieczającego i, wściekły, wskazując na niego palcem, powiedziałem:

– Ale glisty lubi pani z nim rozdeptywać!

– Co się pan uczepił tej glisty? On nadepnął, to ja przydeptałam.

– Wy dobrze wiedzieliście, że robak się męczy!

– O co panu chodzi?

Znów nic nie było wiadomo. Siedziała obok mnie. Przez chwilę nawiedziła mnie myśl, że trzeba rzucić to – wycofać się… Moja sytuacja, to kąpanie się w ich erotyzmie – ależ to było niemożliwe! Powinienem co prędzej zająć się czymś innym, bardziej odpowiednim – zająć się poważniejszymi sprawami! Byłoż tak trudno powrócić do normalnego, przecież dobrze znanego mi stanu, w którym zgoła co innego wydaje się interesujące i ważne, a takie figle z młodzieżą stają się czymś godnym pogardy? Ale gdy człowiek jest podniecony, kocha własne podniecenie, podnieca się nim, i wszystko poza tym już nie jest dla niego życiem! Ukazując jeszcze raz Karola palcem, który był kompromitujący, oświadczyłem z naciskiem pragnąc przyprzeć ją do muru, wydrzeć jej wyznanie:

– Pani nie jest dla siebie. Pani jest dla kogoś. Ale w takim razie pani jest dla niego. Pani do niego należy!

– Ja? Jego? Co panu w głowie?

Roześmiała się. Te ich śmiechy ciągłe, nieustanne – jej i jego – zaciemniające!

Rozpacz.

Ona odpychała go… śmiejąc się… Odpychała śmiechem. Ten śmiech jej był krótki, zaraz się skończył, był zaledwie zaznaczeniem śmiechu – ale w tej krótkiej chwili poprzez śmiech jej ujrzałem śmiech jego. Te same usta roześmiane i w nich zęby. To było „ładne"… niestety, niestety, te było „ładne". Oboje byli „ładni". Dlatego nie chciała!