"Wejść Między Lwy" - читать интересную книгу автора (Follett Ken)ROZDZIAŁ 8Chłopiec umarł. Gdy Jane zgrzana, zakurzona i słaniająca się na nogach ze zmęczenia wróciła, nie żył już od prawie godziny. Odrętwiały ojciec czekający u wylotu pieczary przywitał ją pełnym wyrzutu spojrzeniem. Z jego zrezygnowanej postawy i przygasłych brązowych oczu wyczytała, że już po wszystkim. Nie powiedział nic. Weszła do pieczary i spojrzała na chłopca. Ogarnęło ją zniechęcenie; była zbyt znużona, by odczuwać złość. Jean-Pierre’a nie było. Zahara pozostawała w głębokiej żałobie, nie miała więc z kim dzielić swego przygnębienia. Później, leżąc na dachu chaty sklepikarza z Chantal śpiącą na malutkim materacyku obok i wymrukującą od czasu do czasu przez sen nieświadome zadowolenie, płakała. Opłakiwała zmarłego chłopca i płakała nad jego ojcem. Podobnie jak ona zdobył się na nadludzki wysiłek, by ratować syna. O ile większy był jego smutek. Zasypiała z zamazanymi przez łzy gwiazdami przed oczyma. Śniło się jej, że do jej łóżka przyszedł Mohammed i kochał się z nią na oczach całej wioski; potem powiedział, że Jean-Pierre ma romans z Simone, żoną tego grubego dziennikarza, Raoula Clermonta, i że kochankowie spotykają się w Cobak, kiedy Jean-Pierre udaje się tam z lekarską wizytą. Nazajutrz, po drodze, którą do małej kamiennej chaty i z powrotem w większej części odbyła biegiem, cała była obolała. Na szczęście, pomyślała przystępując do codziennej krzątaniny, Jean-Pierre zatrzymał się w niej – pewnie na odpoczynek – dzięki czemu zdołała go dogonić. Jakąż ulgę poczuła na widok uwiązanej na zewnątrz Maggie i zastając w środku Jean-Pierre’a z tym śmiesznym, małym Uzbekiem. Obaj omal nie wyskoczyli ze skóry, kiedy weszła. Komicznie to wyglądało. Po raz pierwszy zobaczyła, jak Afgańczyk wstaje na widok wchodzącej kobiety. Wspięła się pod górę z torbą lekarską i otworzyła lazaret w jaskini. Zajmując się pospolitymi przypadkami niedożywienia, malarii, zainfekowanych ran i pasożytów jelit, rozmyślała o wczorajszym kryzysie. Nigdy dotąd nie słyszała o szoku alergicznym. Ludzi robiących zastrzyki z penicyliny bez wątpienia uczą, jak postępować w takich wypadkach, ale jej szkolenie było tak pośpieszne, że nie obejmowało mnóstwa zagadnień. Wychodząc z założenia, iż Jean-Pierre jest w pełni wykwalifikowanym lekarzem i zawsze będzie się go mogła poradzić, organizatorzy pominęli prawie całkowicie niuanse sztuki medycznej. Ileż się nadenerwowała, gdy z innymi szkolącymi się pielęgniarkami lub też sama przesiadywała w klasach, starając się wchłonąć zasady i metody medycyny oraz oświaty zdrowotnej, a jednocześnie zastanawiając się, co ją czeka w Afganistanie. Z niektórych lekcji wychodziła zniechęcona. Dowiedziała się, na przykład, że jej pierwszym zadaniem będzie wykopanie dla siebie latryny. Dlaczego? Ponieważ najszybszym sposobem poprawy zdrowotności mieszkańców zacofanych krajów jest przekonanie ich, by przestali wykorzystywać rzeki i strumienie w charakterze toalet, a można im to wpoić jedynie dając osobisty przykład. Jej nauczycielka, Stephanie, czterdziestoletnia okularniczka, typowa matka-ziemia w drelichowych spodniach i sandałach, kładła również nacisk na niebezpieczeństwo zbyt rozrzutnego szafowania środkami farmakologicznymi. Większość niedomagań i lżejszych obrażeń ustępuje zwykle bez interwencji medycznej, ale prymitywni (ci mniej prymitywni również) ludzie zawsze żądają pigułek i mikstur. Jane przypomniało się, jak tamten mały Uzbek prosił Jean-Pierre'a o maść na odciski. Całe życie przemierzał pewnie wielkie odległości, a jednak spotkawszy lekarza powiedział, że bolą go stopy. Zalecenie ostrożnego posługiwania się lekami – nie mówiąc już o oszczędności – miało jeszcze to uzasadnienie, że leczenie pospolitych dolegliwości środkami farmakologicznymi może wytworzyć u pacjenta tolerancję i kiedy ten poważnie zachoruje, kuracja nie poskutkuje. Stephanie doradzała również Jane raczej współpracę niż walkę z miejscowymi znachorami. Z akuszerką Rabią udało się, ale z mułłą Abdullahem już nie. Najłatwiej przychodziła jej nauka języka. W Paryżu, zanim jeszcze zaczęła myśleć o wyjeździe do Afganistanu, uczyła się perskiego języka farsi z myślą o poszerzeniu swoich kwalifikacji tłumaczki. Farsi i dari są dialektami tego samego języka. Drugim głównym językiem używanym w Afganistanie jest pashto, którym mówią Pusztuni, ale Tadżykowie porozumiewają się w dari, a Dolina Pięciu Lwów leży na terytorium tadżyckim. Ci nieliczni Afgańczycy, którzy wędrują – na przykład nomadzi – znają zazwyczaj zarówno pashto, jak i dari. Jeśli znają oprócz tego jakiś język europejski, jest to angielski lub francuski. Uzbek z kamiennej chaty rozmawiał z Jean-Pierre’em po francusku. Jane po raz pierwszy słyszała język francuski mówiony z uzbeckim akcentem. Brzmiał tak samo jak w ustach Rosjanina. Ten Uzbek przez cały dzień nie dawał jej spokoju. Nie mogła wyrzucić go z myśli. Było to uczucie, jakie nachodziło ją czasami, kiedy pamiętała, że miała zrobić coś ważnego, ale nie mogła sobie przypomnieć co. Chyba było w nim coś dziwnego. W południe zamknęła lazaret, nakarmiła i przewinęła Chantal, potem przyrządziła lunch składający się z ryżu i mięsnego sosu i zjadła go w towarzystwie Fary. Dziewczyna była już całkowicie oddana Jane, wychodziła z siebie, żeby tylko jej się przypodobać, i nie chciała wracać na noc do domu. Jane starała się traktować ją jak równą sobie, ale to chyba jeszcze potęgowało uwielbienie Fary dla jej osoby. W najupalniejszą porę dnia Jane zostawiła Chantal pod opieką Fary i zeszła do swojego ustronnego zakątka, na ukrytą pod skalnym nawisem, nasłonecznioną półkę na zboczu, gdzie od jakiegoś czasu z niezłomnym postanowieniem powrotu do dawnej figury wykonywała ćwiczenia poporodowe. Zaciskając teraz mięśnie miednicowe odtwarzała uparcie w pamięci postać tamtego Uzbeka zrywającego się na równe nogi w małej kamiennej chacie i wyraz zaskoczenia na jego orientalnej twarzy. Nie wiadomo dlaczego prześladowało ją przeczucie zbliżającej się tragedii. Gdy uświadomiła sobie wreszcie prawdę, nie nastąpiło to w nagłym przebłysku intuicji, lecz przypominało raczej lawinę, z początku niewielką, ale rosnącą nieubłaganie, by w końcu porwać za sobą wszystko. Żaden Afgańczyk, nawet symulujący, nie uskarżałby się na odciski, bo oni czegoś takiego nie znali. Było to tak samo nieprawdopodobne, jak farmer z Gloucestershire utrzymujący, że cierpi na beri-beri. I żaden Afgańczyk, bez względu na to jak zaskoczony, nie zareagowałby wstaniem na widok wchodzącej kobiety. Jeśli więc nie był Afgańczykiem, to kim? Powiedział jej to jego akcent, chociaż niewielu ludzi by go rozpoznało. Zorientowała się, że nieznajomy mówi po francusku z rosyjskim akcentem tylko dlatego, iż była lingwistką znającą zarówno rosyjski, jak i francuski. A więc Jean-Pierre spotkał się w kamiennej chacie stojącej w ustronnym miejscu z ucharakteryzowanym na Uzbeka Rosjaninem. Czy był to przypadek? Niewykluczone, ale przypomniała sobie wyraz twarzy męża na jej widok i teraz udało jej się odcyfrować to, na co wtedy nie zwróciła uwagi – była to mina człowieka przyłapanego na gorącym uczynku. Nie, to nie było przypadkowe spotkanie – oni się tam umówili. Być może nie po raz pierwszy. Jean-Pierre bez przerwy podróżował po odległych wioskach niosąc pomoc lekarską – prawdę mówiąc, z przesadną skrupulatnością podchodził do przestrzegania terminarza swoich wizyt, co dziwnie wyglądało w kraju bez kalendarzy i harmonogramów – ale nie tak dziwnie, jeśli w grę wchodził inny terminarz, nieoficjalny grafik serii potajemnych spotkań. I po co spotykał się z tym Rosjaninem? To również było oczywiste, i gorące łzy napłynęły Jane do oczu, gdy uświadomiła sobie, że w grę musi tu wchodzić zdrada. To jasne, że przekazywał im informacje. Mówił im o konwojach. Znał zawsze trasy, bo widział mężczyzn wyruszających w drogę z Bandy i z innych wiosek leżących w Dolinie Pięciu Lwów. Najwyraźniej przekazywał te informacje Rosjanom; to dlatego przez ostatni rok Sowieci odnosili takie sukcesy w przechwytywaniu konwojów; i dlatego było teraz w Dolinie tyle pogrążonych w żałobie wdów i smutnych sierot. Co we mnie jest, pomyślała w nagłym przypływie litości dla samej siebie i nowe łzy popłynęły jej po policzkach. Najpierw Ellis, teraz Jean-Pierre – dlaczego trafiają mi się takie sukinsyny? Czy jest w szpiclu coś, co mnie pociąga? Czy to jakaś podświadoma dążność do przebijania się przez ochronny pancerz takiego kogoś? Czy mam jakieś odchylenia od normy? Przypomniała sobie, że Jean-Pierre upierał się przy twierdzeniu, że sowiecka inwazja na Afganistan jest usprawiedliwiona. W pewnym momencie zmienił zdanie i myślała, że udało jej się przekonać go, iż jest w błędzie. Ta zmiana poglądów była najwyraźniej udawana. Kiedy zdecydował się przyjechać do Afganistanu, żeby szpiegować na rzecz Rosjan, przyjął dla niepoznaki antysowiecki punkt widzenia. Czy jego miłość do niej również była udawana? Samo to pytanie rozdzierało jej serce. Ukryła twarz w dłoniach. To było niemal nie do pomyślenia. Zakochała się w nim, poślubiła, całowała jego zgorzkniałą matkę, przywykła do jego upodobań we współżyciu fizycznym, przetrwała pierwszą małżeńską awanturę, starała się, by w ich związku wszystko układało się jak najlepiej, w strachu i bólu wydała na świat jego dziecko… I robiła to wszystko dla iluzji, kartonowej wycinanki męża i człowieka, którego nic nie obchodziła? Przypomniał jej się tamten wielomilowy marszobieg po poradę w sprawie ratowania osiemnastoletniego chłopca, który odbyła po to tylko, by po powrocie znaleźć go już martwym. To było gorsze. Wyobraziła sobie, że tak jak teraz ona, czuł się ojciec chłopca, który niósł go przez dwa dni tylko po to, by zobaczyć, jak umiera. Do rzeczywistości przywołało ją sygnalizujące zbliżającą się porę karmienia Chantal uczucie pełności w piersiach. Ubrała się, otarła rękawem twarz i ruszyła z powrotem w górę zbocza. Gdy chwilowy nastrój przygnębienia minął i powróciła jasność myślenia, wydało się jej, że od początku tego małżeństwa odczuwała jakiś nieokreślony niedosyt. Zaczynała teraz rozumieć jego przyczynę. W pewnym sensie przez cały ten czas wyczuwała nieszczerość Jean-Pierre’a. Ta dzieląca ich bariera sprawiła, że właściwie nigdy nie stali się sobie bliscy. Wszedłszy do jaskini zastała Farę kołyszącą Chantal, która głośnym krzykiem wyrażała swój protest. Wyjęła dziecko z kołyski i przystawiła je do piersi. Chantal zaczęła ssać. Jane ogarnęło z początku przykre, przypominające skurcz w żołądku uczucie, a potem w piersiach zrobiło się jakoś przyjemnie, niemal erotycznie. Chciała zostać sama. Odprawiła Farę na czas sjesty do jaskini matki. Karmienie Chantal podziałało na nią uspokajająco. Zdrada Jean-Pierre’a wydała jej się teraz czymś mniej katastrofalnym. Była pewna, że jego miłość do niej nie jest udawana. Jaki miałby w tym cel? Po co zabierałby ją tu ze sobą? W swojej działalności szpiegowskiej nie miał z niej żadnego pożytku. Postąpił tak z pewnością dlatego, że ją kochał. A jeśli ją kocha, to wszystkie inne problemy dadzą się rozwiązać. Naturalnie, będzie musiał zaprzestać pracy na rzecz Rosjan. Przez chwilę nie bardzo sobie wyobrażała, jak będzie z nim rozmawiać. Ma powiedzieć: „wszystko się wydało!”? Nie. Kiedy będzie trzeba, odpowiednie słowa same do niej przyjdą. Potem będzie musiał zabrać ją i Chantal z powrotem do Europy… Z powrotem do Europy. Kiedy uświadomiła sobie, że będą musieli wrócić do domu, ogarnęło ją uczucie ulgi. Była zaskoczona. Gdyby ktoś spytał ją jak jej się podoba w Afganistanie, odparłaby, że to, co robi, jest fascynujące i pożyteczne, i że właściwie bardzo dobrze sobie radzi, a nawet czerpie z tego satysfakcję. Ale teraz, kiedy stanęła wobec perspektywy powrotu do cywilizacji, jej hart ducha skruszał i przyznała przed sobą, że ten przygnębiający krajobraz, te surowe zimy, ci obcy ludzie, te bombardowania i nie kończący się potok okaleczonych i pokiereszowanych mężczyzn i chłopców napinają jej nerwy do granic wytrzymałości. Prawda jest taka, pomyślała, że tutaj jest okropnie. Chantal przestała ssać i zapadła w sen. Nie obudziła się, kiedy Jane kładła ją na kocu, przewijała i przenosiła na materacyk. Spokojne usposobienie tego dziecka było wielkim błogosławieństwem. Przesypiała wszelkiego rodzaju kryzysy – jeśli była nakarmiona i miała sucho, nie obudził jej żaden hałas ani poruszenie. Była jednak wrażliwa na nastroje Jane i często, gdy Jane popadała w stres, budziła się, nawet jeśli było stosunkowo cicho. Jane usiadła po turecku na swoim materacu i patrząc na śpiące maleństwo powróciła myślami do Jean-Pierre’a. Żałowała, że nie ma go tu teraz i że nie może od razu przeprowadzić z nim rozstrzygającej rozmowy. Zastanawiające, że minęła jej złość – nie mówiąc już o wściekłości – na niego za zdradę partyzantów i wydanie ich Rosjanom. Czy to dlatego, że pogodziła się z myślą, iż wszyscy mężczyźni to kłamcy? A może dlatego, że doszła do wniosku, iż jedynymi niewinnymi ludźmi w tej wojnie są matki, żony i córki po obu stronach? Czy może to rola matki i żony do tego stopnia odmieniła jej osobowość, że taka zdrada nie wprawia jej już we wściekłość? A może po prostu kocha Jean-Pierre’a? Nie wiedziała. Nie był to zresztą czas na rozpamiętywanie przeszłości, lecz na myślenie o przyszłości. Pojadą do Paryża, gdzie są listonosze i księgarnie, i woda w kranie. Chantal będzie miała ładne ubranka i wózek, i pieluszki jednorazowego użytku. Będą mieszkali we trójkę w małym mieszkanku w porządnej dzielnicy, gdzie jedyne realne zagrożenie dla życia stanowią taksówki. Zaczną z Jean-Pierre’em od początku i tym razem naprawdę poznają się nawzajem. Będą oboje pracować nad ulepszeniem świata w sposób stopniowy i cywilizowanymi środkami, bez uciekania się do intryg i zdrad. Doświadczenia z Afganistanu pomogą im znaleźć dobre posady w jakiejś instytucji zajmującej się rozwojem Trzeciego Świata; może w Światowej Organizacji Zdrowia. Życie małżeńskie wyglądać będzie tak, jak je sobie wyobrażała – ich trójka czyniąca dobro, szczęśliwa i ciesząca się poczuciem bezpieczeństwa. Weszła Fara. Czas sjesty dobiegł końca. Pozdrowiła z szacunkiem Jane, spojrzała na Chantal i widząc, że dziecko śpi, usiadła po turecku na ziemi czekając na polecenia. Była córką najstarszego syna Rabii, Ismaela Gula, który wyruszył z ostatnim konwojem… Jane westchnęła. Fara spojrzała na nią pytająco. Jane machnęła z dezaprobatą ręką i Fara odwróciła wzrok. Jej ojciec idzie z konwojem, pomyślała Jane. Jean-Pierre wydał ten konwój Rosjanom. Ojciec Fary zginie w zasadzce – o ile Jane nie uczyni czegoś, by temu zapobiec. Ale co zrobić? Można by wysiać gońca, aby zaczekał na konwój na przełęczy Khyber i skierował go inną trasą. Mohammed mógłby to zorganizować. Ale Jane musiałaby mu powiedzieć, skąd wie o zasadzce na konwój – a wtedy Mohammed niewątpliwie zabiłby Jean- Pierre’a, i to prawdopodobnie gołymi rękami. Jeśli jeden z nich ma umrzeć, lepiej już, żeby był to Ismael, nie Jean-Pierre, pomyślała Jane. Ale przypomniała sobie trzydziestu innych mężczyzn z Doliny idących z konwojem i doznała wstrząsu. Czy wszyscy oni mają zginąć w imię ratowania mego męża? – Kahmir Khan z kędzierzawą brodą; i stary Shahazi Gul z pokrytą bliznami twarzą; i Yussuf Gul, który tak pięknie śpiewa; i Sher Kador, pasterz kóz; i Abdur Mohammed bez przednich zębów; i Ali Ghanim, który ma czternaścioro dzieci? Musi być jakiś inny sposób. Podeszła do wylotu jaskini i stanęła tam wyglądając na świat. Było już po sjeście i dzieciarnia wyległa z pieczar, by pośród skał i ciernistych krzaków podjąć przerwane zabawy. Hasał między nimi dziewięcioletni Mousa, jedyny syn Mohammeda – od kiedy została mu tylko jedna ręka, jeszcze bardziej rozpieszczany – wymachując nowym nożem, który dostał od nie widzącego za nim świata ojca. Dojrzała matkę Fary, gramolącą się z wysiłkiem pod górę i dźwigająca na głowie wiązkę chrustu na ognisko. Zobaczyła żonę mułły, piorącą koszulę Abdullaha. Nie widziała Mohammeda ani jego żony Halimy. Wiedziała, że Mohammed jest w Bandzie, gdyż spotkała go rano. Pewnie z żoną i dziećmi spożywa posiłek w jaskini – większość rodzin miała swoją osobną jaskinię. Na pewno tam teraz jest, ale nie chciała szukać go otwarcie, wywołałoby to bowiem skandal wśród wioskowej społeczności, a jej zależało na dyskrecji. Co mam mu powiedzieć, zastanawiała się. Rozważyła prosty apel: Zrób to dla mnie, bo ocaliłam twojego syna. To mogłoby podziałać. Ale Mohammed spytałby, dlaczego. Pojawiało się coraz więcej kobiet. Nabierały wodę i zamiatały swoje i jaskinie, zajmowały się zwierzętami i przygotowywały posiłek. Jane spodziewała się, że wkrótce ujrzy Mohammeda. Co ja mu powiem? Sowieci znają trasę konwoju. Skąd się o niej dowiedzieli? Nie wiem, Mohammedzie. To skąd u ciebie ta pewność? Nie mogę ci powiedzieć. Podsłuchałam pewną rozmowę. Dostałam tę informację od brytyjskiego wywiadu. Mam przeczucie. Wyczytałam to z kart. Miałam sen. To jest to: sen. Zobaczyła go. Wyszedł z jaskini wysoki, przystojny w podróżnym ubraniu – okrągła czapka chitrali, taka jaką miał Masud i w jakich paradowała większość partyzantów; Jane patrzyła za jego znikającą wysoką postacią. Teraz albo nigdy, pomyślała i ruszyła za nim. Z początku szła powoli i jak gdyby nigdy nic, żeby nie było widać, że idzie za Mohammedem; kiedy już jaskinie zniknęły jej z oczu, puściła się biegiem. Zjeżdżała stromą ścieżką ślizgając się, potykając, z prześladującą ją cały czas myślą, co na to bieganie powiedzą jej wnętrzności. Ujrzawszy przed sobą Mohammeda zawołała go. Przystanął, odwrócił się i zaczekał na nią. – Bóg niech będzie z tobą, Mohammedzie Khan – powiedziała zrównawszy się z nim. – I z tobą, Jane Debout – odparł uprzejmie. Milczała przez chwilę łapiąc oddech. Obserwował ją z wyrazem rozbawionej pobłażliwości na twarzy. – Jak tam Mousa? – spytała wreszcie. – Czuje się dobrze, jest szczęśliwy i uczy się posługiwać lewą ręką. Pewnego dnia będzie nią zabijał Rosjan. Był to żart: tradycja nakazywała, by lewej ręki używać do wykonywania czynności „nieczystych”, a prawej do jedzenia. Jane uśmiechnęła się, dając tym do zrozumienia, że docenia jego dowcip. – Tak się cieszę, że zdołaliśmy ocalić mu życie – powiedziała. Jeśli nawet pomyślał, że jest nieskromna, nie dał tego po sobie poznać. – Jestem na zawsze twoim dłużnikiem – oznajmił uroczyście. Na to tylko czekała. – Chciałam cię prosić, żebyś coś dla mnie zrobił – wyrzuciła z siebie. Z jego twarzy nie można było nic wyczytać. – Jeśli to tylko w mojej mocy… Rozejrzała się dokoła za miejscem, gdzie można by usiąść. Stali w pobliżu domu, w który trafiła bomba. Kamienie i ziemia ze zwalonej ściany frontowej rozsypały się po ścieżce i widać było wnętrze budyneczku, gdzie z całego wyposażenia pozostał tylko pęknięty dzban i absurdalna kolorowa fotografia cadillaca, przypięta pinezkami do ściany. Jane przysiadła na rumowisku. Mohammed po chwili wahania zajął miejsce obok niej. – To jest w twojej mocy – powiedziała. – Ale wywoła trochę zamieszania. – O co chodzi? – Możesz to wziąć za urojenia głupiej kobiety. – Być może. – Będzie cię kusiło, żeby mnie zbyć obiecując spełnienie mojej prośby, a potem „zapominając” o tej obietnicy. – Nie zrobię tego. – Proszę cię, żebyś szczerze mi powiedział, czy mnie posłuchasz, czy nie. – Dobrze. Dosyć już tego, pomyślała. – Chciałabym cię prosić, żebyś wysłał za konwojem gońca z rozkazem zmiany trasy powrotu do domu. Zatkało go – prawdopodobnie spodziewał się jakiejś zwyczajnej prośby dotyczącej lokalnej sprawy. – Ale dlaczego? – spytał. – Wierzysz w sny, Mohammedzie Khan? Wzruszył ramionami. – Sny są snami – bąknął wymijająco. Może nie jest to najwłaściwsze podejście, pomyślała; lepiej chyba powołać się na wizję. – Kiedy leżałam sama w swojej jaskini w najgorętszej porze dnia, wydało mi się, że widzę białego gołębia. Nastawił nagle ucha i zorientowała się, że dobrze trafiła: Afgańczycy wierzyli, że pod postacią białych gołębi objawiają się czasami duchy. – Ale chyba mi się to śniło – ciągnęła – bo ten ptak próbował do mnie przemówić. – Ach! Wziął to za znak, że miałam wizję, nie sen, pomyślała Jane. – Nie mogłam zrozumieć, co mówi – kontynuowała – chociaż wsłuchiwałam się tak pilnie, jak tylko potrafię. Wydaje mi się, że mówił w narzeczu pashto. Mohammed wytrzeszczył oczy. – Posłaniec z terytorium Pusztunów… – Potem ujrzałam Ismaela Gula, syna Rabii, ojca Fary, jak stoi za tym gołębiem. – Położyła dłoń na ramieniu Mohammeda i spojrzała mu w oczy myśląc: mogę cię włączyć jak elektryczną lampę nieszczęsny, ciemny człowieku. – W jego sercu tkwił nóż, a on płakał krwawymi łzami. Wskazywał na rękojeść noża, jakby prosił, żebym wyciągnęła mu go z piersi. Ta rękojeść była wysadzana drogimi kamieniami. – Gdzieś w głębi ducha myślała: skąd mi przychodzą do głowy takie bzdury? – Wstałam z łóżka i podeszłam do niego. Bałam się, ale musiałam ratować jego życie. I kiedy wyciągnęłam rękę, aby pochwycić za nóż… – Co się stało? – Znikł. Chyba się obudziłam. Mohammed zamknął szeroko rozdziawione usta, przybrał z powrotem poważny wyraz twarzy i zmarszczył z namaszczeniem czoło, jak gdyby zastanawiał się usilnie nad znaczeniem snu. Teraz pora, pomyślała Jane, żeby mu trochę pomóc w interpretacji. – Może to zwyczajne brednie – powiedziała układając twarz w minę małej dziewczynki gotowej przyjąć bez zastrzeżeń jego trzeźwy, męski osąd. – Dlatego proszę cię, żebyś zrobił to dla mnie, dla osoby, która ocaliła życie twemu synowi; żebym odzyskała spokój ducha. Natychmiast przyjął wyniosłą postawę. – Długu honorowego nie trzeba przypominać. – Czy to znaczy, że spełnisz moją prośbę? Odpowiedział pytaniem. – Jakimi drogimi kamieniami była wysadzana rękojeść noża? O Boże, pomyślała, co tu odpowiedzieć? Na usta cisnęło jej się „szmaragdy”, ale te związane były z Doliną Pięciu Lwów, mogły więc podsuwać domysł, że Ismael zostanie zamordowany przez zdrajcę w Dolinie. – Rubiny – powiedziała. Pokiwał powoli głową. – Czy Ismael nie przemówił do ciebie? – Miałam wrażenie, że usiłuje mówić, ale nie może. Znowu pokiwał głową, a Jane pomyślała: – no dalej, zdecyduj się, do cholery. W końcu odezwał się: – Omen jest jasny. Trzeba zmienić trasę konwoju. Dzięki ci za to, Boże. – Tak mi ulżyło – powiedziała szczerze. – Nie wiedziałam, co robić. Teraz mogę być pewna, że Ahmed ocaleje. – Zastanawiała się gorączkowo, co by tu zrobić, żeby przygwoździć Mohammeda i uniemożliwić mu zmianę decyzji. Nie mogła zażądać od niego przysięgi. Przyszło jej do głowy, żeby uścisnąć mu rękę. W końcu zdecydowała się przypieczętować umowę jeszcze starszym gestem: nachyliła się i szybko, ale czule pocałowała go w usta, nie dając mu szansy ani na unik, ani na odwzajemnienie. – Dziękuję! – powiedziała. – Wiem, że należysz do ludzi, którzy dotrzymują raz danego słowa. – Wstała, odwróciła się i pobiegła w kierunku jaskiń, pozostawiając go tak jak siedział, chyba trochę oszołomionego. Dotarłszy do szczytu wzniesienia przystanęła i obejrzała się. Mohammed był już spory kawałek od zburzonego przez bombę domu i z wysoko uniesioną głową schodził wydłużonym krokiem ze wzgórza wymachując zamaszyście rękami. Ten pocałunek naładował go sporą dawką energii, pomyślała Jane. Powinnam się wstydzić. Zagrałam na jego zacofaniu, próżności i męskości. Jako feministka nie powinnam wykorzystywać jego przekonań – kobieta oddana, kobieta pokorna, kobieta zalotna – by nim manipulować. Ale odniosło skutek. Udało się! Ruszyła dalej. Teraz musi rozmówić się z Jean-Pierre’em. Będzie w domu gdzieś o zmierzchu: wyruszy w drogę powrotną tak samo jak Mohammed, dopiero po południu, kiedy słońce już tak nie przygrzewa. Czuła, że z Jean-Pierre’em sprawa będzie prostsza niż z Mohammedem. Po pierwsze, z Jean-Pierre’em może rozmawiać beż owijania w bawełnę. Po drugie, Jean-Pierre jest w opałach. Dotarła do jaskiń. W małym obozowisku panowała napięta atmosfera. Na niebie pojawił się dywizjon sowieckich odrzutowców. Kto żyw przerywał pracę i z niepokojem obserwował samoloty, chociaż leciały za wysoko i były zbyt daleko, by obawiać się z ich strony bombardowania. Gdy znikły, chłopcy rozpostarli ręce na podobieństwo skrzydeł i zaczęli biegać po polanie naśladując ryk odrzutowych silników. Kogo bombardują w swoich wyimaginowanych rajdach, pomyślała Jane. Weszła do swojej pieczary, sprawdziła, czy Chantal ma sucho, uśmiechnęła się do Fary i wzięła dziennik. Ona i Jean-Pierre dokonywali do niego wpisów niemal codziennie. Była to przede wszystkim kronika działalności medycznej i zabierze ją ze sobą do Europy jako materiał pomocniczy dla tych, którzy przyjadą do Afganistanu na ich miejsce. Zachęcano ich do zapisywania w niej również osobistych odczuć i problemów, by następcy wiedzieli z góry, czego mogą się spodziewać, i Jane prowadziła dosyć szczegółowe notatki ze swej ciąży i porodu; zapis jej życia emocjonalnego był jednak ściśle ocenzurowany. Usiadła, oparła się plecami o ścianę jaskini i położywszy sobie notatnik na kolanach opisała historię osiemnastoletniego chłopca, który zmarł w wyniku szoku alergicznego. Zrobiło się jej smutno, ale do przygnębienia było jeszcze daleko. Zdrowa reakcja, pomyślała. Dopisała kilka zwięzłych relacji z pomniejszych przypadków, z jakimi zetknęła się dzisiaj, a potem machinalnie przekartkowała zeszyt wstecz. Wpisy dokonywane niedbałym, pająkowatym pismem Jean-Pierre’a odznaczały się maksymalną skrótowością i podawały jedynie objawy, diagnozy, sposób leczenia i rezultaty: Zapomniała, że to napisała. Odłożyła dziennik. Następne godziny spędziły z Farą na sprzątaniu i porządkowaniu jaskiniowego lazaretu; potem przyszła pora na zejście do wioski i przygotowanie się na nocny spoczynek. Przez cały czas, schodząc zboczem góry, a potem krzątając się po chacie sklepikarza, Jane zastanawiała się, jak rozmówi się z Jean-Pierre’em. Wiedziała, co zrobi – postanowiła, że wyciągnie go na spacer – ale nie była pewna, co mu powie. Kiedy kilka minut później wszedł do chaty, jeszcze się nie zdecydowała. Otarła mu kurz z twarzy wilgotnym ręcznikiem i przyniosła zielonej herbaty w chińskiej filiżance. Wiedziała, że jest raczej rozleniwiające zmęczony niż wyczerpany – potrafił przebywać piechotą większe odległości. Usiadła, żeby dotrzymać mu towarzystwa przy herbacie, ale starała się na niego nie patrzeć. Okłamałeś mnie, myślała. – Chodźmy się przejść – zaproponowała jak dawniej, kiedy trochę odetchnął. – Dokąd chcesz iść? – spytał trochę zaskoczony. – Donikąd. Pamiętasz, jak zeszłego lata spacerowaliśmy sobie bez celu, rozkoszując się wieczornym chłodem? Uśmiechnął się. – Tak, pamiętam. – Kochała go, kiedy tak się uśmiechał. – Zabierzemy Chantal? – zapytał. – Nie. – Jane wolała, żeby nic nie rozpraszało jej uwagi. – Fara z nią zostanie. – No dobrze – przystał lekko otumaniony. Jane poleciła Farze przygotowanie dla nich wieczornego posiłku – herbaty, chleba i jogurtu – i wyszli z Jean-Pierre’em z chaty. Zmierzchało już, a wieczorne powietrze było łagodne i aromatyczne. Była to w lecie najprzyjemniejsza pora dnia. Gdy szli polami ku rzece, przypomniała sobie, co odczuwała na tej samej ścieżce zeszłego lata: niepokój, dezorientację, podniecenie i determinację. Dumna była, że tak dobrze sobie poradziła, ale i zadowolona, że przygoda dobiega końca. W miarę jak zbliżał się moment konfrontacji, czuła się coraz bardziej spięta, chociaż bez przerwy wmawiała sobie, że nie ma nic do ukrycia, nie musi się niczego wstydzić i niczego obawiać. Przebrnęli rzekę w bród w miejscu, gdzie rozlewała się szeroko na skalnej płycie, a potem wspięli stromą, krętą ścieżką na szczyt urwiska, wznoszącego się na drugim brzegu. Tam przysiedli na ziemi z nogami zwieszonymi nad przepaścią. Sto stóp pod nimi rwała Rzeka Pięciu Lwów, przeciskając się między głazami i pieniąc ze złością na progach. Jane patrzyła na Dolinę. Widziała ziemie uprawne pocięte kanałami irygacyjnymi i ścianami kamiennych tarasów. Jasne, zielonozłote kolory dojrzewających zbóż upodabniały te pola do kawałków barwnego szkła z rozbitej zabawki. Tu i ówdzie ten sielski krajobraz szpeciły wyrządzone przez bomby zniszczenia – zburzone mury, zablokowane kanały, kratery gliny pośród falujących łanów. Pojawiająca się gdzieniegdzie okrągła czapka albo ciemny turban świadczyły, że niektórzy mężczyźni, korzystając z okazji, że Rosjanie wprowadzili swoje odrzutowce na noc do hangarów i odczepili od nich bomby, wyszli już do pracy przy zbiorze plonów. Okutane głowy lub drobniejsze postacie należały do kobiet i starszych dzieci, pomagających w polu do zapadnięcia ciemności. Po drugiej stronie Doliny ziemie uprawne usiłowały wspiąć się pod dolne partie góry, ale szybko ustępowały miejsca skalistym nieużytkom. Ze skupiska chat po lewej unosiły się w niebo dymy kilku palenisk, proste jak narysowane ołówkiem, dopóki nie rozproszył ich w górze lekki wietrzyk. Ten sam wietrzyk przynosił nierozróżnialne strzępy rozmów kobiet kąpiących się w górze rzeki, za zakrętem. Głosy miały przytłumione i nie było słychać serdecznego śmiechu pogrążonej w żałobie Zahary. A wszystko przez Jean-Pierre’a… Ta myśl dodała Jane odwagi. – Chcę, żebyś zabrał mnie do domu – odezwała się nagle. W pierwszej chwili źle ją zrozumiał. – Dopiero co z niego wyszliśmy – powiedział z irytacją, potem spojrzał na nią i czoło mu się wygładziło. – Och – wyrwało mu się. W jego głosie rozbrzmiewała nutka niewzruszoności, którą Jane uznała za złowrogą i uświadomiła sobie, że postawienie na swoim nie przyjdzie jej chyba łatwo. – Tak – powtórzyła stanowczo: – Do domu. Objął ją ramieniem. – Ten kraj załamuje czasami ludzi – powiedział. Nie patrzył na nią, lecz na rwącą w dole, daleko pod ich stopami wodę. – Teraz, krótko po porodzie, jesteś szczególnie podatna na depresję. Za kilka tygodni stwierdzisz… – Nie traktuj mnie protekcjonalnie! – przerwała mu. Nie zamierzała pozwolić, aby zbył ją takimi nonsensami. – Zachowaj te frazesy dla swoich pacjentów. – W porządku. – Cofnął rękę. – Przed wyjazdem zadecydowaliśmy, że pozostaniemy tutaj przez dwa lata. Zgodziliśmy się co do tego, że krótkie wyprawy są bezsensowne, bo mnóstwo czasu i pieniędzy traci się na szkolenie, podróż i aklimatyzację. Postanowiliśmy dokonać czegoś naprawdę pożytecznego i w związku z tym skazaliśmy się dobrowolnie na dwuletnie zesłanie… – A potem urodziło nam się dziecko. – To nie był mój pomysł! – Tak czy inaczej, zmieniłam zdanie. – Nie masz prawa do zmiany zdania. – Nie jestem twoją własnością! – wyrzuciła z siebie ze złością. – Wcale tego nie twierdzę. Skończmy tę dyskusję. – Dopiero ją zaczęliśmy – powiedziała. Jego postawa doprowadzała ją do białej gorączki. Rozmowa przerodziła się w spór na temat jej praw jako jednostki i coś nie pozwalało jej przeważyć szali zwycięstwa na swoją korzyść poprzez wyjawienie mu, że wie o jego szpiegowskiej działalności. W każdym razie jeszcze nie teraz; pragnęła, by przyznał, że jest wolna i może o sobie decydować. – Nie masz prawa mnie ignorować ani przechodzić do porządku dziennego nad moimi życzeniami – powiedziała. – Chcę stąd wyjechać jeszcze tego lata. – Odpowiedź brzmi: nie. Podjęła próbę przemówienia mu do rozsądku. – Jesteśmy tu już rok. Dokonaliśmy już czegoś pożytecznego. Kosztowało to nas też wiele wyrzeczeń, więcej niż się spodziewaliśmy. Czy nie dosyć zrobiliśmy? – Zgodziliśmy się na dwa lata – powtórzył uparcie. – To było dawno temu i przed przyjściem na świat Chantal. – A zatem wyjedźcie we dwie i zostawcie mnie tutaj. Jane rozważała przez chwilę tę propozycję. Podróż z konwojem do Pakistanu z dzieckiem na ręku była trudna i niebezpieczna. Bez męża byłby to koszmar. Ale taka możliwość istniała. Oznaczałoby to jednak pozostawienie Jean-Pierre’a na miejscu. Mógłby dalej zdradzać trasy konwojów i każdego tygodnia ginęliby następni mężowie i synowie z Doliny. Istniała jeszcze jedna przyczyna, dla której nie mogła go tu zostawić: zniszczyłoby to ich małżeństwo. – Nie – odparła. – Sama nigdzie się nie ruszę. Musisz jechać ze mną. – Nie pojadę! – warknął ze złością. – Nie pojadę! Teraz już musiała wyjawić mu to, co wie. Wzięła głęboki oddech. – Będziesz musiał – zaczęła. – Nic nie będę musiał – wpadł jej w słowo. Wycelował w nią palec wskazujący, a ona spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nich coś, co ją przeraziło. – Nie zmusisz mnie do tego. Nawet nie próbuj. – Ale ja mogę… – Nie radzę ci próbować – powiedział, a z jego głosu przebijał straszny chłód. Nagle wydał się jej kimś obcym, mężczyzną, którego nie zna. Milczała przez chwilę, zastanawiając się. Obserwowała gołębia, wzbijającego się z wioski do lotu i szybującego w jej kierunku. Przysiadł na ścianie urwiska nieco poniżej jej stóp. Nie znam tego człowieka! – pomyślała zdjęta paniką. Po całym roku pożycia wciąż nie wiem, kim jest! – Czy ty mnie kochasz? – zapytała go. – Miłość do ciebie nie oznacza, że muszę spełniać wszystkie twoje zachcianki. – Czy to ma znaczyć, że tak? Wpatrywał się w nią bacznie. Wytrzymała jego wzrok bez zmrużenia oka. Groźne, maniackie światło płonące w jego oczach powoli przygasło i odprężył się. W końcu zdobył się na uśmiech. – To znaczy, że tak – powiedział. Nachyliła się ku niemu, a on znowu objął ją ramieniem. – Tak, kocham cię – powiedział łagodnie. Pocałował ją w czoło. Oparła policzek o jego pierś i spojrzała w dół. Gołąb, którego przed chwilą obserwowała, znowu wzniósł się w powietrze, jak tamten z jej rzekomej wizji. Odleciał spływając bez wysiłku w dół, ku przeciwległemu brzegowi rzeki. O, Boże, pomyślała Jane, co ja teraz zrobię? Tym pierwszym, który dostrzegł powracający konwój, był syn Mohammeda, Mousa – nazywany teraz Leworęcznym. Wpadł jak bomba na polanę przed jaskiniami, wrzeszcząc co sił w płucach: – Wracają! Wracają! – Nikt nie musiał pytać, kto wraca. Było przedpołudnie i Jane z Jean-Pierre’em przebywali w jaskiniowym lazarecie. Jane spojrzała na Jean-Pierre’a. Przez twarz przemknął mu ledwie zauważalny cień zaskoczenia: zastanawia się, czemu Rosjanie nie wykorzystali jego informacji i nie zastawili zasadzki na konwój. Jane odwróciła się do niego plecami, żeby nie zauważył jej tryumfu. Ocaliła im życie! Yussuf zaśpiewa dziś wieczorem, Sher Kador będzie liczył swoje kozy, a Ali Ghanim pocałuje każde ze swoich czternaściorga dzieci. Yussuf był jednym z synów Rabii: ocalając mu życie odwdzięczyła się Rabii za pomoc w wydaniu na świat Chantal. Wszystkie matki i córki, które pogrążyłyby się w żałobie, będą się teraz radować. Ciekawe, co czuje Jean-Pierre. Czy jest zły, czy też sfrustrowany albo zawiedziony? Trudno wyobrazić sobie kogoś zawiedzionego tym, że nie zginęli ludzie. Zerknęła na niego ukradkiem, ale twarz miał obojętną. Chciałabym wiedzieć, co dzieje się w jego duszy, pomyślała. W ciągu kilku minut z lazaretu wymiotło wszystkich pacjentów – każdy śpieszył się na dół, do wioski, żeby powitać wędrowców. – Zejdziemy tam? – spytała Jane. – Idź – powiedział Jean-Pierre. – Ja tu skończę i zaraz do ciebie dobiję. – Dobrze – przystała Jane. Potrzebuje trochę czasu na pozbieranie myśli, żeby mógł udawać radość z bezpiecznego powrotu tych ludzi, kiedy stanie z nimi oko w oko, domyśliła się. Wzięła na ręce Chantal i ruszyła stromą ścieżką w dół, w kierunku wioski. Przez cienkie podeszwy sandałów czuła ciepło nagrzanej słońcem skały. Wciąż jeszcze nie przeprowadziła decydującej rozmowy z Jean-Pierre’em. Nie mogła jednak odwlekać tego w nieskończoność. Wcześniej czy później dowie się, że Mohammed wysłał za konwojem gońca z rozkazem obrania innej trasy w drodze powrotnej. Naturalnie spyta wtedy Mohammeda, co było tego przyczyną i Mohammed opowie mu o „wizji” Jane. Ale Jean-Pierre wie, że Jane nie wierzy w żadne wizje… Czego się boję? – spytała samą siebie. To nie ja jestem tu winna – to on. A mimo to mam wrażenie, że jego tajemnica jest czymś, czego ja muszę się wstydzić. Powinnam porozmawiać z nim o tym od razu, jeszcze tamtego wieczora, kiedy weszliśmy na szczyt urwiska. Zachowując to tak długo dla siebie, sama staję się kłamczynią. Może stad wynika mój strach. A może to ten szczególny błysk, jaki pojawia się czasami w jego oczach… Nie zrezygnowała z postanowienia powrotu do domu, ale jak dotąd nie udało się jej wymyślić sposobu skłonienia Jean-Pierre’a, żeby wyjechał razem z nią. Snuło jej się po głowie z tuzin fantastycznych planów, od fałszywego zawiadomienia o ciężkiej chorobie jego matki, po zatrucie mu jogurtu czymś, co dałoby objawy choroby, zmuszającej go do powrotu na kurację do Europy. Najprostszym i najmniej naciąganym z tych pomysłów było postraszenie Jean-Pierre’a, że powie Mohammedowi, iż jest szpiegiem. Oczywiście, nigdy by tego nie zrobiła – równie dobrze mogła go od razu zabić. Ale czy Jean-Pierre uwierzyłby, że byłoby ją stać na spełnienie takiej groźby? Prawdopodobnie nie. W to, że jest zdolna praktycznie zabić własnego męża, mógłby uwierzyć tylko człowiek twardy, bezlitosny, o sercu z kamienia – a gdyby Jean-Pierre okazał się takim twardym, bezlitosnym człowiekiem o sercu z kamienia – on sam mógłby zabić Jane. Zadrżała mimo panującego upału. Te rozważania o zabijaniu były groteskowe. Kiedy dwoje ludzi odnajduje w swych ciałach tyle rozkoszy co my, pomyślała, jak jedno drugiemu może zadawać gwałt? Gdy zbliżała się do wioski, do jej uszu dobiegły pojedyncze, głośne wystrzały oznaczające afgańskie święto. Skierowała się do meczetu – wszystko odbywało się pod meczetem. Konwój zatrzymał się na dziedzińcu. Mężczyzn, konie i bagaże otaczały roześmiane kobiety i piszcząca dzieciarnia. Jane przystanęła na skraju ciżby i patrzyła. Warto było, pomyślała. Warto było się martwić i bać i warto było podpuścić Mohammeda w ten niegodny sposób, żeby to zobaczyć – zdrowych i całych mężczyzn, znowu połączonych z żonami, matkami, synami i córkami. To co teraz nastąpiło, było chyba największym szokiem w jej życiu. Tam, w tłumie, pośród czapek i turbanów pojawiła się głowa o falującej blond czuprynie. W pierwszej chwili nie rozpoznała jej, mimo że ten widok poruszył czułe struny w jej sercu. Potem głowa oddzieliła się od tłumu i pod niesamowicie bujną blond brodą zobaczyła twarz Ellisa Thalera. Pod Jane ugięły się nagle nogi. Ellis? Tutaj? To niemożliwe. Szedł w jej stronę. Miał na sobie obszerny, pidżamowaty afgański strój i brudny koc, narzucony na szerokie ramiona. Te trochę twarzy widoczne nad brodą było opalone na brąz, co jeszcze bardziej podkreślało niesamowity błękit jego chabrowych oczu. Jane oniemiała. Ellis stanął przed nią z poważną twarzą. – Cześć, Jane. Uświadomiła sobie, że już go nie nienawidzi. Jeszcze przed miesiącem sklęłaby go za to, że ją oszukiwał i szpiegował jej przyjaciół, teraz jednak gniew gdzieś się ulotnił. Nigdy go już nie polubi, ale potrafi tolerować. I przyjemnie było po raz pierwszy od ponad roku usłyszeć, jak ktoś mówi po angielsku. – Ellis – bąknęła niepewnie. – Co ty tu, na miłość boską, robisz? – To samo co ty – odparł. Co to miało znaczyć? Że szpieguje? Nie, Ellis nie wie, kim jest Jean-Pierre. Dostrzegł zmieszanie na twarzy Jane i wyjaśnił: – To znaczy, przyjechałem, żeby pomagać rebeliantom. Czy odkryje działalność Jean-Pierre’a? Jane zaniepokoiła się nagle o męża. Ellis mógłby go zabić… – Czyje to dziecko? – spytał Ellis. – Moje. I Jean-Pierre’a. Ma na imię Chantal. – Zauważyła, że Ellis nagle bardzo posmutniał. Domyśliła się, że miał nadzieję zastać ją nieszczęśliwą w małżeństwie z Jean-Pierre’em. O Boże, on mnie chyba nadal kocha, pomyślała. Podjęła próbę zmiany tematu. – Ale w jaki sposób będziesz pomagał rebeliantom? Zważył w ręku swoją torbę. Był to wielki, kiełbaskowaty w kształcie tobół z brezentu z kolorze khaki, podobny do staromodnych wojskowych worków. – Będę ich uczył wysadzania dróg i mostów – wyjaśnił. – Tak więc, jak widzisz, w tej wojnie jestem po tej samej stronie co ty. Ale nie po tej samej co Jean-Pierre, pomyślała. I co teraz będzie? Afgańczycy ani przez chwilę nie podejrzewali Jean-Pierre’a, ale Ellis był fachowcem w wykrywaniu wrogiej działalności. Wcześniej czy później zorientuje się w sytuacji. – Jak długo zamierzasz tu pozostać? – spytała. Jeśli nie będzie to długi pobyt, nie zdąży może powziąć podejrzeń. – Przez lato – odparł nie precyzując okresu. Może nie będzie się zbyt często stykał z Jean-Pierre’em. – Gdzie będziesz mieszkał? – spytała. – W tej wiosce. – Och. Wyłowił w jej głosie niezadowolenie i uśmiechnął się z przymusem. – Chyba nie powinienem się spodziewać, że będziesz uszczęśliwiona moim widokiem… Jane wybiegła myślami w przyszłość. Gdyby zdołała skłonić Jean-Pierre’a do zaprzestania działalności, nic by mu już nie groziło. Nagle poczuła się zdolna do konfrontacji z mężem. Skąd ta zmiana? – zdumiała się. Bo już się go nie boję. A dlaczego się go nie boję? Bo jest tu Ellis. Nie zdawałam sobie sprawy, że boję się własnego męża. – Wprost przeciwnie – odezwała się do Ellisa myśląc: ależ ze mnie bryła lodu! – Jestem szczęśliwa, że tu jesteś. Zapadło milczenie. Ellis wyraźnie nie wiedział, jak rozumieć reakcję Jane. Po chwili powiedział: – Hmmm, gdzieś w tym zoo mam mnóstwo materiałów wybuchowych i podobnego chłamu. Lepiej się tym zajmę. Jane skinęła głową. – Okay. Ellis odwrócił się i wmieszał w tłum. Jane z uczuciem oszołomienia wyszła wolnym krokiem z dziedzińca meczetu. Ellis jest tu, w Dolinie Pięciu Lwów, i najwyraźniej nadal ją kocha. Gdy zbliżyła się do chaty sklepikarza, z drzwi wyszedł Jean-Pierre. Wstąpił tam po drodze do meczetu prawdopodobnie po to, żeby zostawić torbę lekarską. Jane nic bardzo wiedziała, co mu powiedzieć. – Z konwojem przybył ktoś, kogo znasz – zaczęła. – Europejczyk? – Tak. – Co ty powiesz? Kto? – Idź i zobacz. Zdziwisz się. Odszedł pośpiesznie. Jane weszła do chaty. Jak Jean-Pierre zareaguje na widok Ellisa – zastanawiała się. Tak, będzie chciał powiadomić o jego pojawieniu się Rosjan. A Rosjanie będą chcieli zabić Ellisa. Ta myśl rozzłościła ją. – Dosyć tego zabijania! – powiedziała na głos. – Nie dopuszczę do tego! – Chantal rozpłakała się na dźwięk jej głosu. Jane wzięła ją na ręce i mała uspokoiła się. Jak mam teraz postąpić? – myślała Jane. Muszę mu uniemożliwić dalsze kontakty z Rosjanami. Ale jak? Nie może się spotykać ze swoim łącznikiem tutaj, w wiosce. A więc wystarczy, żebym go tu przytrzymała. Powiem mu: musisz obiecać, że nie będziesz oddalał się z wioski. Jeśli tego nie zrobisz, powiem Ellisowi, że jesteś szpiegiem, a on już zadba o to, żebyś nie wychylił nosa poza opłotki. Przypuśćmy teraz, że Jean-Pierre składa takie przyrzeczenie, a potem je łamie? No cóż, odkryłabym, że wyszedł z wioski, wiedziałabym, że udał się na spotkanie z łącznikiem i mogłabym ostrzec Ellisa. Czy on nie ma czasem jakiegoś innego sposobu kontaktowania się z Rosjanami? Musi mieć taki, na wypadek sytuacji awaryjnej. Ale tutaj nie ma telefonów, nie ma poczty, nie ma posłańców, nie ma gołębi pocztowych… Musi mieć radio. Jeśli ma radio, to nie ma mowy, żebym zdołała go powstrzymać. Im więcej się nad tym zastanawiała, tym bardziej dochodziła do przekonania, że Jean-Pierre ma radio. Musiał się przecież jakoś umawiać na te spotkania w kamiennych chatach. Teoretycznie mogli sobie ustalić harmonogram spotkań jeszcze przed wyjazdem z Paryża, ale w praktyce było to niemal niemożliwe – co by się stało, gdyby nie mógł się stawić w umówionym terminie albo gdyby się spóźnił, lub też gdyby musiał spotkać się z łącznikiem w nagłej sprawie? Musi mieć radio. Co robić, jeśli je ma? Zabrać mu je. Włożyła Chantal z powrotem do kołyski i rozejrzała się po domu. Weszła do izby frontowej. Na znajdującej się tam wykładanej kafelkami ladzie, pośrodku dawnego pomieszczenia sklepowego stała torba lekarska Jean-Pierre’a. To było wymarzone miejsce na schowek. Nikomu poza Jane nie wolno było otwierać tej torby, a ona nigdy nie miała powodu, by to robić. Odpięła zatrzask i jedną po drugiej zaczęła wyjmować znajdujące się w niej rzeczy. Radia tam nie było. To nie będzie wcale takie proste. Ellis zabije jego, albo on Ellisa. Postanowiła przeszukać cały dom. Przejrzała zapasy leków i sprzętu medycznego na półkach sklepikarza, zaglądając do wszystkich odpieczętowanych pudeł i paczek; śpieszyła się w obawie, że Jean-Pierre wróci, zanim ona zdąży skończyć. Nie znalazła nic. Przeszła do sypialni. Przetrząsnęła jego ubrania, a potem zimową pościel, rzuconą na stos w kącie izby. Nic. Wbiegła do izby gościnnej i rozejrzała się gorączkowo za miejscami nadającymi się na schowek. Skrzynia z mapami! Otworzyła ją. Były tam same mapy. Zatrzasnęła z hukiem wieko. Chantal drgnęła niespokojnie, ale nie zaczęła płakać, chociaż zbliżała się już pora karmienia. Grzeczny z ciebie dzidziuś, pomyślała Jane – dzięki Bogu! Zajrzała za kredens i uniosła kobierzec sprawdzając, czy nie ma pod nim dziury w podłodze. Nic. Musi tu gdzieś być. Nie potrafiła sobie wyobrazić, aby Jean-Pierre podjął ryzyko ukrycia radia poza domem, gdyż istniałoby wtedy ogromne niebezpieczeństwo, że ktoś znajdzie je przez przypadek. Wróciła do izby sklepowej. Gdyby tylko udało jej się znaleźć radio, wszystko byłoby w porządku – nie miałby innego wyjścia, jak tylko poddać się. Torba Jean-Pierre’a była jednak najbardziej oczywistym miejscem, bo nosił ją wszędzie ze sobą. Podniosła ją. Była ciężka. Obmacała jeszcze raz wnętrze. Miała dziwnie gruby spód. Doznała olśnienia. Torba może mieć podwójne dno. Zbadała denko palcami. Musi tu być, myślała, Z sercem podchodzącym do gardła zajrzała do torby. W odsłoniętej przed chwilą tajnej skrytce spoczywało czarne, plastykowe pudełeczko. Wyjęła je. To jest to, pomyślała; kontaktuje się z nimi za pośrednictwem tego małego radyjka. Dlaczego spotyka się z nimi również osobiście? Może nie chce zdradzać im tajemnic przez radio w obawie, że ktoś podsłucha. Może radio służy tylko do umawiania się na spotkania i do kontaktowania się w pilnych sprawach. Na przykład, kiedy nie może oddalić się z wioski. Usłyszała, jak otwierają się drzwi od tyłu chaty. Przerażona rzuciła radio na podłogę i odwróciwszy się błyskawicznie zajrzała do izby gościnnej. Zobaczyła wchodzącą z miotłą Farę. – O Chryste – westchnęła głośno. Odwróciła się – serce waliło jej jak młotem. Musi pozbyć się tego radia, zanim wróci Jean-Pierre. Ale jak? Nie może go wyrzucić – ktoś mógłby je znaleźć. Musi je roztrzaskać. Czym? Nie ma młotka. No to kamieniem. Przebiegła przez izbę gościnną i wypadła na podwórko. Otaczał je mur z polnych kamieni spojonych piaskową zaprawą. Podniosła ręce i spróbowała poruszyć jeden z kamieni z wierzchniej warstwy. Trzymał się raczej pewnie. Przymierzyła się do sąsiedniego i do następnego. Czwarty kamień tkwił w murze jakby luźniej. Poprawiła chwyt i pociągnęła. Drgnął. – Chodź tu, no wyłaź! – krzyknęła. Szarpnęła z całych sił. Szorstka powierzchnia kamienia przecięła jej skórę na dłoniach. Natężyła mięśnie i kamień wysunął się z muru. Odskoczyła w tył, kiedy spadał na ziemię. Był mniej więcej wielkości puszki fasoli – w sam raz. Podniosła go oburącz i wróciła biegiem do chaty. Wpadła do izby frontowej. Podniosła z podłogi czarny, plastykowy radionadajnik i położyła go na wykładanym kafelkami kontuarze. Potem uniosła kamień nad głowę i opuściła go z całych sił na radio. Plastykowa obudowa pękła. Trzeba walnąć mocniej. Ponownie uniosła kamień nad głowę i opuściła go. Tym razem obudowa rozleciała się na kawałki odsłaniając wnętrze aparatu: ujrzała płytkę drukowaną, stożek głośnika i dwie baterie z napisami w języku rosyjskim. Wyszarpnęła baterie, cisnęła je na podłogę i zaczęła miażdżyć urządzenie. Nagle ktoś chwycił ją od tyłu. – Co ty wyprawiasz?! – usłyszała krzyk Jean-Pierre’a. Wyrwała mu się na chwilę i jeszcze raz rąbnęła kamieniem w radyjko. Chwycił ją za ramiona i odepchnął brutalnie na bok. Potknęła się i rozciągnęła jak długa na podłodze. Upadła tak nieszczęśliwie, że skręciła sobie nadgarstek. Jean-Pierre wpatrywał się dzikim wzrokiem w radio. – Szmelc! – krzyknął – Nie ma nawet co zbierać! – złapał ją za koszulę i poderwał ostro na nogi. – Nie wiesz nawet, co zrobiłaś! – wrzasnął. Z jego oczu wyzierała rozpacz i dzika wściekłość. – Puść mnie! – krzyknęła. Nie miał prawa tak się zachowywać, bo to on ją oszukiwał. – Jak śmiesz podnosić na mnie rękę! – Jak śmiem? – wypuścił z rąk jej koszulę, zamachnął się i wyprowadził silny cios. Pięść wylądowała na jej żołądku. Na ułamek sekundy szok po prostu ją sparaliżował; potem przyszedł ból umiejscowiony gdzieś głęboko, w miejscu wciąż obolałym po porodzie. Krzyknęła i zgięła się wpół, przyciskając ręce do brzucha. Powieki miała zaciśnięte, nie widziała więc zbliżającej się ponownie pięści. Wylądowała na jej ustach. Krzyknęła. Nie dawała wprost wiary, że mógł jej to robić. Otworzyła oczy i spojrzała na niego bojąc się panicznie, że znowu ją uderzy. – Jak śmiem?! – wrzasnął. – Jak śmiem? Padła na kolana na klepisko i zaczęła szlochać z szoku, bólu i upokorzenia. Usta bolały ją tak, że ledwie mogła mówić. – Proszę cię, nie bij mnie – wybełkotała. – Nie bij mnie już. – Zasłoniła twarz ręką w obronnym geście. Ukląkł, oderwał jej rękę od twarzy i pochylił się tak, że ich nosy niemal zetknęły się ze sobą. – Od kiedy wiesz? – wysyczał. Oblizała wargi. Puchły już. Dotknęła ich rękawem; kiedy go od nich oderwała, był zakrwawiony. – Od kiedy zobaczyłam cię w kamiennej chacie… w drodze do Cobak – wybełkotała. – Ale przecież nic tam nie zauważyłaś! – On mówił z rosyjskim akcentem i skarżył się na odciski. Na tej podstawie wszystko wydedukowałam. Milczał przez chwilę zbierając myśli. – Dlaczego właśnie teraz? – spytał. – Dlaczego nie rozbiłaś radia wcześniej? – Bałam się. – A teraz nie? – Ellis tu jest. – No to co? Jane zebrała te resztki odwagi, jakie jej jeszcze pozostały. – Jeśli z tym nie skończysz… z tym szpiegowaniem… powiem Ellisowi i on cię powstrzyma. Złapał ją za gardło. – A co będzie, jeśli cię uduszę, ty suko? – Jeśli coś mi się stanie… Ellis będzie dociekał dlaczego. On nadal mnie kocha. Wpatrywała się w niego. W jego oczach płonęła nienawiść. – Teraz nigdy go nie dostanę! – wycedził przez zęby. Nie wiedziała, o kogo mu chodzi. O Ellisa? Nie. O Masuda? Czyżby docelowym zadaniem Jean-Pierre’a było zabicie Masuda? Jego dłonie wciąż obejmowały jej gardło. Czuła, jak ich chwyt się zacieśnia. Obserwowała ze strachem jego twarz. I wtedy zapłakała Chantal. Wyraz twarzy Jean-Pierre’a zmienił się zdecydowanie. Z jego oczu zniknęła wrogość, złagodniało nieruchome, napięte, pełne wściekłości spojrzenie; po chwili, ku zdumieniu Jane, zakrył oczy dłoń mi i rozpłakał się. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Nagle zdała sobie sprawę, że jest jej go żal i pomyślała: nie bądź głupia, ten sukinsyn dopiero co cię pobił. Ale wbrew samej sobie czuła się poruszona jego łzami. – Nie płacz – powiedziała cicho. Głos miała zadziwiająco łagodny. Dotknęła jego policzka. – Przepraszam – wyszlochał. – Przepraszam za to, co ci zrobiłem. Praca całego mojego życia… wszystko na marne. Uświadomiła sobie ze zdziwieniem i odrobiną odrazy, że pomimo opuchniętych warg i nie ustępującego bólu w dole brzucha, nie jest już na niego zła. Dopuściła do głosu wzruszenie, objęła go ramieniem i zaczęła poklepywać po plecach, jakby uspokajała dziecko. – Tylko przez akcent Anatolija – wymamrotał. – Tylko przez ten akcent. – Zapomnij o Anatoliju – powiedziała. – Wyjedziemy z Afganistanu i wrócimy do Europy. Wyruszymy z następnym konwojem. Oderwał ręce od twarzy i spojrzał na nią. – Kiedy wrócimy do Paryża… – Tak? – Kiedy znajdziemy się już w domu… nadal chcę, żebyśmy byli razem. Potrafisz mi wybaczyć? Kocham cię… naprawdę, zawsze cię kochałem. I jesteśmy małżeństwem. I mamy Chantal. Proszę cię, Jane… proszę cię, nie zostawiaj mnie. Błagam! Ku własnemu zaskoczeniu nie wahała się ani przez chwilę. Był mężczyzną, którego kochała, był jej mężem, ojcem jej dziecka; i był teraz w kłopotach, i prosił o pomoc. – Nigdzie nie odchodzę – odparła. – Obiecaj – powiedział. – Obiecaj, że mnie nie zostawisz. Uśmiechnęła się do niego zakrwawionymi ustami. – Kocham cię – powiedziała. – Obiecuję, że cię nie porzucę. |
||
|