"Wejść Między Lwy" - читать интересную книгу автора (Follett Ken)

ROZDZIAŁ 7

– Dzieciak ma różyczkę, nieżyt żołądka i jelit, a do tego grzybicę – zawyrokował Jean-Pierre. – Poza tym jest brudny i niedożywiony.

– Jak one wszystkie – powiedziała Jane.

Rozmawiali po francusku, jak zawsze między sobą, i matka dziecka przenosiła wzrok to na Jean-Pierre’a, to na Jane, niepewna, co mówią. Jean-Pierre zauważył jej niepokój i zwrócił się do niej w dari:

– Twój syn wyzdrowieje.

Przeszedł w drugi koniec pieczary i otworzył skrzynkę z lekarstwami. Wszystkie dzieci przyprowadzane do lazaretu były automatycznie poddawane szczepieniu przeciw gruźlicy. Przygotowując zastrzyk BCG kątem oka obserwował Jane. Podawała chłopcu małymi łyczkami napój nawadniający – rozpuszczoną w czystej wodzie mieszaninę glukozy, soli, sody oczyszczonej i chlorku potasu – i pomiędzy poszczególnymi łykami obmywała mu delikatnie brudną buzię. Ruchy miała szybkie i pełne gracji jak garncarz nadający kształt bryłę gliny albo murarz machający kielnią. Obserwował, jak jej wysmukłe dłonie dotykają przestraszonego dziecka z lekkością i dodającą otuchy troskliwością. Podobały mu się jej ręce. Wyciągając igłę odwrócił się, żeby chłopiec jej nie widział, potem ukrył ją w rękawie i odwróciwszy się znowu czekał, aż Jane skończy. Przyglądał się jej twarzy, gdy przemywała skórę na prawym ramieniu chłopca i dezynfekowała alkoholem miejsce wkłucia. Była to twarz figlarna – duże oczy, zadarty nosek i szerokie usta, na których przeważnie gościł uśmiech. Teraz malowała się na niej powaga, a szczęka poruszała się na boki, jak przy zgrzytaniu zębami – oznaka koncentracji. Jean-Pierre znał każdy wyraz twarzy Jane, nie znał jednak zupełnie jej myśli.

Próbował często – niemal bez przerwy – odgadnąć, o czym myśli, ale bał się spytać, bo takie rozmowy mogły bardzo łatwo zboczyć na terytorium zakazane.

Z obawy, że jakieś nieostrożne słowo czy nawet wyraz twarzy mogą go zdradzić, musiał mieć się ciągle na baczności jak niewierny mąż. Jakiekolwiek rozmowy o prawdzie i nieuczciwości, o zaufaniu i zdradzie lub o wolności i tyranii stanowiły tabu, podobnie jak wszelkie tematy, które mogłyby do nich doprowadzić

– takie jak miłość, wojna i polityka. Był czujny nawet wtedy, gdy gawędzili o sprawach całkiem niewinnych. W konsekwencji w ich małżeństwie i j występował specyficzny brak duchowej więzi. Odbijało się to także i na współżyciu fizycznym. Nie potrafił osiągnąć orgazmu, jeśli nie zamknął oczu i nie zaczął sobie wyobrażać, że jest gdzie indziej. Z ulgą przyjął kilkutygodniową abstynencję seksualną po przyjściu na świat Chantal.

– Pacjent gotowy – powiedziała Jane i wyrwany z zadumy spostrzegł, że uśmiecha się do niego.

– Ile masz lat? – zapytał ujmując rękę dziecka.

– Siedem.

Wbił igłę, nim chłopiec skończył mówić. Dzieciak rozwrzeszczał się natychmiast. Ten krzyk przypomniał Jean-Pierre’owi, jak mając siedem lat przewrócił się na rowerze i zaczął tak samo wyć, wywrzaskując ostrymi nutami swój protest przeciwko niespodziewanemu bólowi. Wpatrywał się w wykrzywioną twarzyczkę siedmioletniego pacjenta wspominając, jak to bolało i jaki był wtedy zły, i w jego głowie zrodziło się pytanie: jaką drogę przebyłem, aby stamtąd znaleźć się tutaj. Puścił dziecko i podszedł do matki. Odliczył trzydzieści 250-miligramowych kapsułek griseofulvitu i wręczył je kobiecie.

– Dawaj mu po jednej dziennie, dopóki się nie skończą – powiedział w dari.

– Nie odstępuj ich nikomu, musi zjeść wszystkie. – To na grzybicę. Teraz różyczka i nieżyt jelit. – Trzymaj go w łóżku, dopóki nie zanikną krosty, i dopilnuj, żeby dużo pił.

Kobieta pokiwała głową.

– Ma rodzeństwo? – spytał jeszcze Jean-Pierre.

– Pięciu braci i dwie siostry – odparła z dumą kobieta.

– Powinien spać osobno, bo inaczej i oni zachorują. – Kobieta spojrzała na niego z powątpiewaniem – prawdopodobnie miała tylko jedno łóżko dla wszystkich dzieci. Na to Jean-Pierre nie mógł już nic poradzić. – Jeśli tabletki się skończą, a syn nie poczuje się lepiej – ciągnął – przyprowadź go znowu do mnie.

– Ani Jean-Pierre, ani matka nie byli w stanie dostarczyć dziecku tego, czego naprawdę potrzebowało – dużo dobrego, pożywnego jedzenia.

Wychudzone, schorowane dziecko i wątła, sterana życiem matka opuścili pieczarę. Przybyli tu pieszo, prawdopodobnie z odległości kilku mil, i ona przez większość drogi niosła chłopca na rękach. Teraz czeka ich taka sama droga powrotna. Chłopiec i tak może umrzeć, ale już nie na gruźlicę.

Czekał jeszcze jeden pacjent: malang. Był świętym mężem Bandy, człowiekiem na wpół obłąkanym i często bardziej niż półnagim. Przewędrował Dolinę Pięciu Lwów z Comar, miejscowości leżącej dwadzieścia pięć mil w górę rzeki od Bandy, do Charikar leżącego sześćdziesiąt mil na południowy wschód stąd, na kontrolowanej przez Rosjan równinie. Mówił bełkotliwie i miewał wizje. Afgańczycy wierzyli, że malangowie przynoszą szczęście, i nie tylko tolerowali ich zachowanie, ale też karmili ich, poili i odziewali.

Wszedł do pieczary w porwanej przepasce na biodrach i sowieckiej oficerskiej czapce na głowie. Przycisnąwszy ręce do brzucha wykrzywił twarz w grymasie bólu. Jean-Pierre wytrząsnął z buteleczki garść tabletek diamorfiny i wręczył mu je. Szaleniec wybiegł z lazaretu zaciskając kurczowo dłonie na zdobycznym zapasie syntetycznej heroiny.

– Pewnie już się uzależnił od tego świństwa – zauważyła Jane. W jej głosie przebijała wyraźna nuta dezaprobaty.

– Owszem – przyznał Jean-Pierre.

– Czemu mu to dajesz?

– Ten człowiek cierpi na chorobę wrzodową. Jak inaczej mam mu pomóc – operować?

– Jesteś lekarzem.

Jean-Pierre zabrał się do pakowania swojej torby. Od rana miał przyjmować w lazarecie w Cobak, miejscowości odległej o sześć albo i siedem mil marszu przez góry – a po drodze musiał się jeszcze z kimś spotkać.

Płacz siedmiolatka ściągnął do pieczary aurę przeszłości, coś w rodzaju zapachu starych zabawek albo dziwnego światła, które zmusza do przecierania oczu. Jean-Pierre’a nastroiło to do wspomnień. Przed oczami stawali mu znajomi z dzieciństwa, ich twarze nakładały się na otaczające go sprzęty niczym sceny z filmu wyświetlanego ze źle ustawionego projektora nie na ekranie, lecz na plecach widowni. Ujrzał swoją pierwszą nauczycielkę, Mademoiselle Médecin w okularach w drucianej oprawie; Jacques’a Lafontaine’a, który rozkwasił mu nos za to, że nazywał go kujonem; matkę, chudą, źle ubraną i wciąż zamyśloną kobiecinę; postać ojca, wielkiego, muskularnego, gniewnego mężczyzny po drugiej stronie rozdzielającej ich kraty.

Z wysiłkiem udało mu się skupić uwagę na sprzęcie i lekarstwach, jakie mogą mu się przydać w Cobak. Napełnił butelkę oczyszczoną wodą do picia na drogę. Jeść dadzą mu tamtejsi wieśniacy.

Wyniósł pakunki przed jaskinię i załadował je na upartą starą kobyłę, która towarzyszyła mu w takich wyprawach. Zwierzę mogło iść potulnie cały boży dzień po linii prostej, zapierało się jednak na zakrętach; Jane nazwała ją z tego powodu

Maggie, po brytyjskiej premier Margaret Thatcher.

Jean-Pierre był gotów. Wszedł z powrotem do pieczary i pocałował miękkie usta Jane. Gdy się odwracał, żeby wyjść, weszła Fara z Chantal. Dziecko płakało. Jane rozpięła natychmiast koszulę i przystawiła małą do piersi. Jean-Pierre dotknął różowego policzka córki.

– Bon appétit – powiedział i wyszedł.

Sprowadził Maggie zboczem do wyludnionej wioski i ruszył brzegiem rzeki, kierując się na południowy zachód. Szedł szybko i niestrudzenie w gorących promieniach słońca – przywykł już do tego.

Zostawiwszy za sobą swoje lekarskie wcielenie i będąc już myślami przy umówionym spotkaniu, zaczął odczuwać niepokój. Czy Anatolij się zjawi? Może się spóźnić. Mogli go nawet schwytać. Czy zaczął sypać, jeśli go schwytali? Czy zdradził na torturach? Czy na Jean-Pierre’a czekać będzie grupa bezlitosnych, sadystycznych i pałających żądzą zemsty partyzantów?

Mimo swojego zamiłowania do poezji i swojej pobożności Afgańczycy pozostawali wciąż barbarzyńcami. Ich narodowym sportem było buzkashi, niebezpieczne i krwawe zawody: pośrodku pola gry umieszczano bezgłowe ciało cielęcia, a dwie współzawodniczące drużyny konnych stawały szeregiem naprzeciwko siebie; potem, na strzał z karabinu, ruszali z kopyta, aby je zdobyć. Zwyciężał ten, kto nie zsiadając z konia porwał je z ziemi, dowiózł do odległego mniej więcej o milę, wyznaczonego wcześniej punktu zwrotnego i wrócił do kręgu, nie dając sobie wyrwać cielaka z ręki pozostałym zawodnikom. Gdy przerażający przedmiot współzawodnictwa uległ rozdarciu na części, do czego często dochodziło, o tym, która z drużyn wyszarpała więcej szczątków, decydował sędzia. Zeszłej zimy Jean-Pierre’owi zdarzyło się obserwować te zawody pod miasteczkiem Rokha w Dolinie i dopiero po kilku minutach zorientował się, że uczestnicy buzkashi nie walczą o martwego cielaka, lecz o człowieka, i to żywego. Do głębi wzburzony usiłował przerwać makabryczną zabawę, ale ktoś szepnął mu do ucha, że tym człowiekiem jest sowiecki oficer, jakby to miało wszystko wyjaśniać. Zresztą zawodnicy po prostu ignorowali protesty Jean-Pierre’a i nie było mowy, żeby uzyskał posłuch u pięćdziesięciu rozemocjonowanych jeźdźców, pochłoniętych bez reszty okrutną grą. Nie został do końca, by obserwować agonię nieszczęśnika, choć może powinien. Obrazem, który wrył mu się w pamięć i powracał za każdym razem, kiedy ogarniał go strach przed zdemaskowaniem, był widok tego bezsilnego i zakrwawionego Rosjanina, rozrywanego żywcem na kawałki.

Wspomnienia z przeszłości nie opuszczały go. Gdy spoglądał na omszałe ściany skalnego wąwozu, przez który maszerował, widział na nich sceny z dzieciństwa przemieszane z koszmarami, w których wpadał w ręce partyzantów. Z najwcześniejszymi wspomnieniami powracała do niego rozprawa sądowa oraz przytłaczające poczucie wściekłości i niesprawiedliwości, jakie ogarnęło go, kiedy tatę skazano na karę więzienia. Ledwie umiał czytać, ale potrafił rozpoznać nazwisko ojca w nagłówkach gazet. W tym wieku – musiał mieć wtedy cztery lata – nie wiedział jeszcze, co to znaczy być bohaterem ruchu oporu Resistance. Wiedział, że ojciec podobnie jak jego przyjaciele – ksiądz, szewc i człowiek z wiejskiego urzędu pocztowego – jest komunistą; ale sądził, że nazywają go Czerwonym

Rolandem z racji czerstwej cery. Kiedy ojca oskarżono o zdradę i skazano na pięć lat wiezienia. Jean-Pierre’owi powiedziano, że to za Wuja Abdula, zalęknionego, brązowoskórego mężczyznę, który przez kilka tygodni mieszkał w ich domu i był z FLN. Ale Jean-Pierre nie miał pojęcia, co to takiego FLN, a jedyna rzecz, którą dobrze rozumiał i w którą zawsze wierzył, było przekonanie, że policja jest okrutna, sędziowie nieuczciwi, a ludzie ogłupieni przez gazety.

W miarę upływu lat zaczynał coraz więcej rozumieć, coraz bardziej cierpiał i rosła jego wściekłość. Kiedy poszedł do szkoły, koledzy mówili, że jego ojciec jest zdrajcą. Tłumaczył im, że wprost przeciwnie, jego ojciec walczył odważnie i ryzykował życiem na wojnie, ale mu nie wierzyli. Razem z matką przenieśli się na jakiś czas do innej wsi, ale nowi sąsiedzi nie wiadomo skąd dowiedzieli się, kim są, i zakazali swoim dzieciom bawić się z Jean-Pierre’em. Ale najgorsze były wizyty w więzieniu. Ojciec zmieniał się w oczach, chudł, bladł i za każdym razem wyglądał gorzej; a jeszcze gorzej było widzieć go skazanego, ubranego w szary uniform, zastraszonego i przerażonego, zwracającego się per pan do wyniosłych zbirów z pałkami. Po paru takich wizytach smród więzienia zaczął przyprawiać Jean-Pierre’a o mdłości i gdy tylko przestąpił jego próg, chciało mu się wymiotować; matka przestała go ze sobą zabierać. Dopiero kiedy tata wyszedł z więzienia i mogli swobodnie porozmawiać, Jean-Pierre zrozumiał wszystko i uświadomił sobie, że niesprawiedliwość tego, co się wydarzyło, była jeszcze większa, niż myślał. Po wkroczeniu Niemców do Francji komuniści, zorganizowani już w komórki, odgrywali w Resistance przewodnią rolę. Po zakończeniu wojny ojciec nadal prowadził walkę przeciwko prawicowej tyranii. Algieria była wtedy francuską kolonią. Jej uciskana i wyzyskiwana ludność bohatersko walczyła o wolność. Młodych Francuzów wcielano do armii i zmuszano do udziału w okrutnej wojnie przeciwko Algierczykom. Nieludzkie czyny, jakich dopuszczały się wojska francuskie, wielu ludziom przypominały zbrodnie nazistów. FLN było skrótem od Front de Libération Nationale, Frontu Wyzwolenia Narodowego utworzonego przez algierski lud.

Ojciec Jean-Pierre’a był jedną ze 121 znanych osobistości, które podpisały petycję żądającą wolności dla Algierczyków. Francja znajdowała się w stanie wojny i petycję obwołano dokumentem wywrotowym, ponieważ można ją było interpretować jako odezwę zachęcająca francuskich żołnierzy do dezercji. Ale tata uczynił coś jeszcze gorszego: z walizką pełną pieniędzy zebranych przez Francuzów dla FLN przedostał się przez granicę do Szwajcarii, gdzie zdeponował całą sumę w banku. Udzielił też schronienia Wujowi Abdulowi, który wcale nie był wujkiem, tylko poszukiwanym przez tajną policję DST Algierczykiem.

Ojciec wyjaśnił Jean-Pierre’owi, że podobną działalność prowadził w czasie wojny przeciwko nazistom i że nadal toczy tę samą walkę. Wrogiem nigdy nie byli dla niego Niemcy, tak jak teraz nie byli nimi Francuzi: wrogiem byli kapitaliści, posiadacze, bogaci i uprzywilejowani, klasa rządząca, która zdolna była do zastosowania wszelkich środków, nawet najbardziej bezprawnych, do obrony swojej pozycji. Byli tak potężni, że kontrolowali pół świata – ale mimo to istniała nadzieja dla biednych, słabych i uciskanych, bo w Moskwie rządy sprawował lud, i klasa pracująca całej reszty świata szukała w Związku Radzieckim oparcia, rady i inspiracji w walce o wolność.

Obraz ten stracił wiele ze swego blasku, gdy Jean-Pierre dorósł i przekonał się, że Związek Radziecki nie jest wcale robotniczym rajem; ale nie dowiedział się niczego takiego, co zmieniłoby jego podstawowe przekonanie, że kierowany z Moskwy ruch komunistyczny jest jedyną nadzieją ciemiężonych ludzi świata i jedyną drogą prowadzącą do zniszczenia sędziów, policji i gazet, które tak brutalnie zdradziły tatę.

Ojcu udało się przekazać synowi pałeczkę. I, jakby w poczuciu spełnionego obowiązku, wycofał się z aktywnego życia. Nigdy nie odzyskał swej czerwonej twarzy. Nie chodził już na demonstracje, nie organizował zabaw, z których dochód zasilał fundusze na rozmaite cele, ani nie pisał listów do lokalnych gazet. Zajmował się teraz mało ważną robotą papierkową. Oczywiście należał do partii i do związków zawodowych, ale nie udzielał się w żadnych komitetach, nie protokołował przebiegu obrad, nie układał porządków dziennych. Nadal grywał w szachy i popijał anyżówkę z księdzem, szewcem oraz z człowiekiem prowadzącym wiejski urząd pocztowy, ale ich polityczne dyskusje, w które wkładali kiedyś tyle pasji, były teraz jakieś przygaszone, jakby na zawsze zaniechali rewolucji, na której rzecz tak ciężko pracowali. Po kilku latach tata zmarł. Dopiero wtedy Jean-Pierre dowiedział się, że w wiezieniu nabawił się gruźlicy – i nigdy już nie wyzdrowiał. Odebrano mu wolność, złamano jego ducha i zrujnowano mu zdrowie. Ale najgorsze, co mu zrobiono, to napiętnowanie mianem zdrajcy. Był bohaterem, który ryzykował życie za swych rodaków, a zmarł oskarżony o zdradę.

Żałowaliby teraz tego, tato, gdyby wiedzieli, jaki odwet za ciebie biorę, pomyślał Jean-Pierre prowadząc kościstą kobyłę przez afgańskie góry. Dzięki informacjom, jakich dostarczam rosyjskiemu wywiadowi, komuniści są tutaj w stanie odcinać Masudowi drogi zaopatrzenia. Zeszłej zimy nie zdołał zgromadzić dostatecznych zapasów broni i amunicji. Tego lata, zamiast przypuszczać ataki na bazę lotniczą, elektrownie i konwoje ciężarówek dostawczych, walczy o przetrwanie, broniąc się przed wypadami wojsk rządowych na kontrolowane przez siebie terytorium. Jedną ręką, tato, niemal sparaliżowałem poczynania tego barbarzyńcy, który chce cofnąć swój kraj do mrocznych wieków okrucieństwa, zacofania i islamskiej ciemnoty.

Odcięcie Masudowi dróg zaopatrzenia na pewno nie wystarczało. Ten człowiek był już postacią o wymiarze narodowym. Co więcej, dysponował takim umysłem i siłą charakteru, że z przywódcy rebeliantów mógł awansować na legalnego prezydenta. Był Titem, de Gaulle’em, Mugabem. Trzeba go nie tylko zneutralizować, ale zniszczyć – wydać w ręce Rosjan żywego czy martwego.

Problem w tym, że Masud przemieszczał się po swym terytorium szybko i bezszelestnie niczym jeleń w lesie, wyłaniając się niespodziewanie z zarośli, a potem równie nagle – znikając. Ale Jean-Pierre, tak jak Rosjanie, był cierpliwy; wcześniej czy później nadejdzie taka chwila, kiedy dowie się, gdzie dokładnie będzie przebywał Masud przez następne dwadzieścia cztery godziny – może kiedy zostanie ranny albo zaplanuje sobie uczestnictwo w czyimś pogrzebie – a wtedy nada za pomocą swojego radia specjalny kod i jastrząb zaatakuje.

Żałował, że nie może powiedzieć Jane, czym się tu naprawdę zajmuje. Może nawet potrafiłby ją przekonać, że działa w słusznej sprawie. Przekonałby ją, że udzielanie pomocy medycznej rebeliantom jest bezcelowe, gdyż służy tylko utrwalaniu nędzy i ciemnoty, w jakiej żyją ci ludzie, i odwlekaniu chwili, kiedy Związek Radziecki pochwyci ten kraj za kołnierz i wciągnie wierzgający i kwiczący w dwudziesty wiek. Całkiem możliwe, że zrozumiałaby to. Przeczuwał jednak instynktownie, iż nie przebaczyłaby mu tego, że ją oszukiwał. Właściwie to wiedział, że wpadłaby we wściekłość. Już ją sobie wyobrażał – zawziętą, nieprzejednaną, wyniosłą. Porzuciłaby go natychmiast, tak jak porzuciła Ellisa Thalera. Niewątpliwie do furii doprowadziłby ją fakt, że została w ten sam sposób oszukana przez dwóch kolejnych partnerów.

I tak, bojąc się panicznie, że ją utraci, brnął dalej w kłamstwa jak sparaliżowany strachem człowiek w przepaść.

Oczywiście domyślała się, że coś jest nie w porządku; widział to po sposobie, w jaki czasem na niego spoglądała. Ale był pewien, że w jej odczuciu problem tkwi w ich wzajemnych stosunkach – nie przychodziło jej nawet do głowy, iż całe jego życie jest jednym wielkim pozorem.

Całkowite zabezpieczenie się nie było możliwe, przedsięwziął jednak wszelkie środki ostrożności, aby ani ona, ani nikt inny nie mógł go zdemaskować. Posługując się radiem mówił szyfrem nie dlatego, że transmisję mogli przechwycić rebelianci – nie mieli przecież sprzętu radiowego – ale dlatego, iż mogła to uczynić afgańska armia rządowa, a ta była tak naszpikowana zdrajcami, że nie miała przed Masudem żadnych sekretów. Radio Jean-Pierre’a było wystarczająco małe, by mógł je chować w podwójnym dnie torby lekarskiej lub, gdy nie brał ze sobą torby, w kieszeni bufiastych afgańskich szarawarów. Jednak ze względu na małą moc nadawało się tylko do prowadzenia krótkich rozmów z najbliższą placówką Rosjan, czyli z odległą o pięćdziesiąt mil bazą lotnictwa wojskowego pod Bagram. Transmisja obejmująca podyktowanie wyczerpujących szczegółów na temat tras konwojów oraz ich terminów trwałaby bardzo długo, zwłaszcza że prowadzona była szyfrem. Musiałby też mieć do jej przeprowadzenia znacznie silniejsze radio oraz zasilacz bateryjny. Jean-Pierre i Monsieur Leblond zrezygnowali z tej możliwości. W konsekwencji Jean-Pierre, chcąc przekazać szczegółowe informacje, musiał się spotykać ze swoim łącznikiem.

Wspiął się na wzniesienie i spojrzał w dół. Znajdował się u wylotu małej doliny. Szlak, którym podążał, wiódł w dół, w inną dolinę usytuowaną od tej pod kątem prostym i przepołowioną wzburzonym górskim strumieniem, połyskującym w promieniach wieczornego słońca. Jeszcze jedna dolina, zaczynająca się po drugiej stronie strumienia, wrzynała się w góry w kierunku na Cobak, docelowy punkt jego podróży. W miejscu, gdzie po tej stronie strumienia spotykały się trzy doliny, stała mała chata z kamienia. Okolica roiła się od takich prymitywnych budowli. Zdaniem Jean-Pierre’a wznosili je nomadzi i wędrowni kupcy, by chronić się w nich później na noc.

Ruszył zboczem w dół, prowadząc za sobą Maggie. Anatolij już tam prawdopodobnie był. Jean-Pierre nie znał jego prawdziwego nazwiska ani stopnia wojskowego, ale przypuszczał, że reprezentuje KGB, a z tego, jak swojego czasu wyraził się o generałach, wnosił, iż jest pułkownikiem. Bez względu jednak na stopień nie był to człowiek zza biurka. Stąd do Bagram było pięćdziesiąt mil drogi górzystą krainą, a Anatolij pokonywał ją samotnie pieszo w ciągu półtora dnia. Był to Rosjanin orientalnego pochodzenia. Ze swymi wysokimi kośćmi policzkowymi i żółtą skórą mógł w afgańskim odcieniu uchodzić za Uzbeka, członka mongoloidalnej grupy etnicznej, zamieszkującej północny Afganistan. Wyjaśniało to również niepewność, z jaką posługiwał się narzeczem dari – Uzbekowie mieli własny język. Anatolij był odważny. Ponieważ nie znał uzbeckiego, istniało ryzyko zdemaskowania, a wiedział, że rebelianci organizują specjalne buzkashi, w których tradycyjnego cielaka zastępują pojmani sowieccy oficerowie.

Dla Jean-Pierre’a spotkania te stanowiły nieco mniejsze ryzyko. Jego częste wyprawy z pomocą lekarską do odległych wiosek traktowane były jako rzecz raczej naturalna. Gdyby jednak ktoś zauważył, że dziwnym trafem natyka się po drodze więcej niż raz czy dwa na tego samego wędrownego Uzbeka, mogłoby to już wzbudzić podejrzenia. A gdyby jakiś Afgańczyk znający francuski (a ci, którzy ukończyli szkoły, znali ten język) podsłuchał przypadkowo rozmowę lekarza z owym wędrownym Uzbekiem, Jean-Pierre mógłby się tylko modlić o szybką śmierć.

Jego sandały nie wydawały na ścieżce żadnego odgłosu, a kopyta Maggie tonęły cicho w pylistym podłożu. Zbliżając się do chaty, zagwizdał więc na wypadek, gdyby w środku przebywał nie Anatolij, tylko ktoś inny – wystrzegał się zaskakiwania Afgańczyków, którzy przeważnie nosili przy sobie broń i byli bardzo porywczy. Schylił głowę i wszedł. Ku jego zdziwieniu chłodne wnętrze chaty było puste. Usiadł opierając się plecami o kamienną ścianę, żeby zaczekać. Po kilku minutach zamknął oczy. Był zmęczony, ale zbyt spięty, by zasnąć. W tym, co robił, najgorsze było właśnie uczucie strachu pomieszanego ze znudzeniem, które nachodziło go podczas długich oczekiwań. Nauczył się już w tym kraju bez zegarków ze zrozumieniem podchodzić do spóźnień, ale nigdy nie zdoła nabyć stoickiej cierpliwości Afgańczyków. Nie potrafił się powstrzymać od wyobrażania sobie rozmaitych nieszczęść, jakie mogły spotkać Anatolija. Jaką ironia losu byłoby, gdyby Anatolij nadepnął na sowiecką minę przeciwpiechotną i urwało mu stopę. Prawdę mówiąc, miny te wyrządzały więcej szkód wśród inwentarza żywego niż wśród ludzi, co jednak wcale nie świadczyło źle o ich skuteczności

– utrata krowy potrafiła zabić afgańską rodzinę z taką samą nieuchronnością, jak bomba spadająca na dom, w którym są akurat wszyscy jej członkowie. Jean-Pierre nie wybuchał już śmiechem na widok krowy czy kozy, kuśtykającej na prowizorycznej drewnianej protezie.

Pogrążony w rozmyślaniach, wyczuł w pewnym momencie czyjąś obecność i otworzywszy oczy tuż przed sobą ujrzał orientalną twarz Anatolija.

– Mógłbym cię okraść – powiedział Anatolij nienaganną francuszczyzną.

– Nie spałem.

Anatolij usiadł na klepisku ze skrzyżowanymi nogami. Był to krępy, muskularny mężczyzna ubrany w workowatą, bawełnianą koszulę, takie sarnę spodnie i turban. Chusta w kratę i zarzucony na ramiona wełniany koc w kolorze gliny, zwany tutaj paltu, dopełniały jego stroju. Opuścił przysłaniającą mu twarz chustę i obnażył w uśmiechu pożółkłe od nikotyny zęby.

– Jak się masz, przyjacielu?

– Dobrze.

– A jak żona?

W tym ciągłym dopytywaniu się Anatolija o Jane było coś złowieszczego. Rosjanie stanowczo sprzeciwiali się jego pomysłowi sprowadzania do Afganistanu Jane, twierdząc, że będzie mu przeszkadzała w pracy. Jean-Pierre tłumaczył im, że i tak musi zabrać ze sobą pielęgniarkę – organizacja Médicins pour la Liberté zawsze wysyłała swoich przedstawicieli parami – i że prawdopodobnie będzie sypiał ze swoją towarzyszką, jeśli tylko nie będzie przypominała wyglądem King Konga. Wreszcie Rosjanie, choć niechętnie, wyrazili zgodę.

– Jane czuje się świetnie – odparł. – Przed sześcioma tygodniami urodziła dziecko. Dziewczynkę.

– Moje gratulacje! – Anatolij sprawiał wrażenie szczerze uradowanego. – Ale czy to trochę nie za wcześnie?

– Trochę. Na szczęście obyło się bez komplikacji. Prawdę mówiąc, dziecko odbierała wiejska akuszerka.

– Nie ty?

– Nie było mnie w domu. Akurat wtedy wypadło mi spotkanie z tobą.

– Mój Boże. – Anatolij zrobił przerażoną minę. – Że też musiałem cię wyciągnąć w tak ważny dzień…

Zainteresowanie Anatolija mile połechtało Jean-Pierre’a, ale nie okazał tego.

– Sam się nie spodziewałem – powiedział. – Poza tym warto było – dostaliście ten konwój, o którym ci powiedziałem.

– Tak. Twoje informacje są bardzo rzetelne. Jeszcze raz moje gratulacje.

Jean-Pierre poczuł przypływ dumy, ale starał się nadać swej twarzy obojętny wyraz.

– Wszystko wskazuje na to, że nasz system się sprawdza – powiedział skromnie.

Anatolij pokiwał głową.

– Jaka była ich reakcja na zasadzkę?

– Popadają w coraz większy rozpacz. – Mówiąc te słowa, Jean-Pierre uświadomił sobie, że jeszcze jedną dobrą stronę osobistych spotkań z łącznikiem stanowi możliwość przekazywania również tych drugorzędnych informacji, dotyczących odczuć i wrażeń – materiału zbyt mało konkretnego, by przekazywać go szyfrem drogą radiową. – Cierpią teraz na chroniczny brak amunicji.

– A następny konwój? Kiedy wyrusza?

– Wyruszył wczoraj.

– A więc są zrozpaczeni. To dobrze. – Anatolij sięgnął za pazuchę i wydobył stamtąd mapę. Rozłożył ją na klepisku. Przedstawiała obszar między Doliną Pięciu Lwów a granicą z Pakistanem.

Jean-Pierre skoncentrował się i przypominając sobie szczegóły zapamiętane z rozmowy z Mohammedem, zaczął odtwarzać Anatolijowi trasę, jaką miał obrać konwój w drodze powrotnej z Pakistanu. Nie znał dokładnego terminu powrotu, gdyż sam Mohammed nie wiedział, ile czasu zajmą im w Peszawarze zakupy potrzebnych rzeczy. Anatolij miał jednak w Peszawarze ludzi, którzy dadzą mu znać o wyjściu konwoju w drogę powrotną do Doliny Pięciu Lwów i na podstawie tej informacji będzie mógł określić rozkład czasowy ich marszruty.

Anatolij nie robił żadnych notatek, tylko zapamiętywał każde słowo Jean-Pierre’a. Kiedy skończyli, powtórzył Jean-Pierre’owi wszystko od początku do końca dla sprawdzenia.

Potem złożył mapę i schował ją z powrotem za pazuchę.

– A co z Masudem? – spytał cicho.

– Nie pokazał się od czasu, kiedy ostatni raz z tobą rozmawiałem – powiedział Jean-Pierre. – Widziałem tylko Mohammeda, a on nigdy nie wie na pewno, gdzie znajduje się Masud, ani gdzie się pojawi.

– Masud to lis – stwierdził Anatolij z rzadkim u niego przebłyskiem emocji na twarzy.

– Dostaniemy go – powiedział Jean-Pierre.

– O, dostaniemy, dostaniemy – powiedział Anatolij. – Wie, że polowanie idzie pełną parą, zaciera więc za sobą ślady. Ale psy podjęły jego trop i nie może nas zwodzić w nieskończoność – dużo nas, jesteśmy silni i krew w nas kipi. – Zdał sobie nagle sprawę, że zdradza swe emocje. Uśmiechnął się i opanował. – Baterie – powiedział i wyciągnął zza pazuchy komplet baterii.

Jean-Pierre wyjął miniaturową krótkofalówkę ze skrytki w podwójnym dnie swojej lekarskiej torby, usunął stare ogniwa i wstawił na ich miejsce nowe. Robili to przy okazji każdego spotkania, by mieć pewność, iż Jean-Pierre nie straci kontaktu tylko z powodu wyczerpania się baterii zasilających. Anatolij zabierze ze sobą stare do Bagram, bo wyrzucanie rosyjskich baterii w Dolinie Pięciu Lwów, gdzie nie znalazłoby się ani jedno urządzenie elektryczne, byłoby bezsensownym ryzykiem.

– Masz tam może coś na odciski? – spytał Anatolij, gdy Jean-Pierre wkładał radio z powrotem do torby lekarskiej. – Moje stopy… – urwał nagle, ściągnął brwi i przekrzywił głowę nasłuchując.

Jean-Pierre zamarł. Jak dotąd nie widziano ich razem. Zdawali sobie sprawę, że wcześniej czy później musi to nastąpić, i zawczasu zaplanowali, jak się wtedy zachowają. Będą udawali obcych sobie ludzi, którzy dzielą miejsce odpoczynku, i podejmą rozmowę, kiedy intruz odejdzie, a jeśli zorientują się, że zamierza zatrzymać się na dłużej, wyjdą razem, niby to przypadkiem zmierzając w tym samym kierunku. Wszystko to zostało już wcześniej ustalone, niemniej jednak Jean-Pierre czuł, iż poczucie winy ma wyraźnie wypisane na twarzy.

Po chwili usłyszał dobiegające z zewnątrz kroki i czyjś zdyszany oddech; potem cień przesłonił oświetlone słońcem wejście i do chaty weszła Jane.

– Jane! – wykrzyknął.

Obaj mężczyźni zerwali się na równe nogi.

– Co się stało? – wyrzucił z siebie Jean-Pierre. – Co ty tu robisz?

– Dzięki Bogu, że cię dogoniłam – wysapała.

Kącikiem oka Jean-Pierre zauważył, że Anatolij zasłania sobie twarz chustą i odwraca się, tak jak odwróciłby się Afgańczyk od bezwstydnej kobiety. Ten gest pomógł Jean-Pierre’owi otrząsnąć się z szoku, w jaki wprawił go widok Jane. Rozejrzał się szybko dookoła. Na szczęście Anatolij złożył przed kilkoma minutami mapy. Ale radio – radio wciąż wystawało na jakiś cal z torby lekarskiej. Szczęściem Jane nie zauważyła go. Jeszcze nie zauważyła.

– Usiądź – powiedział. – Odsapnij. – Sam też usiadł, wykorzystując ten ruch jako pretekst do przesunięcia ku sobie tego boku torby, z którego sterczało radio. – Co się stało? – zapytał.

– Mam przypadek, z którym nie potrafię sobie poradzić. Napięcie Jean-Pierre’a spadło o jeden stopień – obawiał się już, że śledziła go, bo zaczęła coś podejrzewać.

– Napij się wody – powiedział. Sięgnął jedną ręką do torby i grzebiąc w niej drugą, wepchnął głębiej radio. Gdy nie było go już widać, wyciągnął flaszkę oczyszczonej wody i podał Jane. Tętno wracało mu do normy. Odzyskiwał przytomność umysłu. Dowód został usunięty z pola widzenia. Co jeszcze mogło wzbudzić jej podejrzenia? Mogła słyszeć, jak Anatolij mówi po francusku, ale nie było to taką rzadkością – jeśli Afgańczyk znał jakiś drugi język, był nim zazwyczaj francuski, a Uzbek mógł mówić po francusku lepiej niż narzeczem dari. Co mówił Anatolij, kiedy nadchodziła? Jean-Pierre wytężył pamięć: pytał o środek na odciski. Lepiej nie można było. Afgańczycy, spotykając lekarza, zawsze pytają o medykamenty, nawet jeśli cieszą się idealnym zdrowiem. Jane popiła z flaszki i zaczęła:

– Parę minut po twoim wyjściu przyniesiono osiemnastoletniego chłopca z paskudną raną uda. – Łyknęła znowu. Ignorowała całkowicie Anatolija i Jean-Pierre zorientował się, że jest tak przejęta szukaniem porady medycznej, że chyba nawet nie zauważyła obecności drugiego mężczyzny w chacie. – Odniósł tę ranę w potyczce pod Rokha i ojciec niósł go tu przez całą Dolinę – szedł dwa dni. Zanim tu dotarli, rana poważnie się zgangrenowała. Zaaplikowałam mu zastrzyk z sześciuset miligramów krystalicznej penicyliny w pośladek, a potem oczyściłam ranę.

– Prawidłowo – pochwalił ją Jean-Pierre.

– Po kilku minutach oblał się zimnym potem i zaczął majaczyć. Zmierzyłam puls: był szybki, ale słabo wyczuwalny.

– Czy zbladł albo poszarzał i miał trudności z oddychaniem?

– Tak.

– Co zrobiłaś?

– Zastosowałam kurację przeciwwstrząsową, uniosłam mu nogi, przykryłam kocem i podałam herbatę – potem wybiegłam za tobą. – Była bliska płaczu. – Ojciec niósł go dwa dni – nie mogę pozwolić, żeby umarł.

– Nie ma obawy – uspokoił ją Jean-Pierre. – Szok alergiczny jest rzadką, ale dosyć dobrze rozpoznaną reakcją na zastrzyki z penicyliny. Neutralizuje się go domięśniowym zastrzykiem z pół milimetra adrenaliny, a następnie podaniem antyhistaminy – w postaci, powiedzmy, sześciomilimetrowej dawki diphenhydraminy. Chcesz, żebym z tobą wrócił? – Wysuwając tę propozycję zerknął na Anatolija, ale Rosjanin nie okazał żadnej reakcji.

Jane westchnęła.

– Nie – powiedziała. – Po drugiej stronie wzgórza umiera może ktoś inny. Idź do Cobak.

– Jesteś pewna, że dasz sobie sama radę?

– Tak.

Zapłonęła zapałka, od której Anatolij przypalał sobie papierosa. Jane spojrzała na niego, a potem znowu na Jean-Pierre’a.

– Pół milimetra adrenaliny, a potem sześć milimetrów diphenhydraminy – powtórzyła i wstała.

– Tak – Jean-Pierre podniósł się z ziemi razem z Jane i pocałował ją. – Jesteś pewna, że sobie poradzisz?

– Oczywiście.

– Musisz się pośpieszyć.

– Wiem.

– Może chcesz zabrać Maggie? Jane zastanowiła się.

– Chyba nie. Szybciej będzie piechotą.

– Jak chcesz.

– Do widzenia.

– Do widzenia, Jane.

Jean-Pierre patrzył za nią, jak wychodzi z chaty. Stał przez chwilę nieruchomo. Ani on, ani Anatolij nie odzywali się. Po minucie podszedł do wyjścia i wyjrzał na zewnątrz. W odległości trzystu jardów zobaczył Jane – małą, drobną figurkę w cienkiej, bawełnianej sukience kroczącą zdecydowanym krokiem Doliną, samotną w kurzu drogi. Patrzył za nią, dopóki nie zniknęła za fałdem wzgórza. Wrócił do środka i usiadł opierając się plecami o ścianę. Spojrzeli z Anatolijem po sobie.

– Jezu Chryste – westchnął Jean-Pierre. – Mało brakowało.