"Impresjonista" - читать интересную книгу автора (Kunzru Hari)

CZĘŚĆ II. RUKHSANA

٭

Tłum na stacji Fort faluje jak jedno ciało. Urzędnicy w przybrudzonych kołnierzykach, sprzedawcy herbaty i słodyczy, żebracy, gazeciarze, kieszonkowcy, brytyjscy żołnierze obsypani potówkami i zachrypnięci od wyśpiewywania sprośnych piosenek, starannie odziani babu, ostrzyżeni młodsi oficerowie, którzy za chwilę zgonią owych hinduskich dżentelmenów z zarezerwowanych miejsc, niezadowolone memsahib przewodzące procesji bagażowych z kuframi umieszczonymi na głowach owiniętych gałganami, trzypokoleniowe rodziny wieśniaków leżących pokotem z głowami wspartymi o bagaż, napuszeni konduktorzy-mieszańcy sprawdzający listę bagaży albo rozdzielający przedziały, obywatele zaludniający poczekalnie i restauracje dla pasażerów pierwszej, drugiej, trzeciej klasy i dla kobiet, wegetarianie i niewegetarianie, hindusi, muzułmanie, Anglicy – wszyscy kłębią się przemieszani, gdy tymczasem w samym centrum wydarzeń, ukryty we własnym biurze, wielki mistrz niewidocznego gremium, jego eminencja Zawiadowca Stacji, wąsaty i surowy, sprawdza czas przyjazdu pociągu pocztowego albo odjazdu ekspresu i przekazuje tę uświęconą informację swoim podwładnym, którzy nanoszą ją na specjalne formularze w trzech, czterech, w jakiejś niewyobrażalnej dla szarych urzędników liczbie kopii. To na razie sami ludzie. Są jeszcze zwierzęta – bezpańskie psy plączące się pod nogami, przestraszone ptaki poupychane w klatkach przed podróżą trzecią klasą, krowa dostojnie przeżuwająca odpadki; zapachy – potraw smażonych w ghi, dymu z rozżarzonych węgli, potu, smaru i uryny; hałasy – wrzaski sprzedawców, pokrzykiwania, głośne wywoływanie nazwisk i przeraźliwy gwizd parowozów, przebijający się przez zgiełk tej gęstej ciżby ludzkiej. Hałas jest tak piekielny, że niekiedy modlisz się, by ten rozhukany żywioł zastygł, by w tym ścisku otwarła się dla ciebie przestrzeń, odrobina wolnej przestrzeni, gdzie można swobodnie oddychać i myśleć.

Pośród tego zamętu przebijają się przez tłum trzy zjawy: Pran i jego nowe właścicielki. Zakutane w czarne burki do samej ziemi, oglądają świat zza bawełnianej tkaniny o gęstym splocie, pozostając dla niego niewidoczne. Odzwyczajony od chodzenia, Pran potyka się, nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Opiekunki podtrzymują go mocnym chwytem za łokcie.

Obie wysokie kobiety kroczą naprzód godnie, choć z zalotnym kręceniem biodrami, ani razu nie ocierając się o ludzką gęstwę wokół nich. Idą wzdłuż pociągu, mijają trzecią i drugą klasę, wagon kierownika pociągu i wagon restauracyjny, aż stają przed wagonem pierwszej klasy. Znalazłszy swój przedział, oznaczony stosowną adnotacją napisaną na maszynie, wchodzą po metalowych stopniach i otwierają ciemne drewniane drzwi. W nozdrza bije ostra woń potu i rozgrzanych od upału obić. Bagażowy kładzie dwa niewielkie kufry na półkę, odbiera należność, kłania się nisko i wychodzi. Przez okno wciskają się do środka ręce. Ich właściciele proponują kupno orzechów, domagają się jałmużny. Te ręce tkwią w oknie, nawet gdy pociąg rusza. Znikają dopiero wtedy, gdy nabiera prędkości i nie da się już biec obok. Za oknem migają leżące odłogiem żółtobrązowe pola. Wraz z nimi pojawia się uczucie nadchodzącej zmiany.

– Możesz podnieść przesłonę – mówi łagodnie jedna z kobiet.

Pran nie reaguje.

– Wiesz, dlaczego tu jesteś? – pytają.

Pran spogląda przez okno wprost w tarczę słońca. Otwiera i zamyka usta, ale nie znajduje słów.

Nadchodzi wieczór. Trzeba zamknąć okna, przez które zaczyna wdzierać się chłód. Pojawia się mężczyzna przyjmujący zamówienia na posiłki. Krzyczy przez zamknięte drzwi, po czym wraca z metalowymi pojemnikami z dałem i czapati, które zostawia na korytarzu. Parda, ścisła i bezwarunkowa, nawet w drodze.

Pran je, co mu przyniesiono, ale nie potrafi tego nazwać. Żaden z obiektów, które go otaczają, nie ma nazwy. To tylko przedmioty, obrazy w oku i dźwięki w uchu. Jakiś ważny element w jego mózgu stracił kontakt z resztą świata i odmawia uczestniczenia w teraźniejszości. Zabłąkana świadomość krąży gdzie indziej, podsuwa obraz dachu wielkiego domu, odgłosy zamiatania. A jednak ciało Prana rejestruje wrażenia. Miarowy stukot kół, konsystencja zupy z soczewicy, stara rana na czole, ból i pustka tygodni spędzonych w zamknięciu – to wszystko dochodzi do niego, puka do drzwi i zaprasza do uczestnictwa w nowym.

Nadchodzi noc. Gorąca herbata z cukrem podana przez okno z tonącego w ciemnościach peronu. Tak gorąca, że trzeba różnych sztuczek, aby zdążyć z wypiciem, zanim sprzedawcy zaczną odbierać puste szklanki tuż przed odjazdem pociągu. Kobiety odsłoniły twarze. Drzemią, raczą się smażonymi przekąskami, prowadzą przyciszoną rozmowę. W pewnej chwili śpiewają razem pieśń w niezrozumiałym dla Prana języku. Obie mają dziwny głos, ochrypły, przenikliwy falset drażniący ucho. Po raz pierwszy od początku podróży Pran przygląda im się uważniej. Mają duże, pozbawione urody twarze o silnych szczękach i mocno umalowanych oczach. Pran znów odwraca wzrok.

Mijają godziny, a on siedzi wpatrzony w ciemność za lepiącym się od brudu oknem. Stopniowo doznanie ruchu dodaje mu otuchy. Miarowy stukot tłoków, pęd powietrza to zapowiedź zmiany, nadejścia kolejnego etapu. Powoli coś w Pranie zaczyna krzepnąć. Wraca zdolność perły. Więc jest w podróży. Dzieje się coś nowego. Ciągle jest nadzieja. Tymczasem kobiety spierają się.

– Jak jej damy na imię?

– A jak myślisz?

– Zia?

– Tuhina?

– Noor?

– Rukhsana.

– Kogo tak nazwiecie? – pyta Pran.

Kobiety wybuchają serdecznym, rubasznym śmiechem, ukazując pokryte nalotem zęby i wężowe języki.

– Moja droga, oczywiście ciebie. Rukhsana, nowy hidżra nababa Fatehpuru.

Niektórych pytań lepiej nie zadawać. Inne, skoro już padły, lepiej zostawić bez odpowiedzi. Równowaga, jaką Pran zaczął odzyskiwać, kojący wpływ podróży i wypitej herbaty nagle uleciały. Pran widział hidżrów. To przerażające istoty. Pół mężczyźni, pół kobiety. Przychodzą pod dom, w którym odbywa się wesele, i walą w bębny, przedrzeźniając wchodzących i wychodzących gości. Pojawiają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy rodzi się dziecko. Z lubieżną miną śpiewają sprośne piosenki obwieszczające jego przyjście na świat. Aby się ich pozbyć, trzeba dać im pieniądze. W przeciwnym wypadku rzucą klątwę na dom. Są niedotykalni, prastarzy jak wzgórza, jak niesmaczny żart opowiadany przez ludzi, odkąd na mężnego Ardżunę spadła klątwa, że musi przeżyć rok w ciele magika-hermafrodyty. Ardżuna, potężny wojownik, wędrujący od wioski do wioski, odziany w kobiece szaty i wołający: „A teraz, panie i panowie, jeśli ktoś z was ma bransoletkę, której może użyczyć…”. Niektórzy z hidżrów pilnują zenan w bogatych domach szlachetnych rodzin, towarzyszą kobietom w podróży, są odźwiernymi, policjantami, przyzwoitka-mi. W bogatych, szlachetnych domach, jak – wszystko na to wskazuje – dom nababa Fatehpuru.

Pran omiata spojrzeniem swoje ciało obyczajnie okutane w czerń. Potem kieruje wzrok ku dwom zbyt wysokim kobietom o ochrypłych głosach, mocnych szczękach i nienaturalnym sposobie chodzenia. Kobiety posyłają mu uśmiech. I raptem Pran przypomina sobie coś jeszcze, coś naprawdę okropnego, co wszyscy wiedzą o hidżrach. Hidżrowie są eunuchami.

Pran odruchowo przyciska dłoń do podbrzusza. Hidżrowie pilnie go obserwują. Uśmiechają się szerzej, jakby czytali w jego myślach.

Ciach, ciach.

Pociąg zmierza na północ. Mija Delhi, Panipat, Ambalę i wjeżdża na terytorium Pendżabu, krainy pięciu rzek i niezliczonych kanałów. Pran wsłuchuje się w stukot kół i wkrótce zaczyna śnić o celi, którą właśnie opuścił, mrówkach, szczelinie na ścianie będącej źródłem dziwnych i cudownych wizji. Wreszcie nadchodzi ranek. Zamglona pomarańczowa kula słońca wypływa nad ziemię żółtych poletek. Pran przypatruje się małym chłopcom przycupniętym na skraju nasypów; kobietom, które myją włosy przy studniach albo, kołysząc biodrami, niosą na głowie mosiężne naczynia z wodą; mężczyznom idącym za pługami, którzy okładają porykujące bawoły, brnąc przez pola ryżowe zanurzeni po łydki w wodzie. Wszyscy przystają na chwilę, by popatrzeć na pociąg mknący z nadnaturalną prędkością przez ich senny świat.

Rajpur… Ludhijana… Dżalandhar… A potem kolejny peron i tablica z napisem LAHORE. Krzątanina przy kufrach, opuszczanie zasłon na twarz. Towarzyszki (towarzysze?) podróży łapią Prana za ramię. Cała trójka wysiada z pociągu.


Przed budynkiem stacji stoi auto, a obok niego wyprostowany jak struna szofer w uniformie, otoczony zgrają małych uliczników z rozdziawionymi buziami. To nie jest jakieś tam auto. Owo lśniące metaliczne cudo, przyczajone niczym obcy przybysz w tumanach kurzu przed stacją kolejową w Lahore, to nic innego jak gwiazda tegorocznego paryskiego salonu samochodowego: sprowadzona z Francji za astronomiczną sumę, wyposażona (mesdames et messieurs) w silnik V-12 i hamulce na cztery koła, rozwijająca zawrotną prędkość osiemdziesięciu mil na godzinę, zachwycająco kremowa hispano-suiza H6 z czerwoną tapicerką.

– Czeka na nas? – pyta Pran hidżrów. Ci potwierdzają.

Szofer wkłada kufry do bagażnika, władczym gestem naciska klakson i zapuszcza potężny silnik. Mali ulicznicy pierzchają na boki, gdy auto w tumanach kurzu rusza w drogę po zatłoczonych ulicach. Serce zlanego potem Prana bije radośniej pod grubą burką.

Pod wpływem szalonego pędu odżywa w nim nadzieja, że uda mu się wyprzedzić siły zamętu czyhające na jego krocze.

Lahore zostaje za nimi. Teraz otacza ich otwarta przestrzeń. Pran dostrzega, że obicia siedzeń udekorowane są wizerunkiem gołębia i półksiężyca. Ten sam wzór powtarza się na epoletach szofera i w formie subtelnej inkrustacji na drewnianej tablicy rozdzielczej. Nizinna kraina pól uprawnych stopniowo zaczyna się fałdować, przechodzi w coraz wyższe wzgórza. Auto z turkotem pokonuje wyboiste trakty, zdecydowanie niesprzyjające biciu rekordów szybkości. Wieśniacy przystają, by na nich spojrzeć, a potem klękają lub kłaniają się w pas, gdy ryczący obłok kurzu mija ich pole.

Przejeżdżają przez małe miasteczko i tu wywołują podobną reakcję. Sklepikarze składają dłonie w geście powitania, przechodnie ustępują im miejsca. Po jakimś czasie hidżra dotyka ramienia Prana.

– Dojeżdżamy do pałacu – oznajmia.

Na końcu długiej alei udekorowanej szpalerem osobliwych białych posągów stoi kolosalna budowla, drażniąca różowa fatamorgana naszpikowana wieżyczkami. Kiedy hispano-suiza z warkotem podjeżdża bliżej, z różu wyłaniają się inne odcienie, biel, błękity, z rzadka plamy innych kolorów: tu szmaragdowy romb, tam pasek jasnej czerwieni. Kilka centralnie położonych bulwiastych kopuł (trudno powiedzieć, ile dokładnie ich jest) wyrasta ponad skomplikowanym układem ścian, usianych tu i ówdzie blankami, przyporami, dekoracyjnymi balustradami, urnami i innymi osobliwościami, które umieszczono tam nie wiedzieć po co. Po obu stronach zespołu kopuł wzbija się w niebo jakieś pół tuzina strzelistych wież i minaretów. Niektóre są zwieńczone radżpuckimi kopułami, inne lśniącymi złotymi półksiężycami, a jedna nawet gotycką iglicą. Od frontu szeroki, posypany żwirem podjazd prowadzi ku imponującym schodom, na przemian czarnym i białym. Hispano-suiza podjeżdża przed boczne wejście ukryte u stóp wyniosłej ściany w wąskie paski, na której szczycie umieszczono pokaźną figurę kobiety z obnażonymi piersiami i trójzębem w ręku. Tutaj szofer wyskakuje z auta i otwiera pasażerom drzwi.


٭

W krytycznym szkicu o architekturze Indii, zatytułowanym „The Eighth Lamp”, G.H. Dalrymple pisze: „Szkodliwa dla zdrowia, przesłodzona mieszanka motywów europejskich i orientalnych charakteryzująca Nowy Pałac w Fatehpur każe pechowemu gościowi zastanowić się, czy nie można było powołać się na jakąś ustawę albo przepis, by nie dopuścić do powstania tak demonicznego tworu”. Dalrymple, uczeń Ruskina, miał nieszczęście spędzić tam trzy tygodnie w 1895 roku jako gość czternastego nababa. Nie miał, jak pisze, „najmniejszej ochoty” na zgłębianie historii budowli, która tak popsuła mu nastrój. Gdyby wykazał odrobinę zainteresowania, dowiedziałby się, że do powstania pałacu przyłożyło rękę aż trzech architektów.

Pierwszy z nich, szkocki góral, sporządził komplet szkiców i makiet, biorąc za wzór styl rezydencji magnackich, bardzo wówczas popularny w jego rodzinnym kraju. Jednakże subkontynentalne Balmoral żadną miarą nie odpowiadało wyobrażeniom trzynastego nababa. Miejsce szkockiego górala zajął miłośnik stylu Andrei Palladia. Nakazano mu połączyć to, co najlepsze w tradycji Europy i Azji. Za odpowiedni wzorzec nabab uważał Pawilon Królewski w Brighton, uosabiający miłą dla oka angielską wersję stylu indyjskiego. Budowla nie przypominała wprawdzie niczego z rzeczywistych Indii, ale to w oczach nababa było akurat zaletą i wyróżniało ją spośród okazałych pałaców w stylu florenckim, indyjsko-saraceńskim czy radżpuckim, wznoszonych przez innych ówczesnych władców. Nowy architekt otrzymał polecenie stworzenia budowli na wzór Pawilonu, tyle że innej. Nabab bowiem nie chciał uchodzić za naśladowcę. Jednym ze sposobów uniknięcia takich posądzeń było, co zasugerował architektowi, zdecydowane powiększenie rozmiarów pałacu w stosunku do pierwowzoru. Nabab widział kiedyś Pałac Buckingham, który ku jego niepomiernemu zdumieniu okazał się znacznie mniejszy od rezydencji wielu poślednich indyjskich władców. Nowy Pałac miał być dużo okazalszą wersją Pawilonu, bardziej orientalną niż indyjską, a nade wszystko miał robić wrażenie na Anglikach, którzy otrzymają zaproszenie do królestwa nababa na przejażdżki konne czy polowanie. Dla jasności życzenia nababa utrwalono na piśmie.

Zadanie przerosło siły drugiego architekta, człowieka o wątłym zdrowiu i wyrafinowanym smaku. Narysował setki projektów, zagustował w opium i bajaderach, a pewnej nocy usiadł przy biurku i strzelił sobie w łeb z inkrustowanego srebrem pistoletu, który podarował mu nabab w dniu zawarcia umowy. Pozostałe po nim papiery uporządkowano i przedstawiono trzeciemu architektowi, syfilitycznemu włoskiemu awanturnikowi nazwiskiem Tacchini, który brak rzeczywistych kwalifikacji nadrabiał niepomiernym, jeśli nie fanatycznym zapałem.

Za punkt wyjścia Tacchini przyjął plany sporządzone przez samobójcę, a od szkockiego górala zapożyczył kilka elementów, włączając w to przypory i iglicę, będącą pomniejszoną kopią iglicy katedry w Chartres. Z podręcznika „Podstawy stylów w architekturze” wybrał prawie wszystko, co mu przypadło do gustu. Tym sposobem drogę do Nowego Pałacu utorowały sobie chimery, urny, islamskie łuki, mogolskie mozaiki oraz liczne kopie greckich i rzymskich rzeźb. Nabab był zachwycony. Z radością zamówił barwne marmury z Ferrary, witraże z Oksfordu, a do układania mozaiki zatrudnił weneckich robotników, kierowanych przez kuzyna architekta.

W trakcie budowy zachowanie Tacchiniego stawało się coraz bardziej ekscentryczne. Prócz wprowadzenia zmian w projekcie, czego najbardziej skrajnym przejawem była rokokowa krypta wzorowana na którejś z krypt w Sienie, II Maestro (tak kazał się do siebie zwracać) zaczął kierować pracą w niekompletnym stroju. Wreszcie całkiem wyzbył się ubrania, tłumacząc, że energia twórcza człowieka emanuje przez skórę, więc by uniknąć groźnych skutków estetycznej blokady, należy skórę wyeksponować. Początkowo zrzucono to na karb ekstrawagancji artysty. Tacchini doczekał się nawet pochwały ze strony nababa, który podziwiał ludzi z pasją. Lecz kiedy II Maestro ogłosił, że część mieszkalną dla kobiet będą budować kobiety, również wyzbyte estetycznych blokad, wezwano lekarza. Ten stwierdził trzecie stadium syfilisu. Tacchini znalazł się w zakładzie zamkniętym, gdzie zmarł po paru latach. Przed śmiercią wykrzykiwał szczegółowe przepisy na desery. Wydaje się, że w swoim szaleństwie cofnął się do poprzedniego etapu życia, kiedy pracował jako mistrz cukierniczy w Trieście. Zresztą pałac, trwały pomnik Tacchiniego, w opinii wielu osobliwie przypomina ogromny różowy lukrowany tort.

Hidżrowie wprowadzają Prana do wnętrza tortu, a może bezy, trójwymiarowego wytworu chorego umysłu, gry w chiński labirynt, utrwalony w kosztownym importowanym kamieniu. Jego obecność nie budzi zdziwienia. Przestronne korytarze podzielone na mniejsze tworzą paranoiczną plątaninę szczurzych tras prowadzących ku ciemnym zaułkom z alkowami na końcu, drzwiami obwiedzionymi mosiądzem albo ślepymi ścianami, w których na pewno ukryte są sekretne klamki, jeśli tylko wiedzieć, gdzie nacisnąć. Pran mija z hidżrami strażników w liberii, wspartych na staromodnych pikach, idzie po schodach na górę, potem długim krętym korytarzem o ażurowych ścianach z marmuru. Między kunsztownie wyrzeźbionymi sylwetkami ptaków i kwietnymi motywami prześwitują większe przestrzenie. Rozległy hol, komnata, gdzie władca urządza przyjęcia, sala audiencyjna kolejno potęgują odgłosy rytmicznych kroków, które w kamiennych wnętrzach brzmią niczym pochód stada słoni. Kolejni strażnicy, monstrualne drzwi, brzęk kluczy, zgrzyt łańcuchów i przed Pranem otwiera się zenana, część pałacu przeznaczona dla kobiet.

Pran nie widzi żadnych odsłoniętych kobiecych ciał. Ale w powietrzu unosi się obiecująca woń olejku różanego. Ściany pomieszczenia, w którym się znalazł, wyłożone są połyskliwymi kaflami w rozmaitych odcieniach różu. Z sufitu zwisa żyrandol z różowego szkła. Na drugim końcu widać zabezpieczone kratą wejście.

Dobiega stamtąd szmer fontanny i dźwięczny kobiecy śmiech. Jednak hidżrowie nie pozwalają Pranowi pójść ani kroku dalej w tym kierunku. Zamiast tego prowadzą go ku następnym schodom i wspinają się z nim na szczyt wieży, gdzie wita Prana chłodny powiew wiatru i zapierający dech w piersiach widok wzgórz.


٭

Khwaja-sara, przełożony hidżrów w Fatehpurze, siedzi pod baldachimem i ponad różowymi blankami pałacu wpatruje się w wyschłe zimowe pola. Zasuszony, owinięty w sari z szerokim złotym szlakiem na dole, przygotowuje skomplikowane paan. Przed nim stoi inkrustowana mosiężna taca, na niej miseczki, a w każdej z nich inny składnik. Khwaja-sara starannie wybiera odpowiedni liść, pociera go odrobiną tego, szczyptą tamtego, dodaje troszkę papki z kokosa, parę kropli soku z limonki, całość okrasza kilkoma czerwonymi kawałeczkami betelu, a potem ostrożnie zwija liść i zręcznym ruchem wypycha nim sobie policzek. Pran obserwuje tę scenę, stojąc przy schodach.

– Podejdź bliżej, moje dziecko. Niech ci się przyjrzę. Pran postępuje naprzód. Khwaja-sara taksuje go wzrokiem.

– Kim jesteś, Rukhsana? – pyta, sepleniąc. – Chłopcem czy dziewczyną?

– Chłopcem.

– Naprawdę? Jesteś pewna? Spójrz na swój strój.

Zmieszany Pran omiata spojrzeniem burkę spowijającą jego ciało. I wtedy dostrzega coś strasznego. Na tacy między miseczkami leży długi, groźnie zakrzywiony nóż. Khwaja-sara podąża za przerażonym wzrokiem Prana, podnosi nóż i przeciąga zagiętym palcem po ostrzu.

– Nie możecie mnie zmusić, żebym został – szepcze Pran chrapliwym głosem. – Chcę stąd wyjść. Przywieziono mnie tu wbrew mojej woli.

To był błąd. Khwaja-sara zrywa się na równe nogi, szeleszcząc jedwabnym sari, i zaczyna wymachiwać zakrzywionym nożem.

– Wola? – strzyka czerwonym sokiem betelu w twarz Prana. – W o l a?! Twoja wola się nie liczy.

– Proszę…

– Nie masz prawa prosić! Jesteś niczym, rozumiesz? Niczym! Hidżra wykonuje parę wypadów z nożem na wysokości bioder. Jak na tak wiekową istotę, jest całkiem zwinny. Pod Pranem uginają się nogi.

– Spytam jeszcze raz – sepleni Khwaja-sara złowrogo. – Kim jesteś?

– Jestem Pran Nath… – zaczyna Pran i urywa, gdy Khwaja-sara wymierza mu policzek.

– Nie! – warczy. – Spróbuj jeszcze raz. Kim jesteś?

– Jestem… – Kolejny policzek.

– Nie! Jeszcze raz!

Sytuacja się powtarza, aż Pran (który próbował odpowiedzi w rodzaju: „Błagam”, „Nie bij mnie”, a nawet „Rukhsana”) mamrocze w końcu: „Niczym”.

– Dobrze. A ja kim jestem?

– Khwaja-sara.

– Co za bezczelność! – Kolejne uderzenie w twarz.

– Nie wiem! Nie wiem!

– Teraz dobrze.

Pran jest zdezorientowany. To jak lekcja, tyle że na odwrót. Dla Khwaja-sary im mniej wiedzy, tym większa mądrość.

– Pamiętaj, jesteś niczym. Niczym. A teraz, Rukhsana, ile jest płci?

– Dwie?

– Głupia! Tysiące! Miliony! – ożywiony Khwaja-sara zaczyna pląsać po dachu niczym podstarzała tancerka. Śmiertelnie przerażony Pran nie spuszcza oczu z ostrza noża pobłyskującego w świetle lamp.

– Niektórzy ludzie – mówi Khwaja-sara – są godni pożałowania. Zaczyna śpiewać swoim piskliwym głosem:

To śmiertelne ciało nie da mi wolności, nigdy nie pozwoli mi odejść. Jedwabne więzy łączą je mocno z moją duszą.

– Co za idiotyzm! Wystarczy jedno cięcie, tylko jedno cięcie.

– Khwaja-sara wywija nożem. – To ostrze jest kluczem. Otwiera wrota ku nieskończoności ciał, cudownej nieskończoności płci. Kiedy tylko wyrwiesz się z krępujących cię więzów, możesz tańczyć, możesz latać!

Khwaja-sara zaczyna biegać po dachu z rozpostartymi rękami niczym nietoperz o postrzępionych jedwabnych skrzydłach, prezentując pogrążającym się w mroku poletkom i wzgórzom własny taniec bezmiernej wolności.

– Możesz myśleć, że jesteś tylko jedna. Możesz myśleć, że nie podlegasz zmianom. A przecież my wszyscy jesteśmy równie zmienni jak powietrze! Uwolnij się, uwolnij własne ciało, a będziesz wielością! Miriadami! Nie ma na to nazwy, Rukhsano. Nazwy to przejaw głupoty języka, wielkiej głupoty. Czy można wstrzymać bieg rzeki? Czy można zatrzymać chmurę?

Khwaja-sara przestaje kręcić piruety i, na powrót wiekowy, wolno zmierza w kierunku Prana z nożem w ręku.

– To naprawdę doskonały pomysł. Nie powinnaś się bać. Mimowolnie osłaniając krocze dłońmi, Pran cofa się aż na skraj wieży, gdzie zatrzymuje go niski murek. Khwaja-sara kuśtyka w jego stronę. Obwiedzione czarnymi obwódkami oczy, odbijające od pomarszczonej, uróżowanej twarzy, przewiercają Prana na wskroś. Na tej twarzy widać walkę o wyciszenie gwałtownych emocji. Potrząsanie długimi włosami i nerwowe ruchy ręki czynią z niej oblicze kobiety. Gdy Khwaja-sara kaszle, jego twarz staje się męska, by zaraz potem złagodnieć i nabrać zupełnie innych cech, ulotnych i zmiennych cech istoty bez nazwy.

– Wielka szkoda, że zanim uwolnimy cię spod tyranii twojej płci, musimy zająć się innymi sprawami. Jesteś Rukhsana, co oznacza, że jesteś niczym. Przywieziono cię tutaj, żebyś służyła interesom Fatehpuru. I masz wypełniać swoje obowiązki bez szemrania. Jeśli tak będzie, nagroda cię nie minie. Jeśli nie – Khwaja-sara macha nożem – zginiesz. A teraz pójdziesz ze mną. Pokażę ci twojego nowego pana.


٭

Khwaja-sara prowadzi Prana przez labirynt korytarzy. Docierają do ogromnego holu. Nie jest to jedna z tych sal balowych, od których roi się w pałacu jak od bąbelków powietrza w musie truskawkowym. To sala audiencyjna, tak prosta i ascetyczna, że mogłaby z powodzeniem przynależeć do zupełnie innej budowli. Reprezentuje tradycyjny styl mogolskich założycieli tego niewielkiego królestwa. Na jednej ze ścian z chłodnego białego marmuru umieszczono rząd łukowatych okien, przez które wpada do środka łagodny powiew. Kołysane wiatrem płomienie ozdobnych mosiężnych lamp wiszących u sufitu rzucają cienie na twarze pięćdziesięciu zgromadzonych tu dworzan. Ci owijają się szczelniej szalami i w zadumie ćmią długie fajki. Dyskretni słudzy czekają w cieniu z nowymi porcjami węgli, tytoniem o aromacie jabłek, winem w dzbanach o cienkich, długich szyjkach i słodyczami na srebrnych tacach.

Mężczyźni mają na sobie bogate stroje. Ich turbany wysadzane drogocennymi kamieniami i ciężkie naszyjniki pobłyskują w żółtawym świetle lamp. Ale żaden z nich, nawet ziewający brat usadowiony z zagranicznymi przyjaciółmi w końcu podpartej filarami sali, nie mógłby przyćmić nababa, który ma na sobie siedem sznurów pereł, a na palcu rubin wielkości przepiórczego jajka, podarowany niegdyś jego przodkowi przez władcę Aurungzeba. Choć nabab Murad – Niewolnik Boga, Ojciec i Matka Poddanych, Obrońca Prawdziwej Wiary i Tarcza Królestwa – jest jeszcze młody, ma zapadnięte oczy i czoło znaczone głębokimi bruzdami. Bardziej niż ciężar pereł na szyi przytłacza go melancholia, którą świadomie bądź nieświadomie roztacza wokół siebie. Nabab wydaje się niemal pozbawiony cielesności. Przypomina ducha. Jego smutek wnosi nastrój żałoby. Zgromadzeni sprawiają wrażenie zadumanych nad przeszłością, co upodabnia ich do postaci zaludniających perskie miniatury. Z wyrazem spokoju na twarzy zastygli w ceremonialnych pozach, niczym kwietne motywy z czerwonawego i czarnego marmuru, tworzące szlak biegnący przez wszystkie ściany.

Recytujący zebranym swój najnowszy wiersz mirza Hussein wyczuwa tę atmosferę, którą (takie są boskie wyroki) oddają wersy ułożone na dzisiejszą okazję:

Każdy zakątek pałacu spowija cień i tylko moje serce goreje w ciemności… Wśród zgromadzonych przebiega szmer uznania. Jak długo jeszcze, o mirzo, wytrwasz, wyrzekłszy się nadziei, pożegnawszy radości?

Zgodnie z wymogami konwencji, mirza kończy ostatnią strofę, wymieniając własne imię. Słuchacze odgadują ostatnie słowo utworu i deklamują je razem z poetą. Po chwili chór głosów przechodzi w głośne pochwały. Poeta dziękuje lekkim skinieniem głowy. To chwila bliska ideału. Twarz nababa ożywia przelotny uśmiech. To on zwołał mushairę. Miłość do poezji jest jedną z niewielu przyjemnych rzeczy, jakie w tych czasach upadku zostały takiemu władcy bez władzy jak on. Dworzanie czują chyba to samo co ich król. Jedynie umundurowani Anglicy z tyłu sali pozostają niewzruszeni. Anglicy, których różowe twarze i nakrochmalone mundury burzą złudzenia o mogolskiej świetności. Anglicy i Firoz, młodszy brat nababa, który pstryka palcami na służącego i ze zdegustowaną miną bawi się sztywnym kołnierzykiem sprowadzonej z Londynu koszuli.


Chóralnie recytowane słowo jest pierwszym dźwiękiem, który dociera do Prana, gdy Khwaja-sara prowadzi go przez ostatni dziedziniec oddzielający ich od zgromadzenia.

– Zaraz ujrzysz nababa – szepce hidżra. – Cokolwiek będzie się działo, masz stać nieruchomo i milczeć. Rozumiesz?

Pran kiwa głową. Wchodzą do sali łukowatym wejściem i przystają w cieniu obok służącego, który wyprostowany jak struna balansuje trzymaną na dłoni tacą z przystawkami. Tymczasem jakiś mężczyzna o wymizerowanej twarzy zaczyna czytać poemat napisany wykwintnym i podniosłym urdu.

Dlaczego porzucasz przybytek mego serca? Dlaczego opuszczasz najbezpieczniejszą przystań?

– To nabab, do którego teraz należysz – szepcze Khwaja-sara. Pran przypatruje się jego pełnym melancholii oczom, nerwowym ruchom ręki podczas czytania. Dwuwiersz płynie za dwuwierszem, a Khwaja-sara szeptem wyraża swój podziw.

– Wspaniały z niego poeta – mruczy pod nosem bardziej do siebie niż do Prana.

Pran przenosi wzrok na zgromadzone osobistości. Bogactwo ich strojów, surowe rysy, dumna postawa robią na nim niezwykłe wrażenie. Mimochodem unosi dłoń do twarzy, by pogładzić nieistniejące wąsy.

Jak zgubiłem drogę do swego ogrodu i nieszczęsny wpadłem w tę zasadzkę?

– A tam – mówi Khwaja-sara – jest człowiek, dla którego przywieźliśmy cię do Fatehpuru.

Pran podąża za spojrzeniem hidżry i spotyka wzrok starszego mężczyzny z brodą barwioną henną, w szatach jeszcze obficiej wysadzanych klejnotami niż szaty jego sąsiadów. Khwaja-sara wskazuje gestem Prana. Mężczyzna odpowiada lekkim skinieniem głowy.

– To on?

– Nie, to jest diwan, któremu masz okazywać najwyższy szacunek. Mówię o tym, który siedzi z tyłu. Ten gruby Anglik.

Usadowieni w rzędzie cudzoziemcy przysypiają na trzcinowych krzesłach, jedynych w sali. Towarzyszy im elegancki, ubrany po europejsku Hindus o gładkich, lśniących od pomady włosach. Większość to młodzi mężczyźni w urzędniczych uniformach. Jeden z nich, jasnowłosy właściwie jeszcze chłopiec, krzywi się na widok Khwaja-sary jakby pod wpływem nagiego bólu. Obok niego siedzi rumiany mężczyzna w średnim wieku z głową zwieszoną na piersi. Wygląda na to, że smacznie śpi. Bezwstydnik.

– On?

– Tak. To, moje dziecko, przeklęty major Privett-Clampe, tutejszy brytyjski rezydent. Ma wielką władzę i jest beznadziejnie głupi. Na okrągło żłopie dżin. I w rękach takiego człowieka spoczywa los naszego ukochanego królestwa. Na szczęście, droga Rukhsano, ten człowiek ma pewną słabość.

– Słabość?

– Tak. Lubi ładnych chłopców. Takich jak ty.


٭

Po zakończeniu mushairy przynoszą Pranowi posiłek, a potem ubierają go w niebieskie jedwabne sari.

– A teraz – oznajmia Khwaja-sara – pewni ludzie chcą cię obejrzeć. Idziemy.

Zapaliwszy lampę, wiedzie Prana na górę schodami z kutego żelaza do części pałacu reprezentującej wynaturzoną wersję francuskiego baroku. Pozłacane gzymsy biją po oczach z narożników i sufitów. Spiralne motywy liści i nieco nieprzyzwoite zakrętasy oplatają ogromne lustrzane panneau wypełniające każdą płaską powierzchnię. Gdzieniegdzie nawet podłoga wyłożona jest lustrami, tworząc zdradliwe dla chodzących podłoże.

Khwaja-sara wprowadza Prana przez wysokie podwójne drzwi do sali pogrążonej w niemal całkowitych ciemnościach. Siedzi tam grupka mężczyzn. Ich twarze oświetlają tylko dwie lampki o przyciętych knotach, rzucające słabą pomarańczową poświatę. Pran rozpoznaje sterczącą brodę i haczykowaty nos diwana. Drugi mężczyzna to szczupły dworzanin w drucianych okularach i okazałym turbanie. Trzeci to ów miody blondyn, Anglik, który w trakcie mushairy wydawał się podenerwowany. Teraz wygląda jeszcze gorzej. Sklejone od potu włosy przylegają mu do czaszki, a nienaganna wcześniej warstwa pokrywającej je brylantyny spływa po policzkach, co nadaje młodzieńcowi wygląd polakierowanej drewnianej marionetki. Bluzę munduru ma rozpiętą do pasa. Łapczywie zaciąga się papierosem.

– Jezu Chryste! – woła na widok Prana. – Nie żartowaliście. To szaleństwo. Nie możecie tego ode mnie wymagać.

Te słowa są skierowane do diwana, który kwituje je wzruszeniem ramion. Młody dworzanin wybucha śmiechem.

– Z całym szacunkiem, panie Flowers – mówi – ale możemy.

– Świnia z pana, fotografie – prycha Anglik. – Powinienem…

– Powinien pan? – pyta dworzanin uprzejmie.

Anglik wydaje z siebie jęk i chowa głowę w ramionach opartych o blat stołu.

– Pstryk, pstryk – chichocze dworzanin.

– Idź do diabła! – odpowiada Anglik przytłumionym głosem, nie unosząc głowy.

Khwaja-sara zwraca się do Prana.

– Poznaj pana Jonathana Flowersa, pracownika wspaniałej instytucji, Indian Political Service. Jest jednym spośród świetnych podwładnych majora Privett-Clampe’a. Gdy major cię o to spyta, masz powiedzieć, że to Jonathan Flowers przyprowadził cię tutaj i ukrył w zenanie. Rozumiesz?

Pran kiwa głową.

– Jezu Chryste! – powtarza Anglik bliski łez. Diwan obrzuca Prana chmurnym spojrzeniem.

– To on? Mam nadzieję, że jest wart tych pieniędzy. Gdzie go znaleźliście?

– W Agrze – sepleni Khwaja-sara.

– No proszę – mówi fotograf z zadowoleniem w głosie.

– Właścicielka burdelu zapewniała, że dobrze go wyuczyli.

– Bardzo ładny, nie da się ukryć.

– Kazałem przywieźć najlepszego, jakiego znajdą.

Pran czuje, że zaschło mu w ustach. Wpatruje się kolejno w twarze rozmawiających. Bliźniacze szkła okularów fotografa, gładkie policzki Flowersa, klejnot na turbanie diwana. Widok każdego z nich sprawia mu przykrość. Poza strefą przyćmionego światła lamp ciemność skrywa kolejne lustra. Dodatkowe źródła światła niekoniecznie poprawiłyby sytuację.

Flowers znowu zabiera głos:

– Nie możecie mnie do tego zmusić. Fotograf kręci głową.

– Powtórzymy jeszcze raz, panie Flowers. Od jak dawna służy pan w misji? Od ośmiu miesięcy? Od dziewięciu? Ma pan tu całkiem wygodne życie. I zawsze ochoczo korzysta pan z gościnności księcia Firoza. Polo, tenis, polowania, specjalne filmy na przyjęciach. Jest pan kawalerem. Ma pan pewne potrzeby. To całkiem zrozumiałe. Ale pańskie upodobania są dość szczególne. Widzę, że trzeba odświeżyć panu pamięć.

W rękach fotografa pojawia się duża koperta. Mężczyzna wyjmuje z niej plik zdjęć. Pran nie widzi, co przedstawiają, ale Flowers reaguje na nie bardzo gwałtownie. Zaczyna jęczeć żałośnie i walić czołem o blat stołu. Diwan patrzy na tę scenę z odrazą i mamrocze coś w urdu o prawdziwych mężczyznach, mężczyznach tylko z nazwy i o małych dziewczynkach.

– Pstryk, pstryk – powtarza fotograf, spoglądając z dumą na zdjęcia, które są niewątpliwie jego dziełem. – To wygląda bardzo niehigienicznie – zauważa. – Czy przypadkiem indyjskie prawo nie zabrania takich rzeczy? No, ale skoro wy tam jecie i podcieracie się obiema rękami… Przypuszczam, że jedno prowadzi do drugiego.

– Dobra, dobra – mruczy Flowers. – Tylko zabierz te przeklęte zdjęcia. Zrobię to.

– Oczywiście. Powie pan majorowi Privett-Clampe’owi, że postarał się pan o chłopca. Będzie czekał w pokoju chińskim. Proszę pamiętać, żeby powtórzyć dokładnie to, co kazaliśmy. Będziemy wszystko słyszeć.

Flowers wstaje od stołu. Fotograf idzie za nim.

– Dotrzymam panu towarzystwa, panie Flowers. Muszę wziąć swój sprzęt.

Diwan przypieczętowuje tę rozmowę energicznym splunięciem na podłogę.


٭

Pranowi nie podoba się to, co widział i słyszał w pokoju lustrzanym. Nie wygląda na to, by tym ludziom leżało na sercu jego dobro. Może pomylili go z kimś innym. Może powinien odejść. Sugeruje to Khwaja-sarze, ale ten bije go w twarz i ostrzega, że jeśli Pran spróbuje uciec, i tak go dopadną. Pran postanawia, że zostanie. Gdy przez pałacowe wnętrza zmierzają z powrotem do zenany na jednym z korytarzy powstaje tumult. Khwaja-sara ciągnie Prana za sobą i razem kryją się za marmurowym dyskobolem naturalnej wielkości. Mija ich w pędzie całkiem naga dziewczyna na rowerze. Europejka. Lusterko przy kierownicy jej roweru kołysze się niebezpiecznie. Goni ją grupa mniej lub bardziej rozebranych kobiet i mężczyzn. Z jakiegoś powodu kilka kobiet ma na głowie wojskowe czapki: kepi, czako, furażerki i bermyce gwardii królewskiej, które z halkami i pończochami tworzą dziwaczną kombinację. Wszyscy krzyczą naraz i każą dziewczynie wracać z ich koką. Ciemnowłosy mężczyzna z resztkami krawatu na szyi trzyma w ręku dubeltówkę.

– Zestrzelę ją z tego roweru! – ryczy na całe gardło. – Złaźcie mi z drogi! Muszę wycelować!

Pośród rozbawionego towarzystwa jest książę Firoz, wsparty dla utrzymania równowagi na ramieniu zdezorientowanego służącego.

– Nie bądź głupi, De Souza! – cedzi słowo po słowie. – Jeśli ją trafisz, rozsypie wszystko!

Wesoła kompania rusza dalej, rozkrzyczana i rozchichotana. Pusta butelka po Don Perignon toczy się za nimi po korytarzu. Na twarzy Khwaja-sary maluje się odraza.

– Widzisz, z czym musimy tu walczyć? – mruczy pod nosem nie tylko do siebie, ale i do Prana. – I temu szczeniakowi się wydaje, że może rządzić Fatehpurem…

W zenanie Khwaja-sara kuca przy niskim stoliku zastawionym rozmaitymi garnczkami i słojami. Długimi, małpio zręcznymi palcami sięga po moździerz i tłuczek. Szczypta po szczypcie wsypuje do moździerza substancje z różnych pojemników. Potem idzie w ruch tłuczek i po jakimś czasie powstaje miałki czerwony proszek. Pran nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Wtóruje mu szelest sari. A gdyby tak się schował? Albo zszedł na dół po zewnętrznej ścianie?

– Co za dzieciaka mi tu przywieźli? – biadoli Khwaja-sara. – Dlaczego wszystko muszę robić sam?

Z przepastnych fałd swego ubrania wydobywa małą sakiewkę. Gdy zanurza rękę w obszernym czarnym szalu, jego płeć zdaje się zanikać, cofać, pozostawiając neutralną istotę o nieokreślonej tożsamości. Pran zastanawia się, czy Khwaja-sara może stać się niewidzialny, jeśli moc znikania z pola widzenia jest bardziej zaawansowaną formą androginii. Gdyby nie ręce, to coś przed nim byłoby niewyraźnym kłębem gałganów.

Jeden zręczny ruch i Khwaja-sara trzyma w palcach małą perłę. Wrzuca ją do moździerza i rozdrabnia.

– To jest – bardziej mówią jego gesty niż słowa – asha, napój książąt. W tym naczyniu utarłem trzydzieści siedem składników. Zabrało mi to więcej czasu, niż powinno się poświęcać komukolwiek spoza rodziny królewskiej, nie mówiąc już o takiej nędznej sierocie jak ty. Teraz wypij.

Pran waha się. Ciągle ma w pamięci efekty działania specjalnego lassi Ma-ji. Ale na widok zakrzywionego noża, który pojawia się w ręku hidżry zmienia zdanie. Asha ma ostry, słodko-gorzki smak. Całkiem przyjemny.


W chińskim pokoju wcale nie ma porcelany, jedwabiu i obrazków z wizerunkami smoków czy pań z parasolkami, jak Pran się spodziewał. Chiński pokój jest pozbawiony okien i całkiem czarny. Ściany, podłogę, sufit i tych parę mebli, które tam stoją, polakierowano lub pomalowano na ten sam smolisty kolor. Przy biurku stoi proste drewniane krzesło. Na biurku leżą przybory do pisania, stare słowniki i stos małych, błyszczących tabliczek z chińskimi znakami po jednej stronie i angielskimi literami po drugiej, przypuszczalnie pamiątka po jakiejś grze w słówka. Centralne miejsce w pokoju zajmuje złowieszczo obszerne łoże.

Początkowo Pran nie jest skonsternowany sytuacją. Asha rozgrzewa go od środka, powodując silne, niemal zwierzęce doznanie dobrego samopoczucia. Pełen animuszu przemierza pokój dużymi krokami, choć sari krępuje nieco jego zawadiackie ruchy. Pewność siebie traci dopiero w ostatniej chwili na dźwięk gmerania kluczem w zamku.

Do pokoju wkracza Flowers w towarzystwie majora Privett-Clampe’a. Twarz majora promienieje bezmiernym szczęściem.

– Och, mój chłopiec – mówi gardłowym głosem. – Mój drogi, kochany chłopiec.

– Jak mam ci dziękować? – teraz chrypi do Flowersa. Obaj są kompletnie pijani.

– To drobiazg.

Przez krótką chwilę na twarzy majora maluje się niepokój.

– Ale nie powiesz nikomu, dobrze? Gdyby ktoś się dowiedział, no wiesz, moja żona…

– Jasne, że nie powiem. A teraz, przyjacielu, zostawiam was tutaj. Kiedy będzie po wszystkim, ktoś po niego przyjdzie.

– Świetnie – mówi major.

Flowers pospiesznie wychodzi i zamyka drzwi. Pran i major zostają sami.

Major Privett-Clampe jest mężczyzną w średnim wieku. Ma rudawo-blond włosy, przypadłość wielu Europejczyków z północy kontynentu. Kolor włosów tak bardzo zlewa się z barwą skóry, że granica między jednym a drugim jest dziwnie zamazana. Ten zakłócony koloryt uwydatniają jeszcze gęste wojskowe wąsy. Major ma na sobie ten sam mundur, co podczas mushairy. Jego medale i lakierowane oficerki błyszczą wyzywająco w słabym świetle. Opięta czerwona góra i spodnie wyglądałyby o wiele lepiej na młodszym mężczyźnie i pewnie w odległej przeszłości dobrze leżały na samym majorze. Jednakże czas nie obszedł się z ich właścicielem łaskawie. Lata obfitych śniadań dzień w dzień oraz porto i cygara po kolacji sprawiły że teraz ciało majora niebezpiecznie rozpiera uniform. Alkohol też nie pomógł jego wyglądowi. W trakcie służby major – jak wielu innych żołnierzy Imperium – stopniowo przesuwał porę pierwszej wieczornej szklaneczki dżinu na coraz wcześniejszą godzinę. Odkąd przeniesiono go z armii do służby dyplomatycznej, ta pora regularnie nadchodziła około dziewiątej rano.

– Kochany chłopiec – powtarza major. Rozpina guzik i uwalnia tłuste podgardle z krępujących je więzów ciasnego kołnierzyka. – Przyprowadzili cię do mnie. – Upojony szczęściem chwili, macha rękami niczym szalony dyrygent i zmierza w stronę Prana.


Wobec takiego obrotu spraw taktowniej będzie teraz, zająć się bliżej historią i geografią księstwa Fatehpur, tematem fascynującym, który w dużym stopniu umknął uwadze uczonych Pendżabu. Księstwo zajmuje wąski pas ziemi długości dwustu i szerokości około sześćdziesięciu mil. Większość jego powierzchni to pola uprawne, choć we wschodniej części stopniowo przechodzą one w poszarpaną skalistą równinę. Na południowym wschodzie, niedaleko Grand Trunk Road, leżą bagniste tereny usiane niewielkimi jeziorami, obfitujące w rozmaite gatunki ptaków. Uznane kiedyś za najmniej produktywną część księstwa, jeziora Fatehpuru odgrywają obecnie decydującą rolę w jego życiu politycznym i społecznym. Istnienie takich wymarzonych terenów łowieckich sprawia, że rozmiłowani w strzelaniu brytyjscy oficjele i inne użyteczne dla księstwa osobistości gorliwie starają się wydębić zaproszenie na polowanie. Z oczywistych względów zaproszenia o wiele łatwiej dostają ci, z których Fatehpur ma jakiś pożytek. W gabinetach zastępcy gubernatora, agencji stanu Pendżab i innych tego typu instytucji wiadomo o tym doskonale, choć nikt tego głośno nie mówi.

Głównym skupiskiem ludności Fatehpuru jest miasto Fatehpur. Mimo iż położone w pewnej odległości od szlaku handlowego Grand Trunk Road, który przebiega na południe od granic księstwa i łączy odległą Kalkutę z Peszawarem, Fatehpur czerpie korzyści z tej lokalizacji. Miejscowi tkacze wymyślili kiedyś szczególny rodzaj bawełnianego materiału w kratę, który upowszechnił się w całych północnych Indiach. Konkurencja w postaci materiałów z fabryk Manchesteru zniszczyła miejscowe tkactwo, lecz Fatehpur nadal tętni życiem. Reszta poddanych nababa, mieszanka muzułmanów, sikhów i hindusów, zamieszkuje liczne małe wioski. Ich majątek jest znaczny, przynajmniej w porównaniu z wieśniakami w mniej fortunnych miejscach, na przykład w dotkniętym klęską głodu Biharze czy nawiedzanym powodziami wschodnim Bengalu. Dzięki takim warunkom kolejni nababowie mogli nakładać na poddanych wysokie podatki bez groźby utraty ich umiarkowanej życzliwości.

Choć rodzina panująca wywodzi się od założycieli Fatehpuru, księstwo powstało zaledwie dwieście lat temu. Na ziemi, gdzie liczni radżpuccy władcy mogą pochwalić się rodowodem sięgającym zamierzchłych czasów i rządzą tym samym terytorium od tysiąca lub więcej lat, ten fakt czyni z monarchów Fatehpuru śmiechu wartych parweniuszy.

Wczesne lata królestwa spowija mrok. Wiadomo jednak, że tysiąc sto dwadzieścia dwa lata po ucieczce proroka Mahometa z Mekki do Medyny i mniej więcej dwa lata po śmierci Wielkiego Zdobywcy, cesarza Alamgira, jeden z pomniejszych mogolskich generałów Ala-u-din Khan znalazł się pośród wzgórz Pendżabu na czele oddziału konnicy. Padłszy ofiarą dworskiej intrygi w Delhi, został wysłany z misją spacyfikowania sikhów, którzy mimo różnorodnych metod perswazji, z torturowaniem i ścięciem ich dziewiątego guru włącznie, z niezrozumiałych powodów ciągle odmawiali przejścia na islam i uznania władzy Mogołów.

Przemierzając konno wzgórza, generał Ala-u-din doszedł do wniosku, że stracił upodobanie do wojaczki. Z natury dyplomata, w gruncie rzeczy nigdy nie lubił walczyć i swój udział w zbrojnych starciach ograniczał do minimum. Przychodziło mu to tym łatwiej, że po śmierci władcy zapanował chaos. Przestały napływać rozkazy. I posiłki. Chodziły słuchy, że w Delhi trwa bezpardonowa walka o władzę, a armia w Pendżabie już dawno poszła w rozsypkę. Pozbawiony kontaktu z resztą dowódców, Ala-u-din ograniczył się do sporadycznych potyczek i napadów na karawany. Przez kilka miesięcy on i jego ludzie zadowalali się wędrówką po żyznych okolicach i uwalnianiem wieśniaków od zapasów ziarna oraz żywego inwentarza.

To było zdrowe życie na świeżym powietrzu. Bez trudu można sobie wyobrazić, że generała – podobnie jak wiele pokoleń brytyjskich żołnierzy po nim – cieszyły rześkie poranki w Pendżabie i obfitość zwierzyny. Tego dnia, gdy uświadomił sobie, że wojna przestała go bawić, natknął się na chatkę mędrca. Święty mąż pobłogosławił go, zaprosił do środka i powiedział, że jeśli generał nie ma ochoty dłużej wojować i nie chce brać udziału w orgii zdrad i trucicielstwa w Delhi, powinien założyć własne księstwo. Plan wydawał się rozsądny. Pełen nadziei Ala-u-din Khan zrównał więc z ziemią chatkę świętego i nazwał to miejsce Fatehpur („miasto zwycięstwa”), ogłaszając się jego pierwszym nababem.

Początkowe stulecie istnienia Fatehpuru było bardzo burzliwe. Położenie królestwa – na tradycyjnym szlaku najazdów prowadzącym z Afganistanu – nie wróżyło nic dobrego. Jedynie ciężki haracz zapłacony perskiemu Nadir Szahowi, późniejszym afgańskim i sikhijskim łupieżcom, niedobitkom mogolskiej armii i Marathom, pozwolił nababom Fatehpuru utrzymać w stanie nienaruszonym, jeśli nie własną dumę, to chociaż terytorium. Kiedy w 1876 roku królową Wiktorię ogłaszano cesarzową Indii, jedenasty nabab Fatehpuru wziął udział w uroczystościach i zapewnił swemu państewku dowód uznania w formie jedenastu salw armatnich oraz zapewnienia, że odtąd jego następcy będą zajmować miejsce blisko szczytu ogromnego stołu, przy którym zasiadają ważne osobistości podczas wszystkich oficjalnych wydarzeń w Indiach Brytyjskich, od najskromniejszej herbatki w departamencie zdrowia po wzniosłą imperialną audiencję.

W tych dniach, gdy nabab Fatehpuru przybywa na terytorium znajdujące się pod bezpośrednią jurysdykcją Brytyjczyków (kilka mil w górę traktu) lub do innych księstw, posyła naprzód sługę, by dopilnował wystrzelenia jedenastu salw. Bez salw nie ma wizyty. Jakkolwiek prawdziwy to zaszczyt, nabab Murad nie potrafi zapomnieć, że daleko mniejszy niż dwadzieścia jeden salw na cześć bajecznie bogatego i znakomitego nizama Hyderabadu, choć miło pomyśleć, że więcej niż dziewięć należnych nababowi Loharu, sąsiedniego muzułmańskiego księstwa, z którym nabab Murad prowadzi szlachetną rywalizację.

Budowa Nowego Pałacu, położonego w pewnej odległości od dzisiejszego miasta Fatehpur, była najbardziej ambitnym przedsięwzięciem dynastii Khanów. Khanowie odpowiadają również za brytyjską obecność w księstwie. „Kolosalne i szaleńcze” wydatki, jakie pochłonęła budowa (tych określeń użył sir Percival Montcrieff, pierwszy rezydent), nasunęły brytyjskim urzędnikom radosne przypuszczenie, że nababowie Fatehpuru wkrótce okażą się niezdolni do sprawowania władzy i tym samym dadzą im pretekst do aneksji księstwa „dla dobra ludu”. I tak, trzynasty nabab został zmuszony do zaakceptowania stałego nadzoru administracyjnego, który od tego czasu trwa nieprzerwanie. Choć oficjalnie nabab Murad nadal jest władcą, nie może nawet zawiązać sobie sznurowadeł bez zgody przedstawiciela Korony – majora Privett-Clampe’a. Major ma prawo założyć weto przeciwko wizytom nababa w Europie, powstrzymać wydatki na nowe auta, meble, klejnoty, konie do gry w polo czy samolot w imię realizacji nieefektownych pomysłów brytyjskiej administracji w rodzaju aprowizacji szpitala czy stałego zaopatrywania wiosek Fatehpuru w wodę pitną. Nie można lekceważyć opinii majora. Jedno jego słowo, jeden rozkaz grozi poważnymi następstwami ze zmianą sukcesji włącznie. Major Privett-Clampe to naprawdę potężny człowiek.


Szczęśliwie dla Prana asha przytępia zmysły. Choć doznanie jest przykre – jakby ktoś wbijał mu młotkiem kłodę w siedzenie – przychodzi z oddalenia. Informacje o bólu napływają do mózgu niczym kartki z wakacji. Krótkie, spóźnione i miłosiernie skrywające prawdziwe uczucia nadawcy. Z głową wciśniętą w przykurzoną pościel Pran nie widzi purpurowej twarzy mężczyzny, który mozoli się za jego plecami. Lecz jego świadomość rejestruje fakt, że w rytm posuwistych ruchów następuje miarowy płask pośladków i kolejny głośny okrzyk. W miarę jak podniecenie majora rośnie, myśliwskie nawoływanie „tally-ho!” ustępuje miejsca komendzie: „Dawaj-dawaj!”, czemu wtórują trzaski i skrzypienie łoża, walczącego o zachowanie własnej integralności.

Niektórzy mogą odczuwać pokusę, by widzieć w tym przede wszystkim sprawę polityczną. To przecież pierwszy osobisty kontakt Prana z machiną rządów Imperium. Sadyści, matki mimozowatych dziewcząt służących albo ludzie o mściwej naturze będą woleli nazwać to kosmiczną sprawiedliwością. Powszechnie uważa się, że nasze postępowanie w obecnym życiu przynosi owoce dopiero w życiu następnym. To swoisty niezawodny inkarnacyjny system punktacji karmicznej, który decyduje o naszym miejscu w ewolucyjnej tabeli i albo strąca nas ku pozycjom zamiatacza ulic, psa czy ryby, albo winduje ku braminizmowi i ostatecznie ku wyzwoleniu z cyklu działania i cierpienia. W przypadku Prana procedura uległa nadzwyczajnemu przyspieszeniu.

Pijany, niemłody, o słabym sercu i z chroniczną zadyszką, major Privett-Clampe nie jest tytanem seksu. Dlatego od czasu do czasu potrzebuje chwili wytchnienia. W trakcie jednej z takich przerw Pran odwraca się i widzi, jak w jednorodnej ciemności przeciwległej ściany pokoju chińskiego pojawia się wyłom. Po chwili przez powstałą szparę wsuwa się do środka najpierw obiektyw aparatu fotograficznego, a za nim ręka z małą metalową rynienką ze sproszkowanym magnezem. Zgodnie z oczekiwaniami major postanawia wznowić operację, ale obficie zlany potem wykonuje nagły manewr taktyczny. Wyswobodziwszy się z munduru, rzuca go w odległy kąt z grzmiącym okrzykiem: „View halloo!”. W chwili gdy fotograf właśnie szykuje się do zrobienia zdjęcia, widok przesłania mu fruwający mundur majora. Zaskoczony mężczyzna traci równowagę i spada ze stołka, rozsypując proszek na ubranie.

Chłodny powiew wokół pach stanowi podnietę, jakiej major potrzebuje, by dokończyć dzieła. Dochodzi z okrzykiem mrożącym krew w żyłach. W miarę jak cichnie burza hormonów, zaczyna krytycznie oceniać sytuację. Co on, u licha, wyprawia? Niepewność prowadzi do wyrzutów sumienia, wyrzuty sumienia do poczucia winy, a poczucie winy do paniki. Major Privett-Clampe zapina guziki najszybciej, jak potrafi, i nakazuje sobie odwrót z pola bitwy. Jako człowiek dobrze wychowany postanawia, już wychodząc, uczynić jakiś gest pod adresem swego partnera. Serdeczny uścisk ręki byłby jednak nie na miejscu.

– Dobra robota, chłopcze! – woła burkliwie. – Tak trzymać!

Gdy za majorem zamykają się drzwi, z otworu w przeciwległej ścianie bucha oślepiający blask, który rozświetla ciemności niczym nocny ogień artyleryjski okopy. Obraz fotografa desperacko próbującego zrzucić z siebie płonące ubranie przykrywa zaraz dym, który spowija też Prana szarą gryzącą chmurą.


٭

W miarę jak asha przestaje działać, Pran czuje coraz większą odrazę. Oszołomiony i obolały leży na łożu, usiłując otoczyć się pancerzem i odciąć od tego, co właśnie zaszło. Po jakimś czasie wyrywają go z otumanienia dwaj hidżrowie i prowadzą z powrotem do zenany, gdzie fotograf z dziurą wypaloną w ubraniu na wysokości klatki piersiowej kłóci się z diwanem.

– Ty partaczu! – Diwan pieni się ze złości. – I co my teraz zrobimy?

– Nic nie widział – rzuca warkliwie fotograf i ostrożnie gładzi osmaloną brodę. – Jestem pewien. Poza tym chłopiec mu się podobał. Powiemy Flowersowi, żeby znowu go przyprowadził.

Khwaja-sara krąży wokół i ucisza kłótników. Pran wchodzi za swoimi przewodnikami do ciasnej alkowy, gdzie rzuca się na nędzne łóżko i zapada w niespokojny sen. W przebłyskach świadomości próbuje zrozumieć, co go spotkało. Jakim zrządzeniem losu wyniosły syn trafił z dachu rezydencji swego ojca do nędznej alkowy w Fatehpurze? Niczym mały chłopiec wkłada rękę między uda. W tej chwili przynajmniej ta część jego ciała jest bezpieczna. Co do reszty, nie ma najmniejszej pewności.

Następnego ranka hidżrowie znajdują mu zajęcie. Pran zaczyna od zamiatania podłóg. Brzeg niewygodnego sari ciągnie mu się po ziemi, czoli podjeżdża wysoko, odsłaniając plecy i linię kręgosłupa. Potem poleruje mosiądze, szoruje garnki, wybiera kamyki z ryżu. Nigdy dotąd nie zamiatał podłogi. Nigdy dotąd nie szorował garnków. Stopy, które masuje (stopy hidżry ze srebrnymi łańcuszkami i długimi szponiastymi paznokciami), przypominają każdym poruszeniem, że całe jego życie stanęło na głowie. Dławiony wstydem, Pran jest tak wstrząśnięty, że nie potrafi się skarżyć. Z każdym machnięciem miotły Pran Nath Razdan rozpływa się, niknie, a jego miejsce zajmuje cicha i uległa Rukhsana.

Każdego dnia Pran spodziewa się ponownego wezwania do chińskiego pokoju. Nic takiego jednak nie następuje i w ciągu kolejnych tygodni jego życie ogranicza się do ciasnych i zatłoczonych pomieszczeń dla eunuchów. Nie ma wstępu ani do mardany, skrzydła pałacu przeznaczonego dla mężczyzn, ani do zenany, ściśle kobiecych kwater. Jako Rukhsana krąży pomiędzy światami.

Po drugiej stronie różowego portyku leży raj kobiet i szemrzącej wody. Mieszka ich tam setka, od staruch po niemowlęta płci żeńskiej. Niektóre z kobiet to żony i konkubiny nababa. Inne to pokojówki albo służące, potomkinie kobiet przybyłych do Fatehpuru jako część wiana, urodzone tu i stanowiące własność nababa. Nieliczne są żonami dworzan, lecz wolały życie w zenanie niż za murami pałacu. Są i takie, które znalazły się tu z racji szeroko pojętych rodzinnych zobowiązań. Wdowy, dalekie kuzynki, dawno zapomniane ciotki ściągają do pałacu, by dożyć swoich dni w komnatach wokół chłodnego dziedzińca zenany. Pokojówki biegają za swoimi paniami, a hidżrowie za wszystkimi. Tuż przy zenanie żyje mrowie służących, strażników, szpiegów, moralistów, pochlebców i rozjemców gotowych na każde skinienie swoich pań. Ich falset przecina powietrze niczym ostrze nożyczek tkaninę.

Mija czas. Nocą Pran leży z szeroko otwartymi oczami w swojej maleńkiej alkowie bez drzwi obok sypialni Khwaja-sary i snuje plany ucieczki. Nie wie jednak, od czego zacząć. Jego sytuacja wydaje się beznadziejna. Po północy dobiega jego uszu cienkie pochrapywanie starszego eunucha. Miarowy jamb świstów i rzężenia szarpie mu nerwy i nie pozwala jasno myśleć. Dokąd pójść, gdyby ucieczka się udała? Musiałby przemierzać kraj bez przyjaciół i bez pieniędzy. Jaką ma gwarancję, że gdzie indziej będzie lepiej niż tutaj? Każdej nocy myśli Prana w martwej ciszy Fatehpuru krążą wokół tego samego niczym młynek modlitewny.


Pałacowe wnętrza pulsują melancholią. Melancholia promieniuje z serca pałacu, z zenany gdzie rytm życia wyznaczają wizyty nababa. Nieregularne i niespodziewane, zawsze przebiegają wedle tego samego wzorca. Pierwszą oznaką wielkiego wydarzenia jest posłaniec, który wpada na dziedziniec w kwaterach hidżrów. Z miejsca ktoś pędzi bić w gong do salki na piętrze, skąd przez okratowane okno widać dziedziniec prowadzący ku zenanie. Wkrótce niewielkie pomieszczenie rozbrzmiewa donośnym dźwiękiem i działając niczym rezonator, wysyła mieszkankom zenany sygnał do rozpoczęcia gorączkowych przygotowań. Z chwilą pojawienia się samego nababa w otoczeniu paru czobdarów i straży przybocznej gwar cichnie.

Pran dyskretnie zerka wtedy przez kratę w pokoju z gongiem. Szczupły mężczyzna w bogatych szatach nie wygląda na władcę. Jedwabie, wysadzane klejnotami pantofle z Dżodhpuru, sznury pereł i pierścienie z kamieniami wielkości jajka wydają się raczej częściami składowymi wyjątkowo kosztownego stroju niż rzeczywistymi oznakami władzy. Straż przyboczna jeszcze pogłębia to wrażenie. Zgraja potężnie zbudowanych Pathanów z brodami barwionymi henną góruje nad nababem i czyni go jeszcze drobniejszym. Kiedy ich pan jest w środku, Pathanowie pełnią wartę u wejścia. Drapiąc się, puszczają oko do hidżrów, którzy nie zostają im dłużni.

Po wyjściu z zenany nabab jeszcze mniej przypomina władcę. Nigdy nie bawi tam długo i zazwyczaj wraca prawie biegiem, jakby ktoś go stamtąd wyrzucił. Na jego znękanej twarzy maluje się wtedy smutek i troska. To wyraz twarzy mężczyzny, który nie stanął na wysokości zadania. Gdy Pathanowie trącają się znacząco łokciami, a hidżrowie wbijają wzrok w podłogę, atmosfera przygnębienia w pałacu gęstnieje.


Pran traci nadzieję. Tkwi w sidłach Fatehpuru. Nie w jego sercu, lecz we wnętrznościach, niczym kamień żółciowy albo coś połkniętego przez pomyłkę. Jest sam, wykorzeniony, jego los nikogo nie obchodzi. Na wieść, że wieczorem Flowers znów przyprowadzi majora do chińskiego pokoju, rozbija lustro i jednym z odłamków głęboko przecina nadgarstek.

Ktoś słyszy brzęk szkła. Wkrótce Prana otacza grupka hidżrów. Opatrują mu ranę, poją gorącą herbatą. Przez moment Pran ma nadzieję, że położą go do łóżka albo zabiorą do medyka. Niestety, wloką go do chińskiego pokoju, gdzie jak przedtem Flowers wprowadza majora Privett-Clampe’a i zamyka za sobą drzwi. Gdy leżący na łożu Pran toczy wokół nieprzytomnym spojrzeniem, pijany major idzie ku niemu chwiejnym krokiem, bełkocze: „Mój śliczny chłopiec”, krzywi się i pada jak kłoda na ziemię. W pokoju zalega grobowa cisza. Wdzięczny losowi Pran traci przytomność. Powraca do rzeczywistości pod wpływem krzyków fotografa, który z głową w otworze ściennym każe zdjąć majorowi spodnie. Przebudzony hałasem major dostrzega fotografa, zanim ten zdążył zamknąć otwór. Zaskoczony sytuacją, nie pamiętając, gdzie jest, Privett-Clampe szuka po omacku klamki i wytacza się na korytarz, który omyłkowo bierze za wychodek. Ulżywszy sobie, parę minut później wyrusza na poszukiwanie swojego kierowcy.


Następnego dnia Flowers donosi, że major nie pamięta żadnych szczegółów minionego wieczoru. Siedział jednak w biurze przy opuszczonych żaluzjach i wyszedł stamtąd tylko raz, by poprosić Flowersa na długą rozmowę o konieczności zachowania bezwzględnej dyskrecji przy żonie. Flowers uważa, że obecny stan ducha majora nie pozwala na proponowanie kolejnego rendez-vous.

Pran może chwilowo odetchnąć. Hidżrowie zaczęli traktować go lepiej, co prawdopodobnie należy przypisać jego próbie samobójczej. Odzywają się łagodnie, pozwalają brać udział w niektórych wydarzeniach w życiu zenany. Pran może spacerować po dachu. Pomaga przygotowywać kąpiel dla księżnej. Ustawia srebrne naczynia z olejkami, loty wypełnione wywarami z ziół, kosz z perfumowanym węglem, nad którym pani będzie suszyć włosy. Pewnego popołudnia zezwalają mu nawet wyjść z pałacu. Okazją po temu staje się obowiązek budzący największe przerażenie hidżrów: eskortowanie zenany podczas wycieczki.

Przed głównym wejściem stoi sznur rolls-royce’ów. Szoferzy czekają wyprostowani w liberiach z szarej serży obszywanej fatehpurskim różem. Panie i ich służki wsiadają do pierwszych sześciu aut o przesłoniętych oknach, by ścisłe reguły pardy były przestrzegane nawet w trakcie jazdy. Kuferki, plecione koszyki, sprzęt do badmintona i eunuchy tłoczą się w następnych czterech limuzynach. Kiedy już dla wszystkich i wszystkiego znajdzie się miejsce, a hidżrowie przyniosą pozostawione w pałacu grzebienie, ozdoby, lekarstwa i szale, kawalkada uroczyście rusza naprzód.

Celem podróży jest cichy brzeg rzeki otoczony drzewami. Po przyjeździe na miejsce mieszkanki zenany wyskakują z aut niczym żołnierze piechoty z eszelonu i w ciągu kilku minut opanowują cały teren. Zawisa siatka do badmintona, staje kolumna krzesełek i stolików, a formacje pudełek z prowiantem i dzbanków z herbatą krążą po reducie wzniesionej z koszyków. Kiedy oddział śmielszych kobiet wyrusza na przechadzkę, hidżrowie muszą biec na czele pochodu z gwizdkami i czerwonymi flagami, dając sygnał wieśniakom, by chylili głowy ku ziemi, gdy mijają ich pałacowe kobiety bez zasłon na twarzach. Jedno ukradkowe spojrzenie ma dla wieśniaka większą wartość niż jego życie. W trakcie przemarszów hidżrowie zwijają się jak w ukropie, lecz przez większą część dnia utrzymują jedynie ścisły kordon wokół sektora wyznaczonego dla zenany.

Pranowi jest dobrze nad rzeką. Plątanina pałacowych wnętrz rodzi w nim niepewność, wywołuje wciąż nowe uczucia i odcienie zagubienia. Wspomnienia z Agry zacierają się coraz bardziej. Pran z trudem wyobraża sobie życie poza Fatehpurem. Nad rzeką w nieunikniony sposób powraca myśl o ucieczce, lecz coś w miejscowym krajobrazie czyni ten pomysł absurdalnym. Łatwiej myśleć o teraźniejszości. Łatwiej leżeć na brzegu i obserwować pałacowe kobiety.

Mijają godziny. Pran zauważa, że w zenanie istnieją dwie wyraźnie różniące się od siebie frakcje. Pierwsza składa się głównie z młodych kobiet, miłośniczek badmintona, skupionych wokół jednej z młodszych konkubin nababa. Do drugiej należą starsze kobiety. Zgromadzone przy bufecie, wybierają co lepsze kąski i plotkują pół-szeptem. W powietrzu wyczuwa się atmosferę wzajemnej wrogości. Jedna z dziewcząt, która przyszła po herbatę, nagle pada z filiżanką jak długa. Jej zajęte grą przyjaciółki biegną z odsieczą i oskarżają starsze kobiety o podstawienie dziewczynie nogi. Przez chwilę sytuacja wygląda groźnie, ale hidżrom udaje się rozdzielić zwaśnione strony. Pran jest zdezorientowany. Dopiero Yasmin, najmłodszy z pałacowych hidżrów, udziela mu wyjaśnień. I wtedy mnóstwo innych spraw związanych z życiem w Fatehpurze staje się dla Prana zrozumiałych.

– Dzieci – szepcze Yasmin. – Synowie. A co innego? Nabab odwiedza zenanę, ale nic mu nie wychodzi. Starsze kobiety twierdzą, że to wina młodszych. Młodsze zwalają winę na niego. Czasem nabab wpada we wściekłość, ale i to mu nie pomaga, (ego ojciec zmarł prawie dziesięć lat temu, a Fatehpur ciągle nie ma następcy.

– Co się stanie, jeśli umrze, nie mając syna?

– Tron przejdzie na jego brata. Wtedy Firoz zbuduje hotele, kolej, lotnisko i kino i ustanowi prawo, że wszyscy muszą chodzić w spodniach i wierzyć w nowoczesność. – Yasmin wygląda na podnieconego taką perspektywą, ale powściąga swój entuzjazm. – Źle się stanie – dodaje uroczystym tonem. – Firoz kocha tylko te rzeczy, które przysyłają z Europy w skrzyniach. Jeśli zostanie nababem, wyda majątek na to wszystko, a piękna tradycja Fatehpuru zginie bezpowrotnie.

– Czy nabab nie może wyznaczyć kogoś innego na swojego następcę?

– Jest chłopiec, którego chce adoptować, ale żeby to zrobić, musi mieć zgodę Brytyjczyków. A oni go nie lubią. Mówią o nim, że jest przeciwko ich rządom, że chce stworzyć muzułmański kalifat i zabić wszystkich niewiernych.

– A chce?

– Jasne. Brytyjczycy wolą Firoza, bo nosi krawat i obiecał, że pozwoli im zbudować fabryki.

A zatem major Privett-Clampe może zdecydować o losach sukcesji. Wszystko staje się jasne.

Pstryk, pstryk.


٭

W następnych tygodniach Pran musi polegać na własnym rozumie. Stopniowo pałacowa polityka przestaje być dla niego tajemnicą. Książę Firoz otacza się coraz to nowymi, licznymi Europejczykami. Czasem jego gośćmi bywają brytyjscy urzędnicy, najczęściej jednak są to playboye i wyzwolone kobiety, towarzystwo biorące udział w nieustającym party w komnatach księcia. Trudno sobie wyobrazić większe przeciwieństwo frakcji Firoza niż frakcja nababa. Władca i jego zwolennicy żyją modlitwą i prowadzą przyciszone rozmowy o Mahdim, który pewnego dnia zrobi porządek z wszystkimi wrogami islamu i rozpędzi ich na cztery wiatry. Toczą dyskusje o świętych miejscach pielgrzymek na Środkowym Wschodzie i wstąpieniu na tron Amira Amanullaha w Afganistanie. Wieczorami muzyka jazzowa z gramofonu konkuruje z nawoływaniem muezina. Atmosfera gęstnieje, a hidżrowie wykonują swoje obowiązki z nisko spuszczonymi głowami, pełni obaw o przyszłość.

I wtedy Flowers przesyła wiadomość, że Privett-Clampe ma ochotę na ponowne spotkanie z Pranem. Ku przerażeniu spiskowców major nie chce jednak przyjść do chińskiego pokoju. Życzy sobie, by chłopca przywieziono do jego rezydencji. Teren rezydencji jest strzeżony. Nie ma czasu na układanie nowego planu. Khwaja-sara niechętnie pakuje Prana do jednej z limuzyn nababa, syczy mu na ucho, że ma robić wszystko, co major mu każe, a potem zdać dokładną relację. Tym razem nie będzie żadnych zdjęć.

Siedziba majora leży w pewnej odległości od murów miasta. Jak na szacownego reprezentanta Korony przystało, major Privett-Clampe mieszka w godnych warunkach. Na paru akrach ziemi, z oddaniem podlewanej przez armię ogrodników i obsadzonej angielskimi kwiatami, stoi dwupiętrowy dom w stylu Tudorów. Wzniesiony na przełomie stuleci, przypomina wiejską rezydencję, przytulną i okazałą jednocześnie, którą gracz giełdowy albo właściciel nieźle prosperującej fabryki mógłby zbudować dla swojej nagle wzbogaconej rodziny. Gdzieś w zakamarkach tego domu, w jednym z licznych gabinetów używanych sporadycznie przez sekretarzy i młodszych urzędników, w bezpiecznej odległości od części domu nawiedzanej regularnie przez żonę, major Privett-Clampe zorganizował spotkanie ze swoim młodym gościem.

Prana wysadzają z samochodu w pewnej odległości od tylnego wejścia. Jeden z hidżrów prowadzi go do bocznych drzwi i puka. Odpowiada mu gardłowy głos. Major siedzi za biurkiem w rozchełstanym mundurze, spod którego wystaje okrągły brzuch. Na głowie ma pomiętą koronę z zielonej bibuły, pozostałość po religijnych uroczystościach obchodzonych tego dnia przez Brytyjczyków. Poci się obficie. Tania farbka spływa z bibuły i barwi mu czoło. Przed nim stoi kubek i w połowie pusta butelka miejscowej whisky (Highland Paddock, wyprodukowana w Kalkucie przez słynnych braci Banerjich).

– Woda sodowa się skończyła – komunikuje, gdy hidżra zostawia ich samych.

Pran zastanawia się, czy ma po nią pójść. Wskazuje na drzwi. Major kręci przecząco głową.

– Nie, nie trzeba. Już i tak cholernie dużo wypiłem. Pran stoi, oczekując w napięciu dalszego ciągu.

– Nie jestem złym człowiekiem – mówi major, ocierając swój kulfoniasty nos wierzchem dłoni. – Ani degeneratem. – Nagle wali pięścią w stół. – Na Boga! Jak ja mam z tobą rozmawiać?! W co oni cię ubrali?! Masz być chłopakiem, a nie jakąś przeklętą dziewuchą!

Przez chwilę zbiera myśli.

– Jest w tobie coś z Anglika. To widać. Skąd… Nie, nie chcę wiedzieć. – Nalewa sobie kolejną porcję whisky. – Wesołych świąt – mówi. – Wesołych świąt – powtarza, jakby analizował znaczenie tych słów. Milknie na moment, po czym ku zaskoczeniu Prana oznajmia: – Mam dla ciebie prezent.

Na podniszczonym trzcinowym fotelu przy oknie leży spora paczka zawinięta w szary papier. Major niecierpliwie daje Pranowi znak, żeby ją rozpakował. W środku jest komplet angielskich ubrań: krótkie spodnie, biała bawełniana koszula, wełniane podkolanówki z podwiązkami do podtrzymywania. Prócz tego krawat i czapka, dosyć stare, w jednakowe niebiesko-bordowe prążki.

– Teraz przynajmniej nie będziesz wyglądać jak uciekinier z cyrku. Na co czekasz? Ubieraj się.

Kilka minut później Pran przypomina już angielskiego ucznia, tyle że bez butów. Gołe deski podłogi kłują w stopy. Ubranie leży jak ulał, choć kołnierzyk trochę uwiera.

– Dobrze – mruczy major. Oczy mu jaśnieją. – Bardzo dobrze. Koniec z tymi pogańskimi ciuchami. Wiesz, to były moje barwy. Barwy szkolne. Trzeba grać przynajmniej w jednej najlepszej drużynie, żeby zdobyć taki krawat. – Zawiesza głos dla większego efektu. – Ja grałem w czterech.

Pran kiwa głową na znak, że jest pod wrażeniem.

– To były dobre czasy – ciągnie major. – Wspaniałe czasy. Chciało się żyć. Stój prosto!

Pran prostuje się i zastanawia, dokąd to wszystko prowadzi. Privett-Clampe drżącą ręką nalewa sobie kolejną porcję, jeszcze większą niż poprzednia. Krople whisky padają na blat obciągnięty zniszczonym marokinem.

– W twoich żyłach płynie trochę krwi białego – major wraca do przerwanego wątku, machając kubkiem w stronę Prana. – Więcej niż trochę, to pewne. Trening pomoże ci to zrozumieć. Chodzi o to, mój chłopcze, że musisz się nauczyć jej słuchać. Ona woła do ciebie, przebija się przez hinduską krew, wzywa, żebyś wyrabiał swoją stanowczość. Jeśli posłuchasz jej głosu, dobrze na tym wyjdziesz.

Majorowi przypada do gustu ta idea. Klnąc pod nosem i mrucząc, przetrząsa biurko, wreszcie wstaje i sięga ku półce z książkami. Opierając się o ścianę dla zachowania równowagi, znajduje to, czego szukał: cienki tomik w niebieskiej oprawie. Podaje go Pranowi.

– Czytaj. Strona sto dwudziesta szósta.

Z głębokim westchnieniem opada z powrotem na krzesło. Książka okazuje się zbiorem wierszy. Jest podniszczona i poplamiona atramentem. Wygląda jak wypisy szkolne, należące do tej samej fazy życia majora co czapka i krawat. Pran otwiera ją na wskazanej stronie i zaczyna czytać na głos.

The boy stood on the burning deck Whence all but he had fled… Privett-Clampe prycha gniewnie. – Whence, nie vence, gamoniu! Jeszcze raz! Tec boy stood on the burning deck Whence all but he had fled…

– Nie! Stój prosto, chłopcze! I mów tak, jakby to była prawda. Właśnie o to mi chodzi. Musisz umieć słuchać, chłopcze! Słuchać głosu własnej krwi!

The boy stood on the burning deck Whence all but he had fled; The flame that lit the battle’s wreck Shone round him o’er the dead.

– Boże, ratuj! O’er, nie oh-ear! Jeszcze raz!


Recytacja trwa. Pran zaczyna, major przerywa mu krzykiem, Pran zaczyna od nowa, major znów krzyczy. Stopniowo Pran pojmuje, co to znaczy mówić „dobitnie” i „z pasją”. W każdą kolejną zwrotkę wkłada coraz więcej żaru, coraz więcej serca, aż dobitność i pasja jego recytacji poruszają tak bardzo, że z piersi majora wyrywa się okrzyk „tally-ho!”. Upchnięty pod blatem biurka jęczy, unosząc się i opadając na obrotowym krześle. Gdy Pran kończy ostatnią strofę, major bezwładnie osuwa się na krzesło z nieobecnym wyrazem twarzy znaczonej zielonymi smugami.

– Możesz już iść – rzuca. – Dobra robota, mój chłopcze. Tak trzymać!


– Poezja? – obrusza się diwan. – Co ten dzieciak plecie? Jaka poezja?

– The boy stood… – zaczyna Pran.

Diwan wali pięścią w stół. Tonące w półmroku barokowego pokoju lustra ślą złowrogie błyski.

– To twoja wina! – ruga fotografa. – To było proste zadanie.

– Moja?! To wina tego dzieciaka. Za mało się stara. Co ze sztuczkami, których wyuczył się w Agrze? Właściciele burdeli uczą ich tam, co robić z językiem. Tak mi przynajmniej mówiono. Może gdyby spróbował tego…

– Nie możemy wziąć innego chłopca? Przecież widać, że ten się nie nadaje.

– Ale majorowi się podoba – wtrąca Flowers, dotąd przysłuchujący się rozmowie z głową ciężko wspartą na rękach.

– Więc czemu się do niego nie dobrał?

– A skąd ja mam to wiedzieć?! Major nie mówi mi o takich rzeczach. Wiem tylko, że chłopiec ma przychodzić raz w tygodniu. Ten stary hipokryta miał czelność powiedzieć, że chce doskonalić jego umysł.

– Umysł?

– Tak powiedział. Zrobił się bardzo podejrzliwy. Wczoraj przy wszystkich nazwał mnie degeneratem. Moja kariera wisi na włosku.

Nikt nie wydaje się zbytnio przejęty Flowersem i jego karierą. Khwaja-sara jest praktyczny.

– Przynajmniej możemy znaleźć jakieś miejsce na aparat w jego gabinecie.

– A może napisać list? – proponuje zdenerwowany fotograf. – Czy to by nie wystarczyło?

– Musimy mieć zdjęcie – ucina diwan. – To jedyna rzecz, w jaką wierzą ci Angrezi.


I tak zaczynają się cotygodniowe wizyty Prana u majora Privett-Clampe’a. Pran wdziewa wtedy szkolny mundurek, deklamuje wiersze i obserwuje harce gospodarza pod biurkiem. Deklamuje dobitnie i żarliwie. Za każdym razem słyszy od majora zachętę: „Tak trzymać!”. Stopniowo jego angielski akcent staje się coraz lepszy. Pran uczy się porywających fragmentów dziel wiktoriańskich poetów o męstwie i świętym obowiązku dotrzymywania słowa. Poezja rozczarowuje go swoją napuszonością, apoteozą przemocy i ciężkim rytmem, ale ponieważ Pran domyśla się, że ma ona jakiś związek ze znaczeniem Privett-Clampe’a i Brytyjczyków w ogólności, pilnie się w nią wsłuchuje z nadzieją zgłębienia jej sekretu.

Tymczasem spiskowcy usiłują znaleźć sposób na przemycenie fotografa do rezydencji. Ale kiedy jeden z psów majorowej Privett-Clampe dopada go w rabatkach swojej pani, fotograf stanowczo odmawia kolejnych prób. Przekonuje swoich wspólników, że skoro major (którego wedle stów Flowersa zżera poczucie winy za pijackie ekscesy) nigdy nie dotyka Prana, a tylko dokazuje na krześle do wtóru myśliwskich okrzyków, to nie ma co fotografować. Ich plan i tak wziął w łeb.


٭

Życie w pałacu toczy się swoim rytmem. Nabab ciągle składa wizyty w zenanie i opuszcza ją chyłkiem, zatroskany i przybity. Ożywia się tylko wtedy, gdy dosiada swojej ulubionej białej klaczy i wyrusza na jedną z częstych parad na placu w Fatehpurze. W dni parad raźno komenderuje swoimi podwładnymi, dumnie macha batem i stąpa sprężystym krokiem. Nabab kocha swoją niewielką armię. Nie skąpi grosza na ćwiczenia, a od czasu do czasu sam wprowadza zmiany w umundurowaniu. Niewielkie – tu galon, tam lampas, ale krawcy w Kalkucie dwa razy do roku otrzymują zamówienie na nową dostawę mundurów dla Fatehpuru. Nabab jest tak dumny ze swoich żołnierzy, że kiedy w Europie wybuchła wojna, zapomniał o własnej niechęci do Brytyjczyków i obstawał przy wysłaniu armii Fatehpuru do Francji. Jego entuzjazm szybko osłabł. Na wieść, że kawalerzyści będą musieli zsiąść z koni i walczyć w okopach, a co gorsza włożyć jednolite mundury khaki, wycofał ofertę. W rezultacie siły zbrojne Fatehpuru nigdy nie wzięły udziału w walce. To także kwestia tradycji. Władcy Fatehpuru zawsze przedkładali dyplomację nad przemoc. Niedawno zakończona wielka wojna o cywilizację ominęła księstwo ku wielkiemu żalowi majora Privett-Clampe’a. Wkład nababa w wysiłek wojenny ograniczył się do jednorazowego daru: trzech starych rolls-royce’ów, które według niego mogły być przydatne do transportowania żołnierzy.

Aby nie dać się przyćmić wojskowym paradom starszego brata, książę Firoz organizuje własne widowiska. W innych okolicznościach spędziłby większą część roku w Europie, lecz wojna i restrykcyjna polityka finansowa majora Privett-Clampe’a zmuszają go do pozostania w Indiach. Firoz nie posiada się ze złości, ale robi dobrą minę do złej gry. Oznajmił z przekąsem, że skoro Mahomet nie może pojechać na

Riwierę, Riwiera musi przyjechać do Mahometa. Wygląda na to, że jego gościom odpowiada zmiana scenerii. Parę lat wcześniej Firoz urządził swoje komnaty w modnym wówczas stylu Art Nouveau. Teraz śmigają po nich rozbawione cyklistki i gra się w lacrosse, co w naturalny sposób czyni spustoszenie we wnętrzach i nieuchronnie prowadzi do burzliwego spotkania z majorem Privett-Clampe’em, który odrzuca prośbę o zwiększenie funduszy na nowy wystrój książęcych komnat.

Choć Firoz przewyższa brata rozrzutnością, to on jest niekwestionowanym faworytem brytyjskich urzędników. Nabab, mimo samochodów, poezji i mundurów, pozostaje mogolskim księciem, typem tradycyjnego władcy, który nie wykazuje wielkiego zainteresowania nawadnianiem, pomiarami kartograficznymi czy racjonalnym rozdziałem zasobów rolniczych. Dla brytyjskich autorów raportów z Fatehpuru jest oczywiste, że nabab woli jadać na podłodze z metalowej thali niż przy stole zastawionym elegancką miśnieńską porcelaną trzymaną w pałacu na użytek gości. Dostrzegają w jego oczach pasję, gdy recytuje perskie dwuwiersze albo obraca w dłoniach perskie dzieło sztuki. Dobrze wiedzą, że w głębi serca uważa ich osiemdziesięcioletnie panowanie na jego ziemi za swoisty przerywnik, historyczny epizod rozgrywający się pod islamskim półksiężycem.

Firoz z kolei ma bzika na punkcie nowości. Choć cierpi na tym wrażliwość Brytyjczyków, bardziej nastrojonych na przeszłość niż przyszłość, czują, że postawa Firoza harmonizuje z duchem czasów, w jakich przyszło im żyć. Nic tak nie odzwierciedla nowoczesności księcia, jak prywatne kino, które zorganizował w mniejszej z dwóch sal balowych. Parę razy w tygodniu prowadzi brazylijskich karciarzy, amerykańskie aktorki, kierowców rajdowych, lotniczki i niewydarzonych młodszych synów do ciemnego pomieszczenia, gdzie szukając po omacku butelek z martini i rozlewając ich zawartość dookoła, oglądają komedie Macka Sennetta. Kiedy kolejny tort ląduje na twarzy Fatty Arbuckle’a, a Carol czy Clara udają, że nic nie wiedzą o cudzej ręce pod spódnicą, Firoz omiata wzrokiem ciemną salę i utwierdza się w przekonaniu, że nie jest zastraszonym tubylcem nieświadomym postępu na świecie.

W dniu, w którym goście grają w polo, tenisa i polują, jest jedna czynność, która brata przedstawicieli wszystkich pałacowych frakcji: od najbardziej sztywnego Anglika po zepsutego dandysa i od najzagorzalszego mogolskiego dworzanina po nieśmiałą dziedziczkę. Masakra łownego ptactwa nad jeziorami Fatehpuru przynosi ukojenie, jest skomplikowanym rytuałem wyciszającym gwałtowne emocje, które rządzą życiem w pałacowych murach, l zawsze dostarcza radosnych przeżyć. W tym wydarzeniu może nawet brać udział jedna, czasem dwie kobiety z zenany. Tym sposobem trafia na polowanie Pran, mając okazję po raz pierwszy przyjrzeć się słynnej pani majorowej Privett-Clampe.

Jak zwykle wszystkim rządzi protokół. Od żon rozmaitych osobistości fatehpurskiej polityki oczekuje się wspierania mężów w najbardziej koronkowej działalności: w budowaniu porozumienia. Właśnie dlatego – choć pani Privett-Clampe jest dwukrotną zwyciężczynią Annandale Ladies Cup i strzelała wszędzie, od Gilgit po Bharatpur – raz na jakiś czas musi znosić poniżenie wynikające z reguł pardy. Kobiece stanowisko strzeleckie jest usytuowane nad Sułtan Jheel, największym jeziorem w Fatehpurze, w sporej odległości od reszty stanowisk. Przed ciekawskim wzrokiem (i kaczek, i ludzi) osłania je przemyślna kombinacja parawanów. Z zewnątrz wygląda zupełnie jak jedna z kęp wysokiej trzciny porastającej mokradła. Tymczasem jest równie dobrze zaopatrzona, jak inne królewskie stanowiska. Stoją tam płócienne krzesełka, paliki na wierzchnie okrycia i kapelusze, skrzynki pełne napojów oraz stół z przegródkami na naboje i śrut, a wszystko, by umilić i ułatwić poranne strzelanie. Zawiłości religii powodują pewne komplikacje. Z oczywistych względów pałacowi mężczyźni nie mogą zajmować się ładowaniem broni i przynoszeniem zdobyczy. Zastępują ich specjalnie przygotowane służące i gderliwi hidżrowie.

Dla Charlotte Privett-Clampe (zwanej Charlie) przebywanie w otoczeniu gromady facetów w sari jest zaledwie odrobinę łatwiejsze do zniesienia niż widok kobiet w spodniach dla jej ojca. Angielska kobieta w Indiach dźwiga na swoich barkach ciężkie brzemię, a pani Privett-Clampe nigdy nie uchylała się od odpowiedzialności, szczególnie gdy szło o dobro Misji Cywilizacyjnej Imperium. Kiedy cale towarzystwo dociera nad jeziora, gdzie następuje rozdział miejsc, majorowa nie ma pretensji, że mężczyźni z pozostałymi Europejkami idą przejęci na swoje stanowiska, a jej mąż wypija przyjacielskiego łyka whisky z pułkownikiem kawalerii Hodsona. Zamiast tego zaciska zęby i próbuje nawiązać rozmowę z księżną Zią i Ami-ną, mlodszymi żonami nababa. Żadna nie ma zdania na temat pogody. Żadna nie mówi językiem, który dałoby się nawet przy sporej dozie dobrej woli uznać za angielski. Pani Privett-Clampe obawia się, że czeka ją bardzo długi dzień.

Surowa memsahib w średnim wieku, sadząca wielkimi krokami w asyście dwóch kobiet z pałacu, napawa Prana grozą. Nawet księżna Zia, znana ze swego przykrego usposobienia, wygląda na zastraszoną i niepozorną przy atletycznej sylwetce, której głowa, zwieńczona podniszczonym tropikalnym hełmem, wyrasta półtorej stopy ponad głowy towarzyszek. Gdy tubalny głos pani Privett-Clampe rozbrzmiewa nad cichym jeziorem, Pran zastanawia się, czy major nie woli chłopców ze strachu przed własną żoną. Zwrócenie się do takiej kobiety o seks nie wydaje się roztropnym posunięciem.

Seksualne igraszki nie zajmują wysokiej pozycji na liście ulubionych rozrywek Charlotte Privett-Clampe. A już z pewnością stoją o wiele niżej niż strzelanie do kaczek czy polowanie na lisy. Ona i Cus nie mają dzieci. Charlie nigdy nie czuła z tego powodu rozgoryczenia czy smutku. Swoje uczucia macierzyńskie przelała głównie na dwie strzelby myśliwskie, które trzyma teraz pod pachami. Po przybyciu na miejsce krąży przez chwilę wokół stanowiska, wciągając głęboko w płuca wilgotne powietrze poranka i dopasowując ochraniacz na ramię. Z pałacowej pokojówki, która pełni funkcję ładowniczego, krzywi się na jej marny urdu i wygląda na bardziej obytą z kosmetykami niż nabojami, na pewno nie będzie żadnego pożytku. Przy odrobinie szczęścia może uda się jednak ustrzelić parę dzikich kaczek, na razie latających beztrosko nad głową.

Pran nie kryje niepokoju na wieść, że to on ma szukać trafionych ptaków. Jego niepokój jeszcze wzrasta, gdy Yasmin wpycha go do wąskiej, płaskodennej łodzi i popycha na jezioro naprzeciw stanowiska strzeleckiego.

– Mogą nas zabić – mówi Pran do młodego hidżry, który walczy z zielskiem blokującym drogę.

– Bardzo możliwe – odpowiada Yasmin ponuro. – Księżna Amina fatalnie strzela. A księżna Zia może strzelić nisko dla zabawy.

Pran popada w przygnębienie, lecz nie ma czasu na rozmyślania. Nad jeziorami rozbrzmiewa dźwięk gwizdka. Na ten sygnał naganiacze wszczynają niemiłosierną wrzawę. W niebo wzbija się stado bekasów, a na brzegu rozpętuje się piekło, gdy dwadzieścia pięć strzelb usiłuje strącić je na ziemię. Pran odruchowo przywiera do dna łodzi, omal nie wrzucając Yasmin do jeziora.

Przez następne dwie godziny skulony ze strachu wyciąga z wody ubite ptaki. Czasem pod dyktando Yasmin podrzyna gardła jeszcze żyjącym. Dręczy go straszliwa myśl, że będzie następnym celem, choć Yasmin przytomnie zauważa, że on, jako sternik zmuszony do stania w łodzi, jest narażony na większe niebezpieczeństwo niż Pran. Gdy słońce wzbija się wyżej, ich ręce i ubrania cuchną już ptasią krwią, co czyni śmierć tych istot jeszcze bardziej rzeczywistą i namacalną.

Tymczasem państwo Privett-Clampe – każde na oddzielnym stanowisku – bawią się doskonale. Sułtan Jheel jest siedliskiem rozmaitych gatunków wędrownych ptaków wodnych, a dzisiaj niewiele z nich ocali życie. Bekasy i gęsi padają gęsto, lecz najgorszy los spotyka kaczki. Śmierć dosięga kaczek krzyżówek, cyranek, kaczek rdzawogłowych i płaskonosych. Łódź Prana szybko wypełnia się stosem pierzastych trupów. Na stanowisku kobiecym Charlie deklasuje obie żony nababa, które nie potrafią się skupić na strzelaniu, gdy dzielna amazonka ruga swoją przestraszoną ładowniczą i na bieżąco komentuje ich dokonania okrzykami w rodzaju: „Hura! Psiakość! Fatalnie!”, aż księżna Zia zaczyna zadawać sobie pytanie, dlaczego Anglicy nie wysyłają na wojny swoich żon zamiast synów. Na innym stanowisku major, zawsze bardziej powściągliwy od żony, strzela miarowo i bez pośpiechu, kwitując entuzjastyczne okrzyki swego ładowniczego: „Świetny strzał, sahib!” dyplomatycznym chrząknięciem. Za każdym razem rzuca ukradkowe spojrzenia w stronę pułkownika Cartera, upewniając się, czy ten widzi jego kolejny wyczyn. Carter widzi, a jakże, choć ze stoickim spokojem udaje, że jest inaczej.


Majorowi dzień ptasiej rzezi niesie wytchnienie, przynosi ulgę w coraz bardziej pogmatwanym życiu. Augustus Privett-Clampe jest człowiekiem, którego egzystencja była kiedyś uporządkowana i kontrolowana, możliwa do dokładnego obejrzenia z każdej strony niczym manierka u pasa albo strzelba, której miłe ciepło czuje teraz przez skórzaną rękawiczkę. Gdyby zajrzeć do jego akt w India Office, znajdzie się w nich jedynie zapis kolejnych osiągnięć. O alkoholu i pederastii ani słowa. Dlaczego w takim razie major sięga po pierwszą whisky o dziewiątej rano? Dlaczego zaniedbuje lojalną żonę i oddaje się przyjemnościom z chłopcem mieszańcem? Dlaczego godzinami przesiaduje w gabinecie, a jego myśli (zgodnie z wzorcem zachowań przegranych mężczyzn) krążą wokół służbowego rewolweru w zamykanej szufladzie biurka?

Pod skwarnym słońcem północno-zachodniej granicy wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Młody Privett-Clampe, świeżo przybyły do Indii w służbie królowej, spoglądał na ośnieżone szczyty gór Pir Panjal i czuł, że jest w raju, którego nie chce opuszczać. Garnizon w Abbotabad był wymarzonym miejscem dla młodego oficera, szczególnie z przydziałem do tak szacownego pułku jak l. Pułk Kawalerii Pendżabu Księcia Alberta. Peszawar, Pindi i Simla leżały w niewielkiej odległości od garnizonu i choć samo Abbotabad niczym szczególnym się nie wyróżniało, w kasynie oficerskim niebiesko-purpurowe bractwo urządzało wesołe zawody (w trakcie których cywile zostawali bez spodni, za to z podbitym okiem, krzesła i stoły szły w drzazgi, a miesięczne wydatki boleśnie wzrastały), na które dowódca nie tylko spoglądał przez palce, ale do których wręcz zachęcał.

Jako człowiek Daly’ego (tak ich ciągle nazywano od czasów nababa, gdy byli po prostu kawalerią Daly’ego) miał swobodę działania. Po zakończeniu porannego apelu nie było nic do roboty prócz korzystania z życia. Okolica obfitowała w zwierzynę, więc naturalną koleją rzeczy Privett-Clampe odkrył w sobie zamiłowanie do polowania na dziki.

Nic, ale to nic na świecie – co dwudziestotrzyletni Privett-Clampe powtarzał każdemu, kto zechciał go słuchać – nie mogło równać się ze wspaniałym towarzystwem w Abbotabad Tent Club. Dowódca zasłynął z oficjalnego uznania czwartku za początek weekendu, dzięki czemu liczni miłośnicy polowania na dziki z włócznią mieli więcej czasu na doskonalenie swoich umiejętności. Gorąco pragnął, by któryś z jego podwładnych wygrał Kadir Cup. Przez jakiś czas faworytem wydawał się właśnie młody P.-C. Wszystko, co miało związek z polowaniem na dziki, odpowiadało usposobieniu młodego oficera – od ciężaru bambusowej włóczni, długiej na dziewięć stóp, po zakrzywione groźnie kły wiszące nad łóżkiem w jego kwaterze. Twierdził, że nic nie porwało go równie mocno, jak okrzyk przewodnika: „Woh juta hai!”, gdy potężny odyniec znienacka wyskoczył z ukrycia.

Kiedy Privett-Clampe nie znajdował wdzięcznych słuchaczy w kasynie oficerskim, po apelu chronił się pod moskitierą, gdzie bohaterskie wyczyny z polowania przybierały postać jednoosobowego teatru cieni. Palce odgrywały rolę jeźdźców ustawionych pomiędzy flagami na starcie i czekających na sygnał do rozpoczęcia gonitwy. Szelest wysokiej trawy, przez którą brnęli naganiacze dźgający zarośla długimi drągami, ginął wśród głośnego poświstywania. Po takim wstępie przedstawienie nabierało większej dynamiki. Pięść uderzała o wnętrze otwartej dłoni, gdy dzik robił pierwszy udany unik. Niemiłosierne trzeszczenie łóżka wtórowało coraz bardziej szaleńczej galopadzie, gdy zwierzę gnało niezagrożone przez pół mili, a prowadzący wyciągał się w siodle, sprawdzając, czy gra jest warta świeczki. Za mały okaz? Może samica? Potem opuszczenie włóczni, długi wydech, gwałtowne zatrzymanie konia i kolejna próba. Czyżby odyniec? Tak! (W tym momencie aż się prosiło o okrzyk). Po „Dalej-dalej-dalej!” trzeba było pędzić co koń wyskoczy. Miarowe i donośne skrzypienie łóżka zwracało uwagę kolegów porucznika, którzy czasem wtykali głowy do środka, wyobrażając sobie coś zupełnie innego, i wybuchali gromkim śmiechem na widok P.-C. w roli dzika. Zwierz powoli opadał z sił, ale robiąc uniki, chytrze wciągał swego prześladowcę w coraz trudniejszy teren, najeżony niewidocznymi na pierwszy rzut oka pniami, zagajnikami ciernistych krzewów czy kępami tamaryszku, gdzie jeździec ledwo wybronił się przed upadkiem do rowu albo na dno wąwozu. Dopiero kiedy koń dzielnego młodego łowcy galopował resztką sił, zostawiwszy innych daleko w tyle, dzik odwracał się i zaczynał szarżować. Wtedy nadchodził upragniony moment zniżenia włóczni i wbicia jej w ów punkt między łopatkami, nagłe szarpnięcie ramienia, gdy czuje się w nim cały ciężar trafionej zdobyczy. Po tej porywającej chwili był czas na pospieszne wypicie szklanki zimnej herbaty i powrót za linię, aby zacząć wszystko od nowa. Nic nie budziło podobnych emocji. Nic na świecie.

Po zakończeniu pierwszego sezonu w Abbotabad młody P.-C. otrzymał klubowy guzik (za dziesięć pierwszych trafnych rzutów). Nie wygrał jednak Kadir Cup. I choć lepszy o włos okazał się rywal z konnicy Skinnera, drugie miejsce wystarczyło, by stać się bohaterem pułku i zyskać dozgonną sympatię dowódcy. Życie było cudowne. P.-C. przeszedł twardą szkołę. Nauczył się, że pewność daje tylko mocna pozycja w siodle. Będąc zbyt często po złej stronie grotu kapitana kawalerii, Privett-Clampe znajdował coraz większą przyjemność w polowaniu na dziki. Donośne bicie końskiego serca podczas galopu po

nierównym terenie, ekscytująca świadomość, że jeden błąd może spowodować upadek i krwawą jatkę, zapierające dech w piersiach połączenie gwałtownego zamachu i przeraźliwego kwiku, gdy „Zły” nadziewał się na dziewięć stóp twardego bambusa – każda z tych rzeczy przypominała mu, że jest mężczyzną, góruje nad resztą i jest panem życia i śmierci innych stworzeń.

To samo poczucie władzy widział Privett-Clampe na twarzach swoich dumnych Pathanów podczas porannego apelu. Wysocy, dobrze zbudowani, chorobliwie czuli na punkcie własnego honoru Pathanowie nie mieli sobie równych. Ich młody dowódca – jak wszyscy oficerowie armii, którym przyszło służyć w Indiach – zgłębił sztukę rozpoznawania bojowej przydatności przedstawicieli rozmaitych grup i ras subkontynentu indyjskiego. Po sromotnej klęsce sipajów stało się jasne, że bramini są przebiegli i niegodni zaufania, że marni z nich żołnierze w porównaniu z najzwyklejszym muzułmaninem znad Cangesu, który z kolei nie umywa się do urodzonych wojowników, jakimi są sikhowie i Pathanowie. Anglicy czuli do nich nieodpartą sympatię. Rekrutując niemal wyłącznie sikhów i Pathanów, zapewnili sobie generacje lojalnych żołnierzy, świadomych swojej uprzywilejowanej pozycji w hierarchii i gotowych na wielkie poświęcenia w jej obronie. Różnice między poszczególnymi grupami były tak wyraźne, że dostrzegał je nawet nowicjusz na indyjskim gruncie. W porównaniu z dzielącym włos na czworo kalkuckim babu czy bojaźliwym Kaszmirczykiem Pathan był bezsprzecznie najdzielniejszym i najwierniejszym człowiekiem, choć, niestety, nie wolnym od wad. Brutalni wobec swoich kobiet Pathanowie mieli szczególną skłonność do pederastii, ale armijna dyscyplina nigdy na tym nie cierpiała. Kilka razy Privett-Clampe prowadził swoich Pathanów w góry. Palili wtedy wioski w odwecie za bandyckie napady w rejonie granicznym albo urządzali obławy na koniokradów. Wszystko działo się na długo przed nastaniem ery zmechanizowanego zabijania i okopów, gdy walką rządziły honor i dobre obyczaje. Privett-Clampe (i ci, którzy kiedykolwiek dzielili z nim kwaterę, stół czy przedział w pociągu) nigdy nie zapomni dnia, w którym doszło do strzelaniny między jakimś oddziałem piechoty a Wazirami ukrytymi po przeciwnej stronie doliny. Jeden z wrogów zawołał wtedy, że Anglicy mierzą za nisko, i wstał, by wiedzieli, gdzie strzelać. To był Pathan, któż by inny. Najwspanialszy, najbardziej honorowy człowiek w Imperium, nawet gdy występował w charakterze wroga Jej Królewskiej Mości.

Privett-Clampe oddał się swoim Pathanom i dzikom bez reszty. Na uprzejme zapytania żony dowódcy garnizonu o plany małżeńskie odpowiadał zawstydzony, że ich nie ma. Znosił jej dociekania cierpliwie, choć z ponurą miną rannego, którego czeka operacja w szpitalu polowym. To była jego typowa reakcja na problematykę kobiecą. Relacje z płcią przeciwną wymagały według niego nadludzkiej cierpliwości.

Dla klanu starszych swatek zawiadujących życiem towarzyskim w garnizonie młody myśliwy był zbyt smakowitym kąskiem, by pozwoliły mu umknąć. Urządzały podwieczorki, których jedynym celem było znalezienie Augustusowi żony. Dręczyły nieszczęśnika częstymi piknikami, podczas których młode łowczynie świeżo przybyłe z Southampton usiłowały złapać go na zalotne spojrzenia pięknych oczu rzucane zza parasolek i wdzięczne omdlenia w odpowiednim momencie. P.-C. pomagał im wstać, otrzepywał z kurzu i ku ich rozczarowaniu po dżentelmeńsku zwracał przyzwoitkom w nienaruszonym stanie.

Gdy zawisła nad nim groźba, że matrymonialna koteria straci do niego cierpliwość i napiętnuje jako pomyleńca, Augustus spotkał Charlotte Lane. Jeśli nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, to zachwyt na pewno. Zauważył ją, gdy pokonywała na koniu zdradliwy rów. Znalazła się jako gość na polowaniu urządzanym przez Peshawar Yale Hounds. Privett-Clampe był cenionym członkiem tego klubu. Powszechnie uważano, że w purpurowym mundurze z jasnoniebieską stójką wygląda doskonale. Uderzyło go, jak świetnie dziewczyna poradziła sobie ze skokiem. Gdy koń odbił się od ziemi i wyciągnął w powietrzu, przylgnęła do jego szyi, by płynnie wyprostować się w siodle, kiedy zwierzę wylądowało po drugiej stronie rowu. Privett-Clampe’a urzekła elegancja tego skoku, o czym nie omieszkał jej powiedzieć wieczorem w klubie.

Zapoczątkowane pod znakiem konia zaloty nabierały rumieńców. Do polowań Augustus i Charlotte dodali rozgrywki polo, biegi śladem kawałków papieru rozrzuconych przez współzawodników, wyrywanie lancą kołków z ziemi w galopie. Każde takie wydarzenie było pretekstem do spotkania, które zawsze wyglądało na przypadkowe. Stali potem oboje naprzeciw siebie, z rękami w kieszeniach, kołysząc się w przód i w tył na obcasach swoich wysokich butów. Nie byli dobrymi tancerzami, ale ku wielkiej radości Privett-Clampe’a okazało się, że. młoda dama jest równie świetnym strzelcem, co amazonką. Kiedy zobaczył, jak z odległości stu pięćdziesięciu jardów trafia czarnego jelenia, pomyślał, że to musi być miłość. Charlotte była wysoka i smukła, miała duże dłonie i burzę jasnych włosów, upchniętych zazwyczaj pod tropikalnym hełmem. P-C. cenił te przymioty równie wysoko, jak dobry galop albo ładne pęciny u kuca do gry w polo. Nigdy nie zastanawiał się, co Charlotte ma pod ubraniem, i dopiero pod wpływem nauk Johnny’ego Balcombe’a zaczął przemyśliwać, jak, gdzie i kiedy ją pocałować.

Pierwszy pocałunek okazał się kompletną klapą. gus przygotowywał się do niego w nerwowym podnieceniu, jak do bezpośredniego starcia z wrogiem. Na miejsce ofensywy wybrał bujany fotel stojący na werandzie na tyłach Abbotabad Club. Rozciągała się stamtąd imponująca i stosownie romantyczna panorama gór. Poza tym weranda zapewniała możliwość odwrotu na wypadek fiaska całego przedsięwzięcia: bezpośredni dostęp do ogrodu i sali bilardowej. gus przypuścił szturm wieczorem, w końcowej fazie pożegnalnego przyjęcia na cześć kumpla, towarzysza gry w polo, który dostał nowy przydział. Mimo przewagi, jaką daje zaskoczenie, i uśpionej czujności wroga w postaci Charlotte po kilku szklaneczkach napoju nieco wzmocnionego alkoholem, gus był w pełnej gotowości bojowej.

Uraczył ją paroma frazesami (podpowiedzianymi przez Johnny’ego) o pięknie dzikiej przyrody i aromatycznej woni wieczoru. Wyobrażał sobie, że po takim wstępie jego intencje staną się dla przeciwnika jasne i oczywiste. Przypuścił więc frontalny atak, równie gwałtowny, co źle wymierzony, i huknął czołem w grzbiet nosa swojej lubej. Zawartość szklanki chlusnęła na nową suknię, z nosa Charlotte zaczęła kapać krew. Oboje czuli się upokorzeni. gus natychmiast skapitulował, ale Charlotte, wysłana do Indii przez matkę w jasno określonym celu, nie zamierzała tak łatwo rezygnować. Mocno złapała Gusa za szyję i przyciągnęła ku sobie. Mimo mnóstwa dymu, sygnałów ostrzegawczych i działań zaczepnych obie strony osiągnęły porozumienie. Tydzień później gus i Charlotte ogłosili zaręczyny, a trzy miesiące później w kościele anglikańskim w Peszawarze odbył się ich uroczysty ślub.

Noc poślubna nie odbiegała od pierwszego pocałunku. Po kilku nieudanych próbach wdrapania się na mury twierdzy gus postanowił wziąć ją silą, na co rozjuszona Charlotte wysadziła go z siodła, uznając rzecz całą za obrazę i czyste wykorzystywanie. Jako ludzie nie chowający długo urazy, państwo młodzi szybko sobie wybaczyli i zaczęli zachowywać się w łóżku bardzo przyzwoicie. Kolejne tygodnie przyniosły nieznaczny postęp, ale że gus i Charlotte nigdy nie stawiali tych spraw na pierwszym miejscu, w następnym roku podczas długich wakacji w Kaszmirze żyli już równie cnotliwie jak brat z siostrą.


Ostatni obraz odbity w oczach każdej trafionej kaczki to lśniąca tafla Sułtan Jheel, naznaczona ciemnymi punktami stanowisk strzeleckich rozmieszczonych regularnie na brzegach. Ptaki opadają do wody ruchem spiralnym, z gwałtownym trzepotem skrzydeł ociekających krwią. Pran zgarnia je do łodzi. Zabijaniu nie ma końca. Kiedy jego ręce są już skąpane w ptasiej krwi, a w łodzi brak miejsca, osuwa się wyczerpany na stos ptaków i wspiera głowę na ciepłej jeszcze poduszce z ich martwych ciał. Yasmin idzie w jego ślady. Trzyma w rękach drąg, którego koniec wlecze się za nimi w wodzie. Ponad ich głowami trwa masakra, a echo nieregularnych wystrzałów rozchodzi się po jeziorze.

Pozbawiona sternika łódź dryfuje, by po jakimś czasie znaleźć się w niebezpiecznej bliskości stanowiska brytyjskich oficerów. Bystrzejsze oczy, być może oczy zjaw widywanych czasem przez wieśniaków ponad trzcinami, dostrzegłyby drapieżny wyraz twarzy majora Privett-Clampe’a. Ta sama drapieżność maluje się na twarzach reszty uczestników polowania, choć najbardziej u Charlotte Privett-Clampe. To mocno zaciśnięte usta, błysk w oku, który wzmaga się jeszcze w chwili pociągania za spust. Gdy nabab bierze od ładowniczego broń i strzela, jego wargi wykrzywiają się w grymasie okrucieństwa. Nawet towarzyszki księcia Firoza, bardziej nawykłe do przyjemności tańca, igraszek w łazienkach nocnych klubów czy w ciemnych zakątkach ogrodów w trakcie przyjęć, dziwnie podnieca każde szarpnięcie broni po strzale i ciężar rozgrzanej lufy w rękach. Nikt nie odczuwa tego z większą intensywnością niż major, któremu strzał musi zastąpić wszystko inne i jest jedyną ucieczką przed dręczącymi go popędami.


W pierwszym okresie małżeństwa Privett-Clampe przeżywał najszczęśliwsze dni swojego życia. Czul, że dana mu jest doskonałość ludzkiej egzystencji, że z żoną u boku zazna radości nieprzerwanego ciągu polowań na dziki i dowodzenia Pathanami. I właśnie wtedy (czyż mogło być inaczej?) spotkało go nieszczęście. Niczym bohaterowie szekspirowskich tragedii, które w szkole tak śmiertelnie go nudziły, młody P.-C. nosił w sobie pewien rys tragizmu. Jednak w przeciwieństwie do postaci Szekspira nie było to jakieś wyjątkowo dramatyczne pęknięcie osobowości. Skrzętnie skrywane przed światem, ujawniało się w postaci bliżej nieokreślonej aury powagi, którą roztaczał wokół siebie, gdy prowadzona rozmowa wydawała mu się bezcelowa lub wprawiała w zakłopotanie. Jego twarz posępniała, a po chwili rozjaśniał ją promyk głębokiego namysłu. Cokolwiek Privett-Clampe wtedy mówił – nawet jeśli było to tylko zamówienie następnej kolejki nimbu-pani – zawsze brzmiało jak ostatnie słowo w toczonej dyskusji.

Za sprawą tej uderzającej właściwości Privett-Clampe zyskał reputację człowieka o błyskotliwej inteligencji. I choć nie była to opinia w pełni zasłużona, nie starał się jej dementować. Zresztą, czy ktoś na jego miejscu postąpiłby inaczej? Taką słabostkę wybaczyłby każdy; każdy prócz renesansowego dramaturga syfilityka. A jednak ten drobiazg stał się powodem wygnania Privett-Clampe’a z raju Abbotabad i wciągnął go w grzęzawisko niepewności, od której już nigdy nie potrafił się uwolnić.

Do upadku Privett-Clampe’a przyczyniła się rozmowa z niejakim Wiggsem, a jego bezpośrednim powodem stało się kichnięcie. Wiggs nie był mile widzianym gościem w kasynie oficerskim. Polityka i kobiety należały tam do tematów zakazanych. Tymczasem Wiggs, adwokat z praktyką, uważał, że termin „polityka” dotyczy tylko działalności partyjnej, a on mówił o szkodach wyrządzanych przez agitację nacjonalistyczną albo o klubach na terenie Indii. Teoretycznie miał rację. Jednak przez „politykę” oficer pierwszej pendżabskiej kawalerii rozumiał „wszystko, co nudne”, a ta definicja doskonale opisywała naturę monologu pana Wiggsa. Wiggs domagał się, by każdy buntownik, każdy kolporter wywrotowych broszurek i każdy nadęty babu był wysyłany na Andamany i tam dożywał swoich dni. Choć zasadniczo słuchacze podzielali tę opinię, wywód Wiggsa przyjęli z kamienną obojętnością. Jak stół długi i szeroki, uważnie oglądano paznokcie i przygryzano nastroszone wąsy. Privett-Clampe ze swoją poważną i skupioną miną nawet nie zauważył, że wystąpienie Wiggsa zmierza ku końcowi. Był zbyt zatopiony w słodkich marzeniach o biszkopcie, o który w Indiach bardzo trudno.

I wtedy kichnął.

Owo kichnięcie zwróciło na niego uwagę Wiggsa, który nerwowo rozglądał się za sprzymierzeńcami pośród nagłego chłodu wiejącego od bywalców oficerskiego kasyna. Dostrzegł zamyśloną twarz i pomyślał, że oto wreszcie trafił się człowiek, który docenia przenikliwość i trafność jego argumentacji. Privett-Clampe, bezrozumna marionetka losu, podniósł głowę i napotkał wzrok Wiggsa. Przyszło mu na myśl, że powinien rzucić jakąś uwagę. Powiedział: – Tak, racja – i pokiwał głową ze szczerym zrozumieniem.

Tym przypieczętował swój los. Ku jego przerażeniu Wiggs (który miał na koncie jakieś sprawki w Delhi) dopadł go podczas przerwy na papierosa. Oświadczył tonem nieprzyjemnie mrocznym i tajemniczym, że tak utalentowany młody porucznik jak Privett-Clampe kompletnie się tu marnuje. Privett-Clampe, który wcale nie uważał, by w Abbotabad zmarnowała się choćby odrobina jego talentu, dyplomatycznie nie zaprzeczył. Serdecznie podziękował rozmówcy, zaczekał na stosowny moment i czmychnął. Skąd mógł wiedzieć, że samotne rozmyślania w czterech ścianach pokoju gościnnego zrodzą w Wiggsie (człowieku wprawdzie pozbawionym talentów towarzyskich, lecz wpływowym) postanowienie wyciągnięcia pomocnej dłoni do młodego porucznika? Skąd mógł przypuszczać, że myśl natychmiast zamieni się w czyn i przybierze formę listu, w którym znajdzie się wzmianka o „młodym człowieku obdarzonym przenikliwym rozumem politycznym, wyczulonym na problemy regionu”? Któż mógł przypuścić, że adresat listu – niejaki pułkownik Brightman – umieści nazwisko młodego zdolnego w notatce, która po jakimś czasie trafi na biurko samego sir Davida Handleya-Scotta? Komu przeszłoby przez głowę, że sir David po chwili namysłu stwierdzi, że to przecież członek PVH, i zaznaczy jego nazwisko czerwonym ołówkiem?

Choć nikt się tego nie spodziewał, tak się stało. Trzy miesiące później Privett-Clampe awansował do stopnia kapitana i został przeniesiony do Indian Political Service, gdzie miał objąć jedną z najbardziej intratnych posad w całym Imperium. Każdy inny mężczyzna urządziłby z tego powodu fetę. P.-C. był przerażony.

Czekała go praca za biurkiem.

Uznał, że zaszła jakaś pomyłka. Jednak bez względu na to, jak bardzo się skarżył, ile razy zwracał się do dowódcy, pisał do Londynu czy wyzywał po pijanemu Wiggsa od wścibskich ulizanych świń, nikt nie brał go poważnie. Wszyscy byli przekonani, że Privett-Clampe stroi sobie żarty, albo składali jego reakcję na karb nagłej utraty wiary w siebie.

Nie było rady. W wieku dwudziestu dziewięciu lat kapitan Privett-Clampe wkroczył w świat papierkowej roboty i intryg w Simli jako negocjator w szatańsko powikłanych kontaktach Korony z setkami lokalnych państewek. W IPS liczył się tylko protokół i spryt. Nieudana próba wbicia noża w plecy komu trzeba i kiedy trzeba przy jednoczesnej skrupulatności w przestrzeganiu zasad pierwszeństwa i tradycji mogła przynieść opłakane skutki. Jedno potknięcie, jedno niewłaściwe słowo i incydent gotowy. Trudno się było w tym wszystkim rozeznać. Privett-Clampe odkrył, że jego praca chodzi za nim jak bezpański pies, uparcie dając o sobie znać nawet podczas najbardziej udanych łowów czy zawziętych rozgrywek polo. Po roku na jego twarzy pojawiły się pierwsze bruzdy. Privett-Clampe zaczął regularnie sięgać po whisky.

Gorzej, że kombinacja nudy i wymogu tajemnicy w nowej pracy oddaliła go od żony. Prostolinijna Charlotte nie rozumiała, co gus robi z papierami, które każdego wieczora przynosił z ponurą miną do ich bungalowu. Jej pytania doprowadzały go do rozpaczy. Jak miał powiedzieć żonie, że spędza całe dnie w strachu, sprawdzając pospiesznie nagryzmolone wykazy, które wetknął do kieszeni munduru?

Charlotte wybrała najlepsze rozwiązanie. Rzuciła się w wir zajęć burra memsahib, terroryzując służbę i dokładnie kontrolując wydatki kucharza. Ogrodnik musiał starać się jeszcze bardziej, by delikatne angielskie kwiaty zechciały rosnąć w gorącym klimacie. Krawiec musiał szyć panu ubranie szew po szwie według starego modelu, zużywając mniej materiału, niż potrzebowałby do przykrycia pleców dziecka.

W miarę upływu lat było coraz gorzej. Mimo braku predyspozycji do tej pracy i powszechnej opinii, że w IPS mogą zabłysnąć tylko najbardziej utalentowani, ciągle była to tylko praca biurowa, w której nadzwyczajna punktualność i imponujący stos dokumentów po jednej i drugiej stronie biurka wystarczyły, by kariera Privett-Clampe’a rozwijała się pomyślnie. Gdyby o tym wiedział, prawdopodobnie zacząłby się celowo spóźniać albo kłaść nogi na biurko za każdym razem, gdy na horyzoncie zjawiał się jego przełożony. Niestety, Privett-Clampe niczego takiego nie zrobił i jego akta personalne pozostały bez zarzutu.

Wreszcie oddelegowano go do jednego z większych radżpuckich księstw. Ku niemiłemu zaskoczeniu brytyjskiej zwierzchności miejscowy maharadża wykazywał szczególne upodobania seksualne. Oskarżono go o serię gwałtów. Privett-Clampe’owi przyszło zgłębiać intymne szczegóły życia władcy, gdzie istotna rola przypadła argentyńskim tancerzom (tango!), chartom rosyjskim i pewnemu pułkowemu rymarzowi z Dżajpuru. gus był wstrząśnięty. Im głębiej kopał, tym gorzej to wyglądało. Angielskie kobiety. Angielskie psy. Musiał mieć pod ręką słownik francuski, bez którego nie byłby w stanie rozszyfrować raportów. Kiedy się zorientował, że zamiast dać facetowi solidną nauczkę, musi załagodzić sprawę, z rozpaczy wziął udział w gigantycznej popijawie.

Być może tak się musiało stać. Charlotte i gus już dawno zaprzestali prawie wszystkich wspólnych przyjemności. Kontener z tuzinem butelek whisky przywiózł jeden z kumpli wprost z Glen-jakiegośtam. Tamtego roku codzienne obowiązki zostawiały Privett-Clampe’owi niewiele czasu na łowy. Z głową pełną cuissade, frottage i soixante-neuf trafił do miejscowego domu publicznego. Spostrzegawcza burdelmama wyczuła jego brak zainteresowania dziewczętami i zaprowadziła go do pokoju z chłopcem.

Nazajutrz, pełen obrzydzenia do siebie, Privett-Clampe złożył prośbę o powtórny przydział do kawalerii. Prośbę oddalono. Regularna gra w tenisa i poranne przejażdżki konno nie tłumiły złowieszczego przeczucia nadchodzącej zguby. Lubieżne myśli, dziwacznie przemieszane ze wspomnieniami z łowów i lat szkolnych, nie dawały mu spokoju. Jedyną rzeczą, która trzymała je w ryzach, było picie. Pewnego wieczora Privett-Clampe wypił jednak za dużo i znów trafił do burdelu. Błędne koło ruszyło. Ostateczny cios dosięgną! Privett-Clampe’a podczas gry w polo. Niefortunny upadek z konia zakończył się złamaniem nogi. Noga zrosła się źle i pozostała sztywna. O powrocie do kawalerii nie mogło być mowy. Trzydziestodziewięcioletni Privett-Clampe uświadomił sobie ze zgrozą, że resztę życia spędzi za biurkiem.

Charlotte zorientowała się, że mąż popija. I szczerze ubolewała, że stary kawalerzysta nie znajduje już takiej radości w konnych przejażdżkach. Sądziła jednak, że nie powinna z nim o tym mówić. Miała swoje życie. Prowadziła dom, działała w towarzystwie dobroczynnym, które ratowało stare kawaleryjskie konie przed żałosnym końcem w fabryce kleju i transportowało je na pastwiska w okolicach Rawalpindi. P.-C. widział w tym jedynie tani sentymentalizm. Ich role ustaliły się raz na zawsze niczym czwartkowy wieczorny posiłek, składający się niezmiennie z jagnięciny i puddingu.

Z wybuchem wojny zaświtała w ich sercach nadzieja. Skoro Ojczyzna jest w potrzebie, może kapitanowi uda się uciec zza biurka? W odpowiedzi na list Privett-Clampe’a, oferującego swoje usługi na scenie teatru działań wojennych w Europie, Londyn awansował go i przeniósł do Fatehpuru. Privett-Clampe podarł notatkę z informacją o awansie i napisał znowu. Tym razem poprosił o wysłanie do Palestyny, co ze względu na jej położenie (w połowie drogi do Ojczyzny) było wyjściem kompromisowym. Ku jego żalowi nadeszło pismo z potwierdzeniem awansu i rozkazem bezzwłocznego stawienia się na nowej placówce.

Dla majora Privett-Clampe’a Fatehpur leży na końcu świata. W miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc. Jego personel to grupa młodych mężczyzn z Indian Civil Sendce, jak Flowers. Ich arogancja płynąca z zarozumialstwa i zwyczaj posługiwania się w rozmowie łacińskimi sentencjami sprawia, że major czuje się jeszcze bardziej osamotniony niż przedtem. W nakrochmalonych gorsach i nienagannych surdutach bardziej przypominają mu stado brodzących ptaków niż istoty ludzkie. Gdy leczy porannego kaca, sam widok choćby jednego z nich stojącego w drzwiach z papierami pod pachą wywołuje świerzbienie wskazującego palca. Ze swej strony podwładni majora wyraźnie dają do zrozumienia, że ich kwalifikacje (si parna liceret componere magnis) są o wiele wyższe niż kwalifikacje Starego Morsa, i widzą (pro pudor!) wyraźne oznaki delirium tremens, gdy ich szef z trudem zapala fajkę podczas porannej odprawy.

Nasączony miejscową whisky, Mors zrezygnował z walki z własnymi skłonnościami. Sięgnął dna, pozwalając, by Flowers, którego nie znosił i uważał za najgorszy gatunek zniewieściałego gryzipiórka, przedstawił mu ślicznego chłopca. Clive (tak nazwał go na własny użytek) wprowadził istny zamęt w jego myślach i uczuciach. Major zupełnie nie wie, jak sobie z tym poradzić. Jedno nie ulega wątpliwości. Privett-Clampe ma romantyczny stosunek do chłopca. Tłumaczy sobie, że jego pragnienie jest wolne od chęci wykorzystania. Jedna z niewielu rzeczy, jakie zapamiętał o starożytnych Grekach, to ich wspaniała tradycja miłości między dojrzałym mężczyzną a chłopcem. Własny pijacki mozół jawi mu się teraz w lepszym świetle. Wie już na pewno, że w żyłach młodego człowieka płynie angielska krew, co wzmacnia wolę bycia mentorem, przewodnikiem po pułapkach i niebezpieczeństwach życia.

Niechęć Clive’a do rozmowy wprawia majora w zakłopotanie. Privett-Clampe czułby się lepiej, gdyby chłopiec nie robił wrażenia, że jest tutaj, bo musi. Major wyobraża sobie wspólne wypady w góry. Mógłby nawet nauczyć chłopaka strzelać! Przypuszcza, że większość jego młodych podwładnych z IPS i prawie wszystkie osobistości w pałacu wiedzą, co się dzieje, mimo to widzi potrzebę utrzymywania sprawy w tajemnicy. Z upływem tygodni poczucie winy w majorze wzrasta. Tłumione kolejnymi szklaneczkami whisky przekonanie, że robi coś złego, dręczy go coraz bardziej.

Z nastaniem upałów Privett-Clampe rzadziej każe się Clive’owi odwracać, a częściej czytać na głos. Ku swemu zdumieniu, po latach niemal całkowicie pozbawionych lektury chętnie zwraca się ku słowu pisanemu. Tyle że jego wybór nie ma nic wspólnego z nudnymi i bombastycznymi nonsensami (Tołstoj, pożal się Boże! Czysty bolszewizm!), tak lubianymi przez kumpli z IPS. On zdecydowanie woli „Jorrock’s Jaunts and Jollities”. Dobry rym też jest nie do pogardzenia. Wszystko z wyraźnym metrum i poruszającą treścią. Często każe Clive’owi recytować „Gunga Din” albo „Szarżę lekkiej brygady”, gdy sam czyni pedagogiczną powinność w jego spodniach.

W końcu rzeczywistość zaczyna przystawać do szlachetnej fantazji Privett-Clampe’a. Ustaje nawet gmeranie w spodniach. Akcent Clive’a tak bardzo się poprawia, że majora zadowala samo patrzenie na swego protegowanego, gdy ten, wyprostowany, deklamuje wybrane fragmenty.

– O tak – mamrocze wtedy. – Dobitniej. Właśnie tak.


٭

Warkot projektora. Snop białego światła pada na ekran w zaciemnionej sali balowej, rozjaśniając tuzin modnych i pustych głów – gładkich, z trwałą, ostrzyżonych na chłopczycę, wypomadowanych. Książę Firoz i jego wyjątkowi przyjaciele bezwładnie zapadli się w fotelach obitych czerwonym pluszem. Tylko fryzury nie doznały uszczerbku. Wszystko po niedawnych harcach: sporcie i seksie, a może modnej kombinacji obu rozrywek. Jak Riwiera, to Riwiera. Cokolwiek to było, już skończone. Teraz słudzy zbierają rozrzucone staniki i florety, przygotowując salę do jednego z głośnych pokazów filmowych księcia Firoza. Świta w liberii łagodną perswazją rozdziela odurzone tancerki rewiowe i splecionych z nimi w uścisku, wyczerpanych przyjemnością spadkobierców wielkich armatorów, podnosi dziewczyny z podłogi, doprowadza do porządku i holuje w stronę foteli. Mimo niedoskonałości stroju – przekrzywionych opasek na włosach, szali w nieładzie – ciągle są zniewalająco i onieśmielająco ponętne. Właśnie ów dar zachowania pięknego wyglądu, nawet pod wpływem najmocniejszych trunków, na jakie stać Firoza, wyróżnia je spośród tłumu modnych kokietek i to za jego sprawą znalazły się w Fatehpurze. Dziś wieczorem przechodzą same siebie, ponieważ Firoz obiecał specjalny pokaz.

Tak, sir, Cornwell Birch przyjechał. Prosto z Miasta Aniołów. Z najnowszymi dokonaniami przemysłu filmowego. Cornwell Birch w stroju uosabiającym wyobrażenia krawca Angeleno na temat wieczorowego ubrania w tropikach (garnitur z żółtego jedwabiu i zielone kamasze), zaciągający się gigantycznym cygarem. Cornwell Birch, który na Ellis Island zmienił nazwisko z Burcz. Ktokolwiek przedstawił go księciu Firozowi, powinien spalić się ze wstydu. Nie ma jednak wątpliwości, że za ich sprawą coś się zaczęło dziać. Birch przyjeżdża do Fatehpuru pokazać swoje najnowsze dzieło i coś nakręcić, może coś w rodzaju kroniki filmowej dokumentującej sceny z życia w pałacu maharadży. Najczęściej jednak chodzi o wyjątkowe filmy, o których wolałby publicznie nie mówić, chyba że ktoś przy stole poręczyłby za resztę.

Birch pyka cygaro i jednym uchem słucha opowieści wzburzonego Firoza o miejscowej polityce. O polityce w bardzo szczególnym ujęciu. Dla Firoza polityka to po prostu rozdział funduszy, a ściślej rzecz ujmując, jego funduszy (żałośnie niskich w stosunku do rzeczywistych potrzeb), oraz pytanie, czy kiedykolwiek uda mu się dobrać do kapitału zamrożonego w książęcych włościach. Wtedy mógłby zrobić z niego jakiś użytek. Na przykład sprawić sobie spinki do mankietów. Albo akwarium. O wiele łatwiej byłoby mu dostać wszystko, czego potrzebuje (nie wie, co to mogłoby być, wie jednak, że czegoś na pewno mu potrzeba), gdyby został nababem. A jego brat robi trudności. Potężny Miecz i Wielka Tarcza Fatehpuru! Władca Niezdolny do Erekcji Prawdziwie Godzien tego Imienia! Firoz wie to z pewnego źródła. Może jednak nie akwarium. Może jakieś uzdrowisko z gorącymi źródłami i personelem w białych uniformach. Tak czy siak, żeby kiedykolwiek miał szansę na prawdziwe pieniądze, jego brat impotent nie może otrzymać zgody na adopcję dziedzica.

I tu wkracza na scenę prawdziwa polityka.

Według najświeższych informacji do Fatehpuru przybywa za trzy dni brytyjski rezydent na Pendżab sir Wyndham Braddock z lady Aurelią. Zamierzają ustrzelić tygrysa, najeść się i rozerwać na koszt księstwa Fatehpur. Wizyta czysto protokolarna. Nie ma wątpliwości, że Murad poprosi o zgodę na adopcję, a sir Wyndham skonsultuje się w tej sprawie ze swoim człowiekiem w Fatehpurze. Tym sposobem cała materialna przyszłość Firoza spoczywa w rękach tego żałosnego bałwana Privett-Clampe’a. W innej sytuacji Firoz wcale by się nie martwił. Wszyscy wiedzą, że Brytyjczycy marzą o pozbyciu się Mu-rada. Sęk w tym, że Firoz nie jest pewien, czy Privett-Clampe go poprze. Fatalnie się złożyło, że ostatnio pokłócili się o nowy wystrój książęcych komnat. I o kupno sterowca. Na litość boską, przecież kupiec twierdził, że jest Szwajcarem!

Jest jednak sposób, żeby wszystko poszło po myśli Firoza.

– Facet najwyraźniej lubi chłopców – ciągnie zaaferowany. – Wiem od Neda Flowersa. Co mi podsunęło świetną myśl. Jean-Loup! Jesteś tam?

Jest. Siedzi w tylnym rzędzie. Jean-Loup – gibki galijski młodzian o wydatnych kościach policzkowych, wyciągnięty z marsylskiego rynsztoka, pociecha marynarzy, gotów zrobić wszystko bez wyjątku z każdym bez wyjątku, pod warunkiem że… No cóż, właściwie bezwarunkowo. Po prostu to zrobi. Ktoś obudził się u jego boku w Cannes, ktoś inny na jachcie w pobliżu Antibes. W końcu wylądował tutaj, choć, o ile Firozowi wiadomo, równie dobrze mógłby znaleźć się gdzie indziej. Twierdzi, że ma dwadzieścia jeden lat. Większość daje mu siedemnaście. Kogo by to zresztą obchodziło, gdyby nie wieczna wypukłość w obcisłych ponad miarę spodniach.

– Jean-Loup, pomyślałem, że zrobisz coś niewiarygodnie pokręconego z majorem Privett-Clampe’em, a ty, drogi Cornwellu, sfilmujesz całą akcję. Zagrożę, że pokażę film sir Wyndhamowi, jeśli ta stara świnia nie poprze mnie jako następcy mojego brata! Co o tym myślisz?

– O czym? – pyta Privett-Clampe, który właśnie wszedł, wsparty na ramieniu żywo gestykulującego Flowersa.

– Nie mogłem go powstrzymać – krzywi się Flowers.

– Cześć, chłopaki – bełkocze wstawiony major. – Flowers powiedział, że puszczacie film. Jeszcze tego nie widziałem. Pomyślałem, że przyjdę i zobaczę, co to takiego. Macie coś przeciwko?

– Ależ skąd, panie majorze – odpowiada zadowolony Firoz. – Jak miło pana widzieć. Jean-Loup! Dotrzymasz panu majorowi towarzystwa.


– Rukhsana? Wstawaj! – Yasmin szarpie Prana za ramię. – Chcą cię widzieć.

Zaspany Pran wchodzi do ciasnego pokoju Khwaja-sary, gdzie zastaje diwana i fotografa zatopionych w rozmowie. Bliska wizyta sir Wyndhama Braddocka powoduje w tej części pałacu taki sam zamęt, jak w skrzydle należącym do księcia Firoza. Nabab chce wiedzieć, czy nie będzie żadnych problemów z adopcją. To sprawa najwyższej wagi. Jeśli uzna swego małego kuzyna za następcę, Firoz nie zrobi z księstwa swojej skarbonki. Na razie nabab nie ma co do tego pewności.

– Chłopcze – zwraca się Khwaja-sara do Prana – czas, żebyś pokazał, co umiesz. Gra toczy się o wielką stawkę. Honor księstwa. Twoje bezpieczeństwo. Major Privett-Clampe jest z księciem Firozem. Mamy szansę zadziałać. Musisz zwabić go znowu do pokoju chińskiego. Wreszcie będziemy mogli dokończyć tę sprawę.

Zanim Pran obudził się na dobre, jego opiekunowie zdążyli odziać go w mundurek i wyprowadzić na długi korytarz pokryty porysowanym parkietem. Na samym końcu korytarza są podwójne drzwi, zza których sączy się światło i dobiega śmiech. Eskorta znika. Pozostawiony sam sobie, Pran zachodzi w głowę, co ma teraz robić.

Podchodząc bliżej drzwi, wyraźnie słyszy burkliwy głos majora.

– Wykluczone. Nie martw się. O’Dwyer zajmie się wszystkim.

– Ale – to głos Firoza – ci podżegacze mają poparcie. Zwiodą mnóstwo ciemnych ludzi. W Fatehpurze powinniśmy dać im silny odpór.

– Święta racja. Dlatego potrzebowaliśmy wsparcia sił Rowlatta. Trzeba dać draniom nauczkę. To jedyny sposób.

Pran zagląda do środka. Sala jest zaciemniona. Przed ogromnym białym ekranem stoi kilka rzędów z rzadka rozstawionych foteli. Z tyłu sali rzuca światło buczący projektor, na który sługa zakłada szpulę filmu. Widać wyraźne pozostałości przyjęcia. Butelki szampana na podłodze, parę ciał w malowniczych pozach na fotelach. Pran zauważa kilka znajomych twarzy – Latynos, naga cyklistka i dziwacznie ubrany mężczyzna, który zjawił się dziś rano. Major Privett-Clampe siedzi pośrodku. Rozdęty cień między patykowatymi postaciami. Nikt nie widzi, kiedy Pran chyłkiem wślizguje się do środka.

– Proszę bardzo – mówi książę Firoz, nalewając Privett-Clampe’owi szkockiej.

– Dzięki, stary – odpowiada major nerwowo. Radość, że może spróbować importowanej whisky Firoza, mąci niebezpieczna bliskość młodego Francuza. Privett-Clampe nigdy specjalnie za Francuzami nie przepadał, a tymczasem ręka tego francuskiego młodzieńca właśnie spoczęła na jego udzie.

Na tle oświetlonego ekranu ich sylwetki tworzą komiczny kontrast. Głowa Jean-Loupa wsparta o ramię majora, kanciasty profil Firoza grożący przekłuciem baloniastych policzków i kulfoniastego nosa Privett-Clampe’a. Pran ostrożnie posuwa się naprzód. Nogi wplątują mu się w jakiś szczegół damskiej bielizny. Ratując się przed upadkiem, odruchowo przytrzymuje się fotela, który z łoskotem uderza w sąsiednie siedzisko. Pran przypada do ziemi. Serce wali mu jak młotem.

– Obudziłeś się, De Souza? – woła książę. – Właśnie zaczynamy pokaz najnowszego odkrycia pana Bircha.

Pran leży w bezruchu. Firoz wyrzuca z siebie stek przekleństw. Potem słychać wycie i dźwięk tłuczonego szkła. Najwyraźniej Firoz cisnął w operatora butelką po szampanie.

– Co ty wyprawiasz, durniu?! Czemu się tak grzebiesz?! Operator bąka przeprosiny w urdu.

– Mów do mnie po angielsku! Nie znoszę tego małpiego języka!

– Przepraszam, sahib!

Książę Firoz prosi zebranych o wybaczenie. Pran wychyla głowę zza foteli w ostatnim rzędzie. Gdy operator próbuje uruchomić projektor, Privett-Clampe znów mówi o polityce. Pran nie rozumie wszystkiego. Coś o obronie Indii, marszach, protestach i aresztowaniu bez procesu. Reszta gości nie wykazuje najmniejszego zainteresowania. Jedynie Firoz słucha uważnie, a przynajmniej sprawia takie wrażenie, choć od czasu do czasu wierci się w fotelu, jakby wolał robić co innego.

Kiedy oczy przyzwyczajają się do ciemności, Pran dostrzega inne osoby – posępnego francuskiego chłopca, który kręci się wokół

Pathanów, Flowersa, skandalizującą szwedzką tancerkę, o której kobiety z zenany czytały w ilustrowanych magazynach.

– No! – krzyczy Firoz, gdy igła gramofonu z trzaskiem opada na płytę i salę wypełniają pierwsze takty dramatycznej muzyki fortepianowej. Pran wystawia głowę znad oparcia fotela. Na rozświetlonym ekranie pojawia się napis:


SYLWIA

ALBO

NIEDOLE BIAŁEJ NIEWOLNICY


Firoz zaczyna bić brawo. Jedno z nieruchomych dotąd ciał w ostatnim rzędzie podnosi się i przeciera oczy.

– To wyjątkowa rzecz! – zapowiada Birch. – Tylko na specjalne pokazy!

Pran nigdy przedtem nie widział filmu. Urzeczony migoczącymi obrazami, podnosi się z podłogi i siada w jednym z książęcych foteli z wysokimi oparciami. Zapomina, gdzie jest. Zapomina o grożącym mu niebezpieczeństwie. Ludzie na ekranie wyglądają jak duchy, jak wyprane z kolorów wspomnienia. Pran zastanawia się, jak dali się namówić do pokazania tak intymnych szczegółów własnego życia.

Sylwia, bohaterka filmu, jest młodą imigrantką przybywającą do USA. Niemal natychmiast po zejściu na amerykański ląd wyłuskuje ją z tłumu przybyszów młody mężczyzna w słomkowym kapeluszu. Obiecuje, że zrobi z niej sławną aktorkę, i zawozi ją do wysokiego domu z cegieł. Pran jest zdezorientowany. Przecież Sylwia już występuje w filmie! No, ale rzecz dzieje się w Ameryce, a tam wszystko może być inaczej. Wkrótce staje się jasne, że młody mężczyzna wcale nie kręci filmów. Łotr czyha na cnotę Sylwii. Zamyka ją w pokoju ze starą kobietą o wykrzywionych ustach i czarnych obwódkach wokół oczu. Pran sympatyzuje z bohaterką. Po jakimś czasie wraca mężczyzna w kapeluszu (który układał jakiś plan ze swoimi wąsatymi kumplami). Niewiele czasu potrzeba, żeby pozbawić Sylwię wierzchniego ubrania.

– Dobry Boże! – w głosie majora słychać przyganę. Birch wybucha śmiechem.

– Spokojnie, majorze! To dopiero początek.

Birch ma rację. Stopniowo Sylwia zostaje bez niczego, z wyjątkiem czarnych pończoch. Kiedy młody mężczyzna sam zaczyna się rozbierać, major Privett-Clampe traci panowanie nad sobą i, przejęty zgrozą, zrywa się na równe nogi. Przez chwilę stoi, z trudem utrzymując równowagę i zasłaniając niemal cały ekran. Półprzytomny mężczyzna w ostatnim rzędzie, De Souza, czy ktokolwiek to jest, bełkocze coś niezrozumiale i macha ręką, nakazując majorowi usiąść.

– Jak oni mogli… To obrzydliwe. – Major najwyraźniej nie wierzy własnym oczom.

– Powiedzieli mi, że dalej robi się jeszcze ciekawiej. Birch obiecuje pikantne sceny, gdy Sylwia wpadnie w ręce trzech paskudnych Arabów. Kontrast między jasną skórą a ciemną jest…

Książę Firoz przekroczył granicę. Choć major opił się whisky swojego gospodarza, choć w żyłach gospodarza płynie książęca krew, choć to było nie było gospodarz, on- Privett-Clampe – nie może czegoś takiego tolerować.

– Ty łajdaku! – wrzeszczy i już ma zdzielić księcia pięścią, gdy jego uwagę przykuwa scena na ekranie. Mężczyzna w kapeluszu nie ma na sobie nic prócz markowego nakrycia głowy. Stojąc bokiem do kamery, zbliża się ku Sylwii z groźnie wzwiedzionym członkiem. Privett-Clampe opada na fotel niczym sflaczały balon i śledzi dalszy rozwój akcji. Siedzący za nim Pran otwiera usta ze zdumienia.

Scena spółkowania dobiega końca. W następnej pojawia się jeszcze jedna branka. Widok dwóch białych kobiet w niebezpieczeństwie przywołuje najczarniejsze wspomnienia związane z maharadżą i le vice Anglais. Major znów zrywa się na równe nogi i wykrzykuje pod adresem Firoza oskarżenia o najróżniejsze niegodziwości, jawnie mieszając wypadki na ekranie z wydarzeniami w Fatehpurze. Głuchy na prośby księcia, by usiadł i napił się jeszcze whisky, zaczyna usuwać z drogi fotele i zmierza do wyjścia. Pran za późno przypomina sobie, że miał być dyskretny. Nim zdążył się ukryć, staje twarzą w twarz z majorem.

– Clive? Co ty tu robisz?!

Książę Firoz odwraca głowę, usiłując przebić wzrokiem ciemności.

– Kto to jest, do cholery?

– Ja – bąka Pran i ucieka.


٭

W Fatehpurze panuje gorączkowa atmosfera. W brytyjskiej rezydencji Charlotte szykuje huczne przyjęcie pod gołym niebem. W pałacu, gdzie państwo Braddock się zatrzymają, dworzanie nababa przygotowują przegląd wojsk i oficjalną audiencję, a służba Firoza dopracowuje program umilenia czasu gościom, którzy mają nabrać przekonania o wysublimowanym smaku księcia, jego rozwadze i zdolności rządzenia.

Dostojnym gościom należy się takie przyjęcie. Sir Wyndham Braddock – członek IPS, kawaler Orderu Imperium Indyjskiego, Jego Wysokość Rezydent Pendżabu – to imperialny półbóg. Jego podróżom po dwudziestu pięciu podległych mu księstwach zawsze towarzyszy moc podarunków, rozrywek, audiencji i tak uroczysty, że niemal nadziemski ceremoniał. Iście platońska forma uprawiania polityki. Tego roku sir Wyndham zostawił sobie Fatehpur na koniec. Nadchodzi czas upałów, gdy Brytyjczycy stają się rozdrażnieni i niezdecydowani. Wygląda na to, że trzeba go będzie zabawiać jeszcze troskliwiej niż zazwyczaj. Auta kursują między Lahore i Fatehpurem, wożąc zaopatrzenie. Służba poleruje srebra i szkło. Od takich drobiazgów bardzo wiele zależy.

We frakcji nababa panuje głębokie przygnębienie. Już za późno, by zmusić Privett-Clampe’a do spełnienia ich warunków. Firoz zostanie następcą. Czeka ich europejski horror linii produkcyjnych i szczerzenia zębów w uśmiechu. Diwan nie panuje nad sobą i wymierza Pranowi cios. Pran pada na lustrzaną podłogę w sali barokowej; widzi krople krwi spływające z rozbitej wargi i gromadzące się wokół jego głowy.

W innym miejscu pałacu przyjaciele robią wszystko, by uspokoić Firoza. Dom Miguel De Souza, któremu kac ściska kleszczami skronie, jest pewien, że wszystko pójdzie dobrze. Firoz nie wierzy w brednie tych pasożytów. Dobrze? Łatwo być zblazowanym, gdy się dysponuje majątkiem rozrzuconym na trzech kontynentach i milionem sztuk bydła mięsnego, gryzącego trawę w dalekim Mato Grosso. Dobrze? Czy on ma pojęcie, jak niepewne są finanse Firoza?

De Souza dochodzi do wniosku, że jeśli zachowanie Firoza się nie zmieni, będzie musiał zamówić jajeczną miksturę na kaca. To powinno pomóc. Zresztą, co szkodzi zapytać? W odpowiedzi Firoz ciska w niego (celnie) szklaneczką whisky z wodą sodową. De Souza robi unik. Jedna z kobiet, znana ze wschodnich tańców (szwedzka gwiazda „Rytuału Siwy”, pokazywanego wszystkim koronowanym głowom w Europie), piszczy i wybiega z sali. Firoz konstatuje, że jej nerwy nie są w najlepszym stanie. Ktoś musi ją znaleźć, zanim wpakuje się w kłopoty.

Jeszcze przed świtem nabab z oczyma zlepionymi snem każe szoferowi przygotować samochód. Wsiada ze swymi zmartwieniami do tylnej części wozu, osłoniętej kotarami. Auto podskakuje na wyboistej drodze, a wraz z nim pasażer na obciągniętym skórą komfortowym siedzeniu.

Fatehpur jest spowite poczuciem winy, wywołanym historią sprzed wielu lat. Pewnego lata stary nabab wydał więcej niż zwykle i zabrakło mu funduszy na zakup nieoszlifowanego rubinu, który pokazał mu pewien radżpucki jubiler. Kamień skupiał światło tak, jak nabab sobie wymarzył. Z przyczyn politycznych pożyczkę trzeba było wziąć w tajemnicy. Nabab zwrócił się o nią do obcego hinduskiego bankiera z kasty czaranów. Warunki pożyczki były bardzo korzystne. Rubin zmienił właściciela i został czym prędzej umieszczony pośród innych kamieni zdobiących turban władcy. Obecny nabab nadal przywdziewa go na oficjalne okazje. Ten rubin symbolizuje skrywany wstyd. Wstyd, ponieważ byli też inni wierzyciele, wielu innych wierzycieli, a czaran mieszkał w dalekim Mewarze. Wstyd, ponieważ stary nabab zadłużył się ponad miarę i nie wywiązał z płatności, święcie przekonany, że nie ma w tym nic złego.

Wstyd, ponieważ czaran hołdował starej rygorystycznej tradycji własnej kasty i na wieść, że nie zostanie spłacony, przygotował truciznę i popełnił rytualne samobójstwo. Na łożu śmierci zdążył jeszcze złapać syna za kołnierz, przyciągnąć ku sobie i słabnącym głosem przekląć rodzinę, która sprowadziła hańbę na jego dom.

Klątwy rzucone na łożu śmierci działają najsilniej. Ale co było treścią tamtej klątwy? Oto pytanie. Tylko krewni czarana znają szczegóły. Krążą jednak pogłoski, że ród nababa wymrze w tym pokoleniu. I raczej wszystko na to wskazuje. W ostatnich latach panował nieurodzaj. Astronomowie zauważyli niepomyślne koniunkcje Księżyca i Wenus. No i rzecz mniej rzucająca się w oczy, która wychodzi na jaw dopiero w ustronnych zakamarkach kobiecych kwater. Sflaczały szczegół w spodniach od piżamy. Lodowate palce losu zaciskają się wokół jąder nababa, hamując erekcję i wypływ spermy, od której zależy przyszłość Fatehpuru. Nad spowitą w jedwabie męskością nababa zawisło fatum.

Nabab zmierza do odległej, ukrytej między wzgórzami wioski. Jego kłopot kuli mu się między nogami niczym małe chore zwierzątko. Gdy ciemności nocy ustępują, wielkie brytyjskie auto z rykiem silnika pnie się koleinami ścieżki wydeptanej przez bydło, prowadzącej ku chatce jedynego prawdziwego świętego, który zamieszkuje Fatehpur. Tam Najwyższy Władca, Pogromca Ciemności i Prawdziwy Miecz Islamu rzuca się na ziemię w pokłonie przed ślepym biedakiem, dotyka jego zrogowaciałych stóp i błaga o zdjęcie klątwy.

Charlie Privett-Clampe też jest już na nogach. Pracowity dzień rozpoczyna przejażdżką na Brandywine. Po krótkim galopie zjawia się z powrotem, umyta i gotowa do śniadania. Pierwszy kucharz jeszcze nie zdążył wejść do kuchni. To tylko drobna zwłoka. Wkrótce grzanki i herbata są gotowe, a burra memsahib nadzoruje rozpakowywanie filiżanek i spodeczków, srebra stołowego i talerzy. To pierwszy etap przygotowań do jutrzejszego przyjęcia. Dwie setki gości do nakarmienia i napojenia na trawniku. Trudne zadanie. Ale dla

Charlie Privett-Clampe to nie pierwszyzna. Radzi sobie przy takich okazjach jak mało kto.

Byłaby już w wirze przygotowań, gdyby nie ten nieznośny Firoz. Zjawia się znienacka w towarzystwie wystrojonych mieszańców, z fantazyjnie zapakowanym prezentem, i nalega, żeby gus od razu go rozpakował. Tymczasem cholerny gus zabarykadował się w pokoju razem z wiadrem, wygląda jak ofiara wypadku kolejowego i nie wpuszcza do środka nawet chłopca, który pomaga mu się ubierać. Wobec takiego obrotu rzeczy konieczność ugoszczenia obłudnego księcia spada na żonę. Charlie musi rzucić wszystko, częstować gości napojami i zabawiać rozmową, gdy dodatkowo zatrudnieni pomocnicy najwyraźniej się obijają. Co za natręt z tego Firoza!

Gdy słońce wznosi się wyżej, diwan odkrywa, że brakuje prochu na salwę honorową, a czerwony chodnik jest gdzieniegdzie wytarty i powinien być wymieniony. Potem przypomina sobie żenującą skłonność lady Aurelii do kleptomanii i zarządza, by z sali audiencyjnej usunąć wszystkie niewielkie przedmioty.

W zenanie dominuje problem: „Co na siebie włożyć?”. Jej mieszkanki biegają za nowymi i trudno osiągalnymi kosmetykami. Legion krawców rozłożył się obozem na zewnętrznym dziedzińcu. Wszystkim robota pali się w rękach, jakby od tego zależało ich życie. Niektórym z nich naprawdę tak powiedziano. Tyle zamieszania, tyle zachodu, a przecież nikt i tak nie ujrzy nowych strojów. Dla kobiet z zenany sens strojenia się leży bardziej w przygotowaniach niż w samym włożeniu nowych szat. W dogodnym dla siebie momencie Khwaja-sara ujmuje podbródek Prana w upierścienione palce, uważnie przygląda się jego rozciętej wardze i komunikuje ostro, że teraz Pran musi się naprawdę skoncentrować. Wybór jest prosty, a Khwaja-sara nie będzie się powtarzać. Przed Pranem ostatnia próba. Jeśli skusi Privett-Clampe’a, a im uda się zrobić odpowiednie zdjęcie, dostanie pieniądze i będzie mógł odejść. Jeśli mu się nie uda, nikomu już nie będzie potrzebny. Między poszczególne słowa wkrada się znacząca i złowroga cisza. Z dreszczem przerażenia Pran uświadamia sobie, że nie ma wyboru.

Popadłby w jeszcze większe przygnębienie, gdyby przypadkiem natknął się na pewnego młodzieńca. Jean-Loup krąży po pałacowych korytarzach w celowej wędrówce bez celu. Podejrzewa, że ma rywala. Jean-Loup nienawidzi rywali. Rywale Jean-Loupa dostają za swoje. Nożem. Szuka więc ładnego chłopca w angielskim szkolnym mundurku. Już niedługo przestanie być taki ładny.

Przed południem nabab wychodzi z chatki mędrca z lżejszym sercem. Święty mąż oznajmił, że mimo zła wyrządzonego przez rodzinę nababa w przeszłości, nie jest wolą Allaha pozbawienie go tronu. Usiedli obaj, po czym starzec położył rękę na dotkniętej słabością części ciała, co wcale nie było takie nieprzyjemne. Zapewnił Murada, że wkrótce odzyska potencję. Władca bierze z sobą niewielki stożek z gazety, w którym jest mieszanka ziół. Święty poinstruował go, że ma myśleć o sobie jak o tygrysie. Jeśli posłucha tej rady, wkrótce poczuje w żyłach moc swoich przodków. Odprawia go machnięciem ręki i pochyla się, by zebrać złote monety, które wdzięczny monarcha rozsypał przed nim na ziemi.

Słońce stoi w zenicie. Major Privett-Clampe rozpakowuje prezent i na widok oprawionej fotografii władcy Imperium mówi: „Miło z waszej strony”. Dobry i bezpieczny prezent. Wyraźna wskazówka, po czyjej stronie leży sympatia ofiarodawcy. Książę Firoz gorąco pragnie przeprosić, szczerze przeprosić. Major na pewno zrozumie, przebaczy i zapomni. Wczorajszy wieczór? Niewypał. Pożałowania godny brak gustu. Major mruczy coś burkliwie i podaje prezent słudze. Firoz odchodzi z tymi samymi wątpliwościami, z jakimi przyszedł. Gdyby nie wypił tyle poprzedniego wieczoru…

Książę spędza mało przyjemne popołudnie, oglądając nowe propozycje Bircha. „Chińczyk i dziewczyna”, „Trzy murzyńskie służące”, „Wiejski ogier”, „Jazzowa Godiva” i najnowszy film z serii o boyach hotelowych, którą udostępnia bardziej krytycznej klienteli. Ale księcia Firoza bardziej interesuje teraz nowy projekt Bircha. Zdjęcia z polowania. Z polowania na tygrysa.

Dzień gaśnie powoli. Ciemność zaczyna wyzierać z kątów, spowija korytarze. Na zewnętrznym dziedzińcu zenany wyłania się z cienia jaskrawa pomarańczowa plama. Krawcy już dawno skończyli. Wszyscy powinni spać. Ale Jean-Loup ciągle krąży wokół. Rzuca niedopałek na podłogę i zgniata go robionym na zamówienie butem w kolorze współgrającym z ubraniem. W ciągu dnia wszystko stało się jasne. Ten mały głupek ukrywa się w zenanie. I właśnie schodzi senny po schodach do latryny, zbierając fałdy spódnicy. La mignonne! Jean-Loup jest wdzięczny losowi. Już zaczynał się nudzić.

Czas na ripostę. Jean-Loup wyciąga z niewidocznej kieszeni brzytwę i otwiera ją. Ostrze lśni złowrogo, gdy bawi się nią zręcznymi palcami. To właśnie nazywają marsylskim chwytem. Pran wlecze się krok za krokiem i drapie po tyłku. Teraz zajmuje go wyłącznie własny pęcherz. Jean-Loup przyspiesza, zbliża się do niego i zachodzi od tyłu. Nagle widzi światło i słyszy jakieś głosy. W ich stronę zmierza grupka ludzi. Jean-Loup czym prędzej chowa się za kolumną.

Niczego nieświadoma siódma kawaleria składa się z nababa i dwóch zaspanych służących z pochodniami w ręku. Władcy się spieszy, w lędźwiach odczuwa niezwykłe podniecenie. Ledwo zauważa małego hidżrę składającego pokłon na ziemi. Jego myśli krążą wokół ciekawszych spraw. Te kobiety zaraz coś zobaczą. Prawdziwą wielkość! Zróbcie przejście! Co za radość krzyczeć na ciemnym dziedzińcu i widzieć zamieszanie wywołane własnym nadejściem. Nic tak nie działa jak niespodziewana wizyta w środku nocy.

Lila Bai, młodsza żona, ma wyjątkowo gwałtowne przebudzenie. W drzwiach stoi nabab. We własnej osobie! Wywar z ziół świętego mędrca wywołał widoczny efekt. Widzicie? Damasceńska stal. Lila Bai dobrze wie, co dalej. Nie zdążyła nawet błagać o litość, gdy nabab przykrył ją własnym ciałem. Dzisiejszej nocy jest niezrównany, dobrze o tym wie. Najlepszy. Wywar uczynił go jednak bardzo hałaśliwym. Ale dziś słowa zastępuje r y k. Nabab musi ryczeć. Grzmiący odgłos płynie z głębi gardła, rozciąga mu szczęki, wstrząsa klatką piersiową. To nienormalne. Ale działa. Naprawdę działa! Przy akompaniamencie potężnego ryku władca szczytuje. Każda kropla królewskiego wytrysku jest na wagę złota i ma znaczenie polityczne. Nabab przygważdża Lila Bai i ciężko dyszy z twarzą ukrytą w załamaniu jej szyi. Lila Bai pociera mu plecy. Nabab dochodzi do siebie, upomina żonę, by nigdy więcej w niego nie wątpiła, dwa razy daje jej w twarz i wychodzi, niezmiernie z siebie zadowolony. Udało mu się!


٭

Sir Wyndham Braddock uśmiecha się i macha. Lady Aurelia uśmiecha się i macha. Drobni brązowi ludzie uśmiechają się i machają papierowymi Union Jackami, wpatrzeni w przystrojonego słonia paradującego ulicami ich miasta. Orkiestra maszerująca za słoniem gra „Brytyjskich grenadierów” z wyraźnym nosowym zawodzeniem. Sir Wyndham krzywi się. Nigdy nie przywyknie do miejscowych orkiestr.

Na ulicach tłumy. Ludzie siedzą na dachach. Wdrapali się na markizy, zwieszają nogi z parapetów. Sir Wyndham patrzy wokół nerwowo. Siedząc w rozkołysanym howdah, czuje się zagrożony. Obserwuje okna i gęsty falujący tłum, trzymany w ryzach przez wywijających bambusowymi kijami policjantów. Nabab wyprowadził na ulice imponującą liczbę obywateli. Całkiem prawdopodobne, że odgórnym nakazem. Jak wszystkim miejscowym władcom, i temu nieobca musi być sztuka niewolenia swoich poddanych.

Gdyby to było możliwe, sir Wyndham odwołałby tę wizytę. Sytuacja w Pendżabie pogarsza się. Mimo to nie mógł się wycofać. Przygotowania trwały od miesięcy. I musi przez to przejść, nawet jeśli jazda na słoniu sprawia, że czuje się jak pusta butelka na szczycie spadzistego dachu. Reprezentuje Koronę, a Korona musi być postrzegana jako nieustraszona. Koniec dyskusji. Sir Wyndham zastanawia się, co w Fatehpurze wiadomo na temat wczorajszych wydarzeń. Służby wywiadowcze rozmawiały z pracownikami poczty i telegrafu. Możliwe, że do księstwa przeniknęły informacje o wieczornej akcji Dyera w Amritsarze. Możliwe? Co za nieudolność. To znaczy, że prawie pewne. Kimkolwiek są członkowie Kongresu Narodowego w tym maleńkim księstwie, już wiedzą. A to oznacza, że mogą sprawiać kłopoty. Co za dzień na wizytę!

Sir Wyndham nie wie dokładnie, co się stało w Amritsarze. Tylko tyle, że wbrew zakazowi zgromadzeń odbywał się tam jakiś wiec. I że Dyer wkroczył bez pardonu. Dwustu zabitych, jak mówią pierwsze raporty. To musiała być naprawdę krwawa jatka. Wszyscy wiedzieli, że to kiedyś nastąpi. Nawet tubylcy.

Uśmiech i machnięcie.

Naprzeciw niego siedzi lady Aurelia ze znieruchomiałą twarzą. Drobne kropelki potu lśnią na jej wysokim białym czole. Lady Aurelia Godnie Znosi Przeciwności. Sir Wyndham pochyla się naprzód i dotyka jej kolana.

– Minty? – mówi łagodnym głosem.

Cisza. Najwidoczniej Minty ma jeden ze swoich Dni.

Uśmiech i machnięcie.

Przez lata sir Wyndham nauczył się rozumieć żonę. Minty nigdy nie mówi o swoich odczuciach. Oczekuje, że inni się tego domyśla. Teraz męczy ją upał i, jak przypuszcza mąż, zdejmuje strach. W takich sytuacjach należy Dać Jej Spokój. Oto jak sir Wyndham organizuje sobie rozumienie własnej żony. Nagłówki z trzech słów. Szpalta dla każdego z jej różnych stanów, od Śpi Jak Zabita po Nagły Atak Histerii.

Przynajmniej udało im się utrzymać Gandhiego z dala od Pendżabu. A większość innych grubych ryb tego ruchu przytrzymano profilaktycznie z dala od granic stanu. Powzięto stanowcze kroki. W tych czasach taka odpowiedź wystarczy. To tylko kwestia zachowania zimnej krwi.

Uśmiech i…

Nagle słychać jakiś terkot i trzask. Gwałtowny. Przeszywający powietrze. Sir Wyndham instynktownie schyla głowę. Lady Aurelia idzie w jego ślady, gubiąc przy okazji kapelusz. Przez chwilę ich głowy prawie się stykają. Sir Wyndham wie, co się dzieje. Ktoś rzucił z tłumu granat ręczny. To próba zamachu. Ale ani on, ani Minty nie są ranni, a kornak patrzy na nich z kpiną w oczach. Jego pięty ściskają potężnego wierzchowca za uszami.

W howdah dominuje zapach świeżej farby i słoniowego łajna. Sir Wyndham powoli wraca do pozycji wyjściowej. Hałas nie ustaje. To sztuczne ognie. Ktoś zapalił sztuczne ognie. Grupa mężczyzn tańczy w tłumie z wysoko uniesionymi rękami. Utworzyli między ludźmi wolną przestrzeń, w której fajerwerki z sykiem i pióropuszem dymu ulatują w niebo. Sir Wyndham przeklina w duchu swoją bojaźliwość. Serce łomoce mu w piersi. Minty majstruje przy spince z masy perłowej, która przytrzymywała kapelusz. Nie patrzy na męża. I nie spojrzy. Trzeba Pilnować Porządku. Jeszcze jedna z jej ról. Sir Wyndham prostuje przekrzywiony hełm i postanawia zaryzykować spojrzenie za siebie. Chce sprawdzić, czy ktoś z ich świty zauważył jego tchórzostwo. Z drugiego słonia Vesey salutuje z żartobliwą miną. Jasna cholera! Za tydzień będą o tym mówić w każdym kasynie oficerskim i każdej świetlicy w Lahore. Reprezentant Korony kryje się przed fajerwerkami. Niech to szlag!

Uśmiech i machnięcie.

Przypomina sobie, że ma zadanie do spełnienia. To się więcej nie powtórzy. Nie okaże słabości. W rytm kołysania się howdah sir Wyndham czuje narastające objawy fizycznej słabości. Z każdym ruchem szarego cielska stąpającego w stronę pałacu żołądek podchodzi mu do gardła. Prostuje się, boleśnie świadom ciężaru odznaczeń na piersi.

Ma zadanie do spełnienia. Musi się uśmiechać i machać. Może z boku takie zachowanie wyda. się śmieszne, ale dla brytyjskich interesów w Indiach ma żywotne znaczenie. Już przy wielu stołach sir Wyndham wyjaśniał wagę swojego wystawnego stylu życia, podróży, prezentów, wycieczek, polowań. Żadna z tych rzeczy nie służy jemu osobiście. Jeśli ktoś uzna, że szacunek mu okazywany wynika z jego osobistych zasług czy talentów, będzie w opałach. Zboczy z właściwego kursu. Wpadnie w pułapkę manii wielkości. Na tym stanowisku jest się po prostu odbiciem, magicznym odbiciem wicekróla, który z kolei jest magicznym odbiciem samego władcy Imperium Brytyjskiego.

A z wystawnością trzeba się pogodzić. To wszystko.

Minąwszy miasto, procesja dociera do dziedzińca obok szkaradnego pałacu przypominającego tort weselny. To pierwsza wizyta sir Wyndhama w Fatehpurze, więc widok gigantycznej budowli jeszcze pogarsza mu samopoczucie. Pałac wygląda jak twór chorej wyobraźni zrodzony w malignie. W miarę zbliżania się do niego sir Wyndham mógłby przysiąc, że czuje jego pulsowanie. Powiększony gruczoł. Wielka różowa narośl. Minty też patrzy z ręką przytkniętą do kapelusza, jakby chroniła go przed gwałtownym podmuchem wiatru. Ten jeden jedyny raz w trakcie jazdy mąż i żona wymieniają spojrzenia. Z ich oczu wyziera to samo przerażenie, natychmiast przesłonięte udawaną obojętnością. Stawanie twarzą w twarz z wszelkimi przejawami niekontrolowanego szaleństwa, które trzeba ukrócić, to ich zadanie tu w Indiach.

Na placu, z wszystkich najgorszych rzeczy, czeka na nich następna orkiestra. Wojskowa orkiestra kobziarzy. Odziani w szare bluzy i – czy aby na pewno? ależ tak – różowe kilty, wydobywają z instrumentów chrapliwe i przeraźliwe dźwięki, będące odległym wspomnieniem „Skye Boat Song”. Orkiestra krocząca w procesji zaczyna grać głośniej. Następuje zderzenie obu melodii. Siedzisko sir Wyndhama i lady Aurelii na grzbiecie słonia wyrasta z powodzi irytujących dźwięków niczym szczyt góry. Sir Wyndham jest pewien, że niektórzy muzycy korzystają ze sposobności, by wzbogacić wykonanie o własne pomysły. W powstałym zgiełku dają się słyszeć tryle i radosne rytmy bębnów. Przez chwilę wydaje się, że każdy gra co innego, aż po kilku końcowych zawodzeniach instrumentów dętych orkiestra z procesji milknie. Kobziarze niczym rój rozwścieczonych pszczół przejmują panowanie nad rozprażonym placem i oznajmiają ten fakt zwycięskim buczeniem.

Salwa armatnia. Dwadzieścia jeden wystrzałów na powitanie. Powitanie jego, sir Wyndhama, nie jako Wyndhama Braddocka, lecz jako cień króla. Cień wzdryga się bezwiednie przy każdym wystrzale, usiłując nie dać nic po sobie poznać. Wkrótce pojawia się przeciwwaga dla przykrych wrażeń. Duma, odrobina dumy w sercu, że on, Wyndham, może się równać pod względem liczby salw powitalnych z każdym maharadżą.

Z okna na piętrze Pran przygląda się Braddockom, jak wspomagani przez innych zsiadają ze słonia przy pałacowej Bramie Słoni. Na podwyższeniu oczekuje ich delegacja. W otoczeniu straży przybocznej i służby w dobranych kolorem strojach stoi nabab. Ma na sobie nadzwyczajną niebiesko-białą szatę z oryginalnej szkockiej tkaniny. Jest obwieszony sznurami pereł oraz szarfami i gwiazdami orderów. Na jego białym turbanie pyszni się ogromny krwistoczerwony rubin. Szaty diwana nie ustępują przepychem szatom nababa. Firoz podkreśla własną elegancję połyskliwym garniturem. Obok stoją major i pani Privett-Clampe. On z czerwoną twarzą w białym mundurze służbowym, ona w letniej sukni, sztywno wyprostowana jak jej mąż. Wszyscy ślą gościom wdzięczne uśmiechy.

Kiedy pochylony sir Wyndham gramoli się z howdah, dostrzega buty nababa i diwana. Na górze przepych i ozdoby, na dole zwykłe czarne pantofle.

„Uprawnieni do noszenia munduru wkładają mundur służbowy w kolorze białym. Nieuprawnieni do noszenia munduru wkładają frak. Wszyscy hinduscy mężczyźni bez fraka wkładają buty z lakierowanej skóry”.

Zwykłe czarne buty. W trakcie pląsów dygnitarzy, którzy usiłują zejść po wąskich schodkach z platform na słoniach w kolejności zgodnej z nakazami etykiety, sir Wyndham próbuje wyczytać coś z wyrazu twarzy nababa i diwana. Zrobili to rozmyślnie? Czy tymi butami chcą z niego zakpić? Jaki mieliby cel? Uświadamia sobie, że ktoś zadał mu pytanie. Książę Firoz stara się nawiązać konwersację. Sir Wyndham przeprasza za nieuwagę.

Siedzą na barwnie udekorowanej trybunie, przed którą defilują siły zbrojne Fatehpuru w swoich mundurach jakby wprost z Rurytanii. Różowych. Czemu tyle różowego? Privett-Clampe nachyla się ku niemu i mówi coś obraźliwego o ich defiladowym kroku. Nabab pochyla się ku niemu i wypowiada dumną uwagę o ich mundurach. Sir Wyndhamowi nie daje spokoju myśl o butach. Wreszcie nie wytrzymuje. Odwraca się do siedzącego w tylnym rzędzie Veseya i szepcze mu na ucho:

– Ich buty… Nie uważasz, że coś się za tym kryje?

Niemal natychmiast żałuje tych słów. Na twarzy Veseya pojawia się zakłopotanie, a zaraz potem z trudem skrywane rozbawienie. Ten jego przeklęty studencki dowcip!

– Ich buty, sir?

– E, nieważne.

Defilada dobiega końca. Czas na napoje chłodzące. Sir Wyndham sączy wodę sodową z cytryną i mówi „tak, bardzo” wszystkim, którzy tłoczą się wokół niego. Wyjątkowo gorliwa gromada. Nikt nie pozwala nikomu dojść do słowa. W powietrzu panuje jakaś szczególna atmosfera. Jest w tych konwersacjach coś, co sprawia, że sir Wyndham czuje się nieswojo. Przynajmniej ma z głowy oficjalną część powitania. Teraz nie powinno mu już nic grozić.

Zmierzają ku sali audiencyjnej. Między filarami w obszernym holu wiszą haftowane kotary. Nad marmurową posadzką dmucha lekka bryza, niosąc ochłodę rozgrzanym angielskim policzkom i wywołując uśmiech na spoconych twarzach. Gdy goście zajmują miejsca, do zmęczonych uszu sir Wyndhama dolatują strzępki rozmów.

– Dam panu nazwisko mojego krawca w Londynie – mówi książę Firoz do Vesey.

– To było w Borders – mówi Minty do pani Privett-Clampe. – A może podczas rozgrywek tenisowych w Retreat?

– Nabab-sahib zapoczątkował wiele reform – mówi diwan. Cisza. Mówi pan do mnie? Bardzo przepraszam. (Co za fatalny akcent!)

– Lochinverarie – mówi pani Privett-Clampe. – Jestem pewna, że to było podczas kolacji w Lochinverarie.

– Będę księciu bardzo zobowiązany – mówi Vesey.

– Tak, bardzo – mówi sir Wyndham, sadowiąc się w śmiesznym ludwikowskim fotelu. Starannie naśladuje niedbałą pozę nababa: jedna stopa wsparta o podnóżek, ręce na pozłacanych poręczach. Czuje na sobie spojrzenia pałacowych kobiet stojących gdzieś na galerii. Niewidzialnych kobiet za ażurowymi ścianami z marmuru. Od czasu do czasu widzi na górze jakiś cień, jego ucho łowi ledwo dosłyszalne szepty.

Następuje prezentacja miejscowych dygnitarzy. Minister skarbu, wojskowi i ustawowi członkowie rady królestwa, podskarbi królewski, komisarz do spraw robót publicznych. Sir Wyndham ściska dłonie albo wykonuje powitalne gesty, składając ręce i dotykając nimi czoła. Obok niego nabab ściska, obejmuje, kiwa głową. Za plecami niewidoczni podwładni przestępują z nogi na nogę. Sir, pozwoli pan sobie przedstawić starszego inspektora sanitarnego, szefa policji, nadzorcę więzienia, szefa Departamentu Lasów i Jezior. Hinduscy dżentelmeni w butach z lakierowanej skóry.

Po zakończeniu prezentacji ostatniego młodszego urzędnika w Wydziale Handlu Tymczasowo Połączonym z Ministerstwem Ceł Vesey wręcza sir Wyndhamowi telegram.

– Właśnie przyszedł z Simli – szepcze.

Telegram informuje, że podczas wiecu Dyer bez ostrzeżenia otworzył ogień do tłumu. Najnowsze dane mówią o pięciuset ofiarach śmiertelnych. Sir Wyndham starannie składa depeszę i chowa ją do kieszeni.


٭

W gościnności, jak we wszystkim, powinna istnieć równowaga. Nas przyjmują i my przyjmujemy. Po durbarze następuje rytualne pożegnanie i krótka rozłąka przed rewizytą. Sir Wyndham (nie w imieniu własnym, lecz Anglii) będzie podejmował nababa w siedzibie rezydenta. Potem nadejdzie chwila przyjęcia na dwieście osób na trawniku za budynkiem. Wielkie wyzwanie.

Przybycie nababa ma godną oprawę. Poprzedza go tuzin dworzan. Za nim podąża pięćdziesięciu królewskich kawalerzystów. Tym razem w różowych spodniach, niebieskich bluzach i (to nowość) różowych futrzanych czapkach. Na nieliczne angielskie kwiaty, kurczowo trzymające się życia na rabatkach wzdłuż podjazdu, opada czerwonawy kurz, wzbity przez limuzynę nababa. Nielicznych nacjonalistów zbitych w gromadkę przy bramie wjazdowej utrzymują w bezpiecznej odległości czokidarzy w mundurach khaki. Kierowca oddaje honory, otwiera drzwi i stopa w zwyczajnym czarnym bucie dotyka żwiru. Nabab wysiada z auta. Przychodzi czas na schody.

U podnóża schodów stoją dwaj umundurowani adiutanci. Trzaskają obcasami w idealnej synchronii (jak oni to robią?) i eskortują nababa do połowy schodów – dokładnie na jedenasty stopień, gdzie Vesey (nie jako Vesey, lecz przedstawiciel władzy stanu Pendżab) wita go i prowadzi przez pozostałych dziesięć stopni. Nieparzysta liczba schodów była tematem długotrwałej wymiany memorandów. Do rozstrzygnięcia znaczenia terminu „połowa drogi” potrzebne było orzeczenie sądu rozjemczego w Simli, który rozwiał niepokój co do politycznych implikacji nierównego podziału schodów. Na szczycie schodów stoi sir Wyndham, który prowadzi nababa na krótkim odcinku między frontowym portykiem a salonem, gdzie oferuje nababowi orzeźwienie – „Może jeszcze wody sodowej z cytryną?” – i spotyka się z odmową. Tę krótką chwilę dającą możliwość nawiązania bliższego kontaktu (rozmowa, wymiana spojrzeń, zadane półgłosem pytanie: „Co tak naprawdę słychać?”) skutecznie mąci obecność sześciu dworzan. Trzech z nich niesie buławy w kształcie pawich piór, pozostałych trzech ogony jaków, osadzone w gustownych srebrnych rączkach, wszyscy z marsowym czołem, licującym z powagą sytuacji. Sir Wyndham ze stoickim spokojem ignoruje ich obecność i dyplomatycznie chrząka.

– Wasza Wysokość pozwoli za mną.

Idą do ogrodu. Kiedy pojawiają się na werandzie na tyłach rezydencji, zgromadzeni witają ich oklaskami. Nabab i sir Wyndham pozwalają sobie na uśmiech. I machnięcie ręką.

Trzeba zejść do gości. Czekają Hindusi i Anglicy. Angielscy mężczyźni i angielskie kobiety. Hinduskie kobiety? Nie. Wszyscy gawędzą zbici w małe grupki, przypominając gigantyczną kulturę zarodników hodowanych na pożywce regularnie podlewanego trawnika Privett-Clampe’ów. Kelnerzy w białych rękawiczkach krążą między gośćmi ze srebrnymi tacami. Orkiestra usadowiona przy nowym balkonie, architektonicznej innowacji pani Privett-Clampe, gra lekką muzykę klasyczną. Z boku stoi długi stół, uginający się pod ciężarem angielskich i indyjskich potraw, curry, kawałków kurczaka, różnych rodzajów sałatek ryżowych, dań wegetariańskich i niewegetariańskich. Wszystko kompromisowo przyprawione pod kątem rozmaitych upodobań kulinarnych. Charlie pracowała bez wytchnienia. Musiała zapobiec opóźnieniom i podaniu jajek na twardo z widocznymi śladami palców, dopilnować, by do napojów zamiast cukru nie wsypano soli. Wygląda na to, że jej się udało. Dziś obędzie się bez incydentów, a przynajmniej bez incydentów z powodu menu.

Kiedy sir Wyndham i nabab schodzą po schodach do ogrodu, natychmiast wpadają w wir rozmów. Sir Wyndham nie może sobie znaleźć miejsca. Trudno mu znieść bliskość tylu ludzi. Dlaczego wszyscy mówią równocześnie? Na dodatek pilnują jedni drugich! Jest coś niezdrowego w atmosferze Fatehpuru. Łatwo można to stwierdzić, przyglądając się ludziom obecnym na przyjęciu. Tyle kamer! Hałaśliwy Amerykanin co rusz przerywa mu rozmowę i każe się odwrócić albo przybrać jakąś pozę przed kamerą. Traktuje go jak manekin. Fateh-purski książę w idiotycznym żółtym stroju i ciemnych okularach macha mu przed nosem innym aparatem. Europejskiej menażerii też nie brakuje. Piją bez umiaru, a potem wymykają się parami do rezydencji. Obok przechodzi biały chłopiec w nonsensownym w tym miejscu szkolnym mundurku. Skąd się tu, u diabła, wziął?

– Wiem – mówi nabab z łobuzerskim uśmiechem na twarzy – że zastanawia pana bezgłośny tupot małych stopek.

Sir Wyndham nie rozumie aluzji nababa.

– Cisza. Żadnego tupania. Brak wyczekiwanego niecierpliwie syna.

– Ach, tak – odpowiada ciągle zdezorientowany sir Wyndham. Syn? I wtedy przypomina sobie bliższe informacje o Fatehpurze, które zgłębiał wczorajszego wieczoru. Brak syna. Nabab musi jeszcze zostawić po sobie następcę. Tymczasem służby wywiadowcze twierdzą, że władca strzeła ślepymi nabojami.

– Cóż, sir – ciągnie nabab – być może już niedługo usłyszy pan wspaniałą nowinę!

Słowa starszego brata robią piorunujące wrażenie na księciu Firo-zie, który upuszcza kieliszek i rozlewa szampana na swój uroczysty strój. Na twarz nababa wypływa szeroki uśmiech. Opanowuje go nieodparte pragnienie, by wymknąć się z przyjęcia i spróbować swoich sił z jeszcze jedną czy dwiema konkubinami. Od lat nie czuł się tak jak w tej chwili.

– Tak – mówi z roztargnieniem sir Wyndham, któremu Vesey daje jakieś znaki. – Bardzo.

– GGRRRHHAWW! – ryczy nabab.

Wszystkie głowy zwracają się w jego stronę. Sir Wyndhamowi chwilowo brakuje odpowiedzi.

Pran szuka wzrokiem sprawcy hałasu. Krąży ostrożnie między gośćmi, udając, że świetnie się bawi. Nagle serce podchodzi mu do gardła. Ktoś mocno łapie go za ramię. Fotograf.

– No, Rukhsana, do roboty.

Pran nie zdążył nic powiedzieć, odepchnięty na bok przez Dom Miguela De Souzę w towarzystwie jego dwóch czarujących przyjaciółek, których imiona jakoś mu umknęły. Cała trójka przedziera się przez tłum z rewiowymi melodiami na ustach i nerwowym ożywieniem ludzi, którzy od przedwczoraj nie zaznali snu. Idąc w ich ślady, fotograf popycha Prana w kierunku majora Privett-Clampe’a. Zająwszy pozycję, z której roztacza się imponujący widok na bar, major prowadzi rozmowę z Veseyem. Ten przypomina człowieka daremnie szukającego ucieczki.

– Złośliwa Bestia – opowiada major – uwielbia pędzić wprost na pułapkę, a potem robić gwałtowny unik. To jej ulubiony trik. – Ożywienie majora jest wymuszone. Privett-Clampe nie czuje się najlepiej. Od rana nie wypił ani jednego drinka, zaczyna drżeć na całym ciele. Wsparłszy się na Veseyu, zamyka na moment oczy. Kiedy je otwiera, wszędzie widzi różowe i szare robaki.

– Cholernie ciekawe, stary – mówi Vesey klepiąc majora po plecach – ale służba nie drużba. Czekają na mnie, muszę iść.

Privett-Clampe kiwa głową. Jego też oblazły. Całe ciało. Chwiejnym krokiem dociera do baru. Przy czwartym kieliszku szampana robale zaczynają pełzać wolniej.

– Kobieta – zagaduje major gościa w srebrnej marynarce – może łapać świnię na placu, ale do zabicia zwierza w zaroślach trzeba prawdziwego mężczyzny.

– Czarujące – mruczy Jean-Loup.

W rezydencji De Souza i dziewczęta próbują pocieszyć księcia Firoza. Firoz jest przekonany, że wszystkie wysiłki szlag trafił. Rozchmurz się, stary! Weź trochę prochów na poprawę nastroju! Parę nerwowych pociągnięć nosem i w Firozie narasta silniejsze niż kiedykolwiek postanowienie, że nawet jeśli jego przeklęty brat dokonał rzeczy niewyobrażalnej i począł potomka, to dziecko nigdy przenigdy – Bóg mu świadkiem, że nie żartuje – nie zasiądzie na tronie Fatehpuru.

– A może byś się uspokoił? – sugeruje De Souza, zaniepokojony zachowaniem księcia.

Mija ich diwan w pełnym pędzie. Szuka nababa. Kiedy przebiega obok De Souzy, połami szaty wytrąca mu buteleczkę z ręki.

– Ej! Wysypałeś naszą kokę!

Imelda (to Imelda, prawda?) nie jest dziś w nastroju i nie potrafi docenić takich kiepskich kawałów. Zdejmuje but i ciska nim w głowę diwana, znikającego już z pola widzenia. Chybia. Kremowy but na wysokim obcasie przelatuje obok turbanu niedoszłego celu, zatacza widowiskowy łuk nad werandą i ląduje w ogrodzie, trafiając Jean-Loupa w tył głowy. W Jean-Loupie natychmiast odzywa się instynkt ulicznego zabijaki (nie jesteś szybki, już po tobie, nie?). Odwraca się na pięcie w poszukiwaniu napastnika.

Diwan jest zmuszony spytać Charlie Privett-Clampe:

– Widziała pani Jego Wysokość?

– Nie, do jasnej cholery, nie widziałam! – Po tych słowach oddala się szybkim krokiem z posiniałą ze złości twarzą. Choć wyżej postawionym należy się szacunek, choć bez hierarchii społecznej zapanowałby chaos i choć w pewnych sytuacjach udawanie, że się czegoś nie widzi, jest cnotą, są pewne granice i niektórych rzeczy nie można tolerować bez względu na osobę sprawcy.

Na widok szarżującej w jego kierunku pani Privett-Clampe sir Wyndham blednie. Te sytuacje wyczuwa już z odległości pięćdziesięciu kroków. Minty znowu pokazała, co potrafi. Zgniata najświeższy telegram w małą kulkę – telegram donoszący, że według najnowszych szacunków liczba zabitych w Amritsarze sięga ośmiuset, a miejscowa prasa twierdzi, że jest dwukrotnie wyższa – i postanawia zapobiec katastrofie.

– Mogę w czymś pomóc? – pyta przebiegle tonem pełnym dyplomacji i taktu.

Tym zbija Charlie z tropu. I właśnie o to mu chodziło.

– Nie – mówi w końcu Charlie, usiłując nadać swemu głosowi zdecydowane brzmienie. – Widział pan Gusa?

– Rozmawia z Amerykaninem. Tym gościem od filmów. Charlie kiwa głową w roztargnieniu i odchodzi.

– gus? gus!

– Charlie?

– Co ty wyprawiasz?!

– One są wszędzie, Charlie. Wszędzie.

Charlie nie zwraca na to uwagi. gus często gada takie bzdury.

– gus – syczy. – Zamknij się i słuchaj. Chodzi o Braddockową. Zastałam ją w naszej sypialni, jak najbezczelniej w świecie brała sobie jedno z moich ulubionych kaszmirskich pudełeczek. No wiesz, tych z papier mache, które dostaliśmy kiedyś w Gulmarg. Co za bezczelność! Kiedy weszłam, wcale nie wyglądała na przejętą. Nic a nic. Powiedziała tylko: „Jakie śliczne” i wsadziła je do torebki. Nie wiedziałam, co powiedzieć. I tak to wygląda, gus. Co z tym zrobimy? gus?

gus macha rękami.

– Maść – mówi słabym głosem. – Może to by pomogło. Tymczasem w rezydencji stało się coś niezwykłego. Rzadka rzecz.

Jedno z tych spotkań, o których marzy wielu, a które dane są nielicznym. Minty natknęła się na nababa. Oficjalne spotkania to jedno. Człowiek spotykany przy takiej okazji często nie wychodzi poza rolę, jaką gra. Tu i teraz sprawy mają się zupełnie inaczej. Ona zmierza wolnym krokiem w stronę ogrodu, z torebką wypakowaną nowymi zdobyczami. On pędzi przez hol do auta. Choć Minty Braddock nie jest kobietą pierwszej młodości, zwraca uwagę swoją sylwetką. Nabab zauważa długie ramiona, wysokie jasne czoło, niewielkie, ładnie wykrojone usta. Widok nababa wywołuje u Minty lekki wstrząs. Taki srogi młody władca o haczykowatym nosie, ciemnych oczach i z tyloma klejnotami! A ta brosza! Wprost nie można się oprzeć. Kiedy nabab zbliża się do Minty, bierze ją za ręce i wydobywa z siebie niesamowity nieartykułowany dźwięk, ona wie, że zrobi wszystko, czego on zechce.

– GRROAAH! – mruczy nabab w zagięciu jej szyi.

– Och, Wasza Wysokość! – szepcze Minty, na śmierć zapominając o nakazach etykiety. – Och!

– Minty?

Nie, to nieprawda! A jednak. To płaczliwy głos jej męża. Stary poczciwiec stoi za plecami nababa. Zażenowany, przygryza wąsy i udaje, że kaszle, zasłaniając usta ręką zaciśniętą w pięść. Nabab odwraca się i w pierwszym odruchu energicznie potrząsa dłonią sir Wyndhama.

– Doskonale, sir. Naprawdę doskonale.

Sir Wyndham, nawykły do pochwał z przyczyn nie zawsze oczywistych, dziękuje nababowi za życzliwe słowa.

– Zobaczymy się na polowaniu – dodaje, ale mówi już do pleców odchodzącego nababa. Po chwili słychać silnik. Władca Fatehpuru opuszcza przyjęcie w chmurze żwiru wypryskującego spod kół jego auta.


٭

Tego popołudnia w Fatehpurze ogólny poobiedni kac nie zakłóca przygotowań do polowania. Na łóżkach leżą stroje w kolorze khaki oraz tropikalne hełmy. Lufy strzelb są wyczyszczone i naoliwione. Trwa sprawdzanie latarek, nakładanie rozmaitych specyfików przeciw komarom, pieczołowite napełnianie manierek i pojemników na prowiant. Światło dnia będzie towarzyszyć wszystkim jeszcze przez kilka godzin, ale każdy myśli już o nocy, jaką przyjdzie mu spędzić w lesie.

Nie, nie każdy. Niektórym wcale nie idzie tak gładko. Charlie widzi, że gus jest jeszcze bardziej bezradny niż zazwyczaj, nie radzi sobie z najdrobniejszymi rzeczami. W sypialni dla gości sir Wyndham nie potrafi wyciągnąć z Minty ani słowa, nawet po wysypaniu z jej torebki imponujących łupów w postaci puzderek, zapalniczek, papierośnic i ozdób z kości słoniowej. W pałacu nabab zniknął w zakamarkach zenany choć piski, ryk i nerwowy kobiecy śmiech pozwalają rozchichotanym sługom zlokalizować położenie władcy. W ubieralni książę Firoz nie potrafi wybrać między angielską bluzą z paskiem a niemieckim długim płaszczem, podarowanym mu w zeszłym roku przez margrabię Stumpfburga. Niezdecydowanie co do stroju jest u Firoza objawem stresu. Problem zostaje rozwiązany w prosty sposób. Obie rzeczy wylatują przez okno.

Niektórzy myśliwi mają więcej do pakowania niż reszta. Słudzy pana Bircha ostrożnie niosą do jednego z aut skrzynkę będącą kiedyś własnością amerykańskiej armii, oznaczoną czerwonymi napisami OSTROŻNIE! Khwaja-sara filtruje przez muślinową tkaninę jakąś zielonkawą maź. Pran czeka w alkowie, ubrany w nowiutki strój białego łowcy, z wysoko podciągniętymi podkolanówkami i w za dużym kapeluszu, który opada mu na oczy i zmusza do wyginania do tylu szyi, żeby cokolwiek zobaczyć. Pran usiłował powiedzieć fotografowi o paru rzeczach – że chłopak w srebrnej marynarce najwyraźniej chce go zabić i że druga frakcja wydaje się równie zainteresowana zrobieniem majorowi kompromitujących zdjęć. Nikt go nie słucha. Pran macha nerwowo nogami, waląc raz po raz piętą w kamienne siedzisko. On wcale nie cieszy się na to polowanie.

Jean-Loup jest na piętrze w pałacu. Pomaga Imeldzie, De Souzie i szwedzkiej tancerce uporać się z resztką proszku na poprawę nastroju. Prawie wszyscy postarali się o jakiś myśliwski element stroju. Kapelusz. Artystycznie wiązany szal barwy khaki. Każde z nich ma strzelbę. To bardzo ważne. Ta paczka uwielbia broń. Broń i kokę.

O piątej po południu przed pałacem stoi sznur aut. Przy jednym z nich dzieje się coś osobliwego. Wokół krąży paru mężczyzn, którzy zaglądają przez okna do środka. Z rozbitego nosa modnie odzianego myśliwego cieknie krew, a jego wrzeszczącej wniebogłosy towarzyszce ktoś siłą wydziera z ręki broń. Khwaja-sara dyskretnie kieruje kelnera z drinkami na tacy ku konkretnym osobom. Szoferzy otwierają pasażerom tylne drzwi, obiegają auta, zapalają silnik i ruszają, wzbijając kołami tumany kurzu. Pran siedzi ściśnięty obok fotografa w ostatnim aucie kawalkady. Podczas długiej i męczącej jazdy ku lasom Fatehpuru przysypia, gdy jego zacny towarzysz robi mu wykład o honorze księstwa i bajecznej nagrodzie, jaka go czeka za pomoc w przekonaniu tego siostrojebcy Anglika do utrzymania sukcesji nababa.

Kiedy fotograf budzi Prana szarpnięciem za ramię, są zupełnie sami. Reszta konwoju zniknęła. Auto stoi na jakiejś polanie, szofer stoi obok i pali bidi. Otaczają ich strzeliste drzewa wzbijające się w poszarzałe niebo. Słońce musiało zajść zupełnie niedawno. Pran gramoli się z auta i rozprostowuje ścierpnięte nogi, usiłując strząsnąć z siebie długie godziny jazdy w niewygodnej pozycji. Droga przed nimi, która zdążyła już przejść w wąski, poryty bruzdami trakt, zanika zupełnie. Pran usiłuje przebić wzrokiem zieloną ścianę ciemności, gęsty, tętniący życiem świat, znaczony różowymi i czerwonymi plamami kwitnących rododendronów. Wokół pokrytego kurzem auta drzewa rozbrzmiewają głosami ptaków. Śpiewne komunikaty zagłuszają wszystko inne. Przerywa je dopiero nagły trzask i szelest wywołany przez małpę skaczącą z gałęzi na gałąź. Fotograf przygląda się temu z pogardą w oczach. Po chwili zakłada druciane okulary.

– Chodź – mówi.

Pran zauważa chudego, ciemnego wieśniaka, który zza drzew śle im gest powitania. Mężczyzna umieszcza na głowie części wyposażenia aparatu, po czym daje im obu znak, żeby szli za nim. Fotograf zdejmuje strzelbę z ramienia i trzyma ją przed sobą niczym kij. Ma na sobie myśliwski strój z szetlandzkiego tweedu i pasujący do całości tweedowy turban. Dwa bliźniacze pasy z nabojami przewiesił przez pierś na bandycką modłę. Na widok jego zaciętej twarzy Pranowi ciarki chodzą po plecach. Trapi go myśl, czy przypadkiem plan uwiedzenia majora nie był tylko pretekstem, żeby zwabić go tu i zamordować.

Oliwne lampy pomagają im znaleźć drogę wzdłuż wyschniętego potoku. Zarośla tworzą nad ich głowami ażurowy baldachim. Las rozbrzmiewa okrzykami, trelami i gwarem informującym mieszkańców leśnych ostępów o trzech wędrowcach. W pewnej chwili gdzieś przed nimi wyskakuje z ciemności coś wielkiego. Niewyraźny kształt z trzaskiem przemyka między drzewami. Po upływie pół godziny, gdy fotograf zaczyna już sapać i ocierać rękawem pot z czoła, czyste leśne powietrze przynosi zapach gotowanych potraw. Przed nimi otwiera się polana.

Wokół ognia siedzą mężczyźni w przepaskach na biodrach. Przed każdym z nich stoi ogromny stalowy talerz z ryżem i brejowatym dałem. Mają ciemną stwardniałą skórę. Miejscowe plemię. Wśród nich są dwie kobiety. Z ciężkimi ozdobami ze srebra w uszach, na kostkach, przegubach i w nosach przycupnęły na uboczu. Szorują garnki i szepczą między sobą, błyskając zażółconymi białkami oczu. Ich zaciekawione spojrzenia zatrzymują się na nowo przybyłych. Po chwili kobiety zasłaniają twarze końcem sari i wbijają wzrok w ziemię. Fotograf zaczyna wydawać polecenia. Mężczyźni podnoszą się niespiesznie.

Za nimi widać jakieś dwa spore kopce osłonięte gałęziami. Pran obchodzi ognisko i zbliża się ku nim. Wita go donośny chrapliwy głos. Ryk. Przerażony Pran staje twarzą w twarz z parą tygrysów w klatce. Bestie przyglądają mu się leniwie, z językami na wierzchu. Ich wilgotne oczy zdają się ledwo rejestrować jego obecność. W poszukiwaniu wyjaśnienia Pran odwraca się w stronę fotografa. Wszyscy mężczyźni szczerzą zęby w szerokim uśmiechu, jakby zdradzili mu sekret szykowanego kawału.

– Kiedy Angrezi polują – śmieje się fotograf – niektórych spraw lepiej nie zostawiać przypadkowi.

Jeden z tubylców doskakuje do klatki, wkłada rękę między pręty i trąca wielki aksamitny pysk. Uderzony tygrys muska łapą jego rękę z łagodnością kota.

– Nie za bardzo je odurzyłeś? – pyta fotograf. – Będziesz musiał je ciągnąć do stanowisk.

– Nie, sir. Nie. Są wystarczająco przytomne, żeby je ustrzelić. Ci obcy i tak nie zauważą różnicy.

– Racja – mruczy fotograf. Teraz pozostaje jedynie czekać.


Nieco dalej w głębi lasu zasadnicza grupa posila się lekką kolacją. Wokół stoją kosze z pokrywkami. Naczynia do chłodzenia wina. Rozkładane stoliki nakryte białymi obrusami. Książę Firoz wędruje między cudzoziemcami, bardziej cudzoziemski niż jego goście. Nie może usiedzieć w miejscu. Od czasu do czasu rzuca spojrzenie w kierunku pijanego majora, który pałęta się między autami z flaszką w ręce, wstrząsany mimowolnymi drgawkami. Wygląda, jakby… Tak, najwyraźniej mówi sam do siebie. Jean-Loup nie powinien mieć z nim kłopotów. Jeśli po tej głupiej historii z filmem pornograficznym facet go nie zarekomenduje, trzeba będzie wywrzeć na niego presję. Birch przywiózł góry sprzętu i w tej chwili pewnie rozkłada wszystko w jakimś dogodnym punkcie obserwacyjnym. Musi się udać. Chyba że jego przeklęty brat mówi prawdę. Chyba że, Boże uchowaj, udało mu się umieścić porcję swojej niepełnowartościowej spermy w ciele jednej ze swoich kobiet i zapłodnić ją. Firoz uważa, że to nieprawdopodobne. A jednak… Dobrze poinformowane źródła w zenanie złożyły alarmujące doniesienia. Niech to szlag! Teraz żałuje, że nie wybrał innego kapelusza. Ten jest za bardzo hinduski. Niech to szlag!

Diwan też myśli o zdjęciu. Nie ufa fotografowi, któremu trzeba było przypominać, że czeka go praca po ciemku. A jak twoje urządzenie będzie widzieć w ciemnościach? Och, nad tym się nie zastanawiał. Jedno jest pewne. Gdyby ten idiota zrobił dobre zdjęcie za pierwszym razem, wszystkie zabiegi nie byłyby teraz potrzebne. Poza tym major nie wydaje się sobą. Może jest chory? A i nabab sahib zachowuje się bardzo dziwnie. Zaraz po wyjściu z auta przysunął się do lady Braddock i zrobił coś bardzo nieprzyzwoitego. Otarł się o nią. Naturalnie dobre maniery kazały całemu towarzystwu udać, że nic się nie stało, lecz po minie sir Wyndhama widać, że jest zły. Jego uczciwa angielska żona nie powinna pozwolić nababowi pieścić swoich piersi, nawet jeśli ten stoi wyżej w hierarchii.

Słychać sygnał do wymarszu. Towarzystwo sadowi się na słoniach. Czeka ich jeszcze parę mil wędrówki przez dżunglę. Wszystko przebiega gładko, nie licząc błazeństw szwedzkiej tancerki, która życzy sobie, by jej słoń usadził ją na grzbiecie trąbą. Wreszcie zwierzęta ruszają rozkołysanym krokiem jedno za drugim, zanurzone w wysokiej trawie. Nad ich szarymi grzbietami zawisa ciężka atmosfera spisku, celowych przemilczeń, naprędce przeprowadzanych kalkulacji, nerwowego przebierania palcami, dziwacznego przyciągania i odpychania, paranoicznych wyobrażeń. Pod ich wpływem zwierzęta stają się nerwowe i płochliwe. Kornacy dotykają piętami wrażliwych miejsc za uszami swoich podopiecznych i półgłosem dodają im otuchy.

Wysoka trawa przechodzi w las. Towarzystwo zsiada i ostatni odcinek drogi pokonuje na piechotę. Królewski łowczy wyznaczył miejsce, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinien zjawić się tygrys. Wiekowy dworzanin z sumiastymi wąsiskami sam kroczy na czele pochodu. Poniżej łagodnego grzbietu wzgórza biegnie wyschłe koryto rzeki. W zakolu jest jeszcze trochę całkiem czystej wody. Właśnie tutaj, mniej więcej półkoliście, rozmieszczono na drzewach drewniane platformy. Obszerne i solidne, wsparte na niższych gałęziach, zaopatrzone są w stołki i miejsca do leżenia.

– Nikt – wykrzykuje nabab pierwsze od paru godzin słowa zrozumiałe dla otoczenia – nie może cierpieć niewygody w gościnie u pana Fatehpuru!

Jego szumną deklarację goście kwitują słabymi oklaskami.

– Niezłe miejsce – zauważa Vesey z afektowanym uśmiechem człowieka, który zastrzelił już jednego czy dwa wielkie koty. Diwan uprzejmie przyznaje mu rację. Sam, niestety, nie znajduje w sobie tyle entuzjazmu dla myśliwskiego aspektu dzisiejszego wieczoru, głównie dlatego, że już wie, co będzie dalej. Około drugiej po północy sir Wyndham ustrzeli dorodnego samca, który w cudowny sposób okaże się o dwa cale dłuższy (od czubka nosa po koniec ogona) od tygrysa zastrzelonego przez jego poprzednika trzy lata temu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, drugi Anglik powali drugie zwierzę. Taka manipulacja przyniesie rozczarowanie niektórym gościom. Gospodarze hołdują jednak przekonaniu, że polityka wymaga pewnych ofiar. Najważniejsze, by sir Wyndham kojarzył Fatehpur z odniesionym sukcesem. Nawet jeśli nie brać pod uwagę względów czysto dyplomatycznych, brak spontaniczności u diwana wydaje się nieunikniony. Ostatniego żyjącego na wolności tygrysa zastrzelono w Fatehpurze w 1898 roku. Od tego czasu rodzina panująca sprowadza swoje tygrysy z Asamu, gdzie mają ich nadmiar.

Trzy cielęta na wątłych nóżkach myśliwi zostawiają spętane przy bajorku. Nacinają im grzbiety nożami na tyle głęboko, by popłynęła krew. Zwierzęta grzebią kopytami w ziemi i ryczą przerażone, jakby wiedziały, że z każdą chwilą las napełnia się ich nęcącym zapachem. Pod komendą królewskiego łowczego goście wykonują skomplikowany taniec. Trwa rozdział miejsc. Zamieszanie wynika częściowo z cudacznej wymowy nazwisk, tłumionej jeszcze zwisającymi wąsiskami łowczego, a częściowo z niechęci niektórych gości do zajęcia przydzielonych im stanowisk. Choćby pani Privett-Clampe i lady Braddock, które z niezrozumiałych powodów nie kwapią się do wspólnego spędzenia nocy na drzewie. Sir Wyndham zostaje czym prędzej odholowany na najlepsze stanowisko w towarzystwie nababa i księcia Firoza. Privett-Clampe, który ledwo widzi drzewa, więc jakże miałby wdrapać się o własnych siłach po sznurowej drabince na swoją platformę, dociera tam przy wydatnej pomocy Veseya i De Souzy. Ten ostatni odprowadza tęsknym spojrzeniem swoje przyjaciółki, którym przypadło bezpieczne stanowisko z samego brzegu. Zanim myśliwi zajęli miejsca, a drabinki zostały wciągnięte, las spowiła ciemność. Teraz pozostało jedynie czekać.


Pran zasnął. Budzi go fotograf, który wygląda, jakby sam ocknął się przed chwilą. Mówi stłumionym, ochrypłym głosem i wygląda na poruszonego.

– Pospiesz się! – szepcze. – Już jesteśmy spóźnieni.

Po ognisku zostały jedynie żarzące się szczapy. Tubylcy zniknęli, tygrysy razem z nimi. Fotograf zbiera swoje rzeczy i obaj puszczają się szalonym pędem między drzewami. Ostre krzewy czepiają się ich ubrań, łapią za kostki niczym żebrzące dzieci. Pran nie rozumie, po co ten pośpiech, nie rozumie, po co gnają przed siebie. Czuje tylko, że całe jego życie streszcza się w tym jednym akcie – w szaleńczej gonitwie przez lepką, oporną ciemność. Ta myśl rodzi w nim śmiech. Pran biegnie, dysząc i chichocząc jednocześnie, z lekkim sercem, beztroski i niefrasobliwy.


Polowanie na tygrysa wymaga ciszy i cierpliwości. Jeśli wiatr nagle zmieni kierunek i wyczekiwana zdobycz chwyci w nozdrza zapach myśliwego, będzie trzymać się z daleka. Ta reguła nie dotyczy jedynie najbardziej wygłodniałych tygrysów-ludojadów. Podobnie najdrobniejszy szmer może zepsuć wszystko. Nie mówiąc o głośnym chichocie czy strzelaniu korków od szampana. Charlie Privett-Clampe, zadowolona z księżycowego blasku zalewającego wyschłe koryto rzeki i miejsce, w którym tkwi potrójna przynęta, nie chce, by jej szansę na ustrzelenie tygrysa zrujnowało hałaśliwe towarzystwo z ostatniej platformy. Co oni tam wyprawiają? Urządzają cocktail party’? Charlie syczy „ciii” jak widz w teatrze, ale kiedy to nie robi na nich żadnego wrażenia, wraca do milczącego rzucania groźnych spojrzeń znad lufy strzelby i sadowi się wygodnie, usiłując ignorować Minty, która zalotnie czesze włosy.

Nie tylko rozbawione towarzystwo na najdalszym drzewie ma kłopoty z zachowaniem ciszy i spokoju. Niektórzy uczestnicy polowania odczuwają przykre dolegliwości. Ich źródło tkwi w jednej z tych podejrzanych lemoniad serwowanych tuż przed odjazdem. Jej dziwaczny smak został im w ustach, stał się wyraźnie metaliczny. Teraz dołącza do niego coraz intensywniejsze uczucie, dla którego jedynym określeniem jest „świadomość żołądka”. Żołądek każdego z nich (organ, którego istnienia właściciel świadom jest sporadycznie) przypomina o sobie, jest ruchliwy, aktywny, niespokojny. W gronie cierpiących znalazł się Vesey. W brzuchu przewala mu się jakaś błotnista maź, która już na platformie przemienia się w bulgoczące bagno. Żadne zaciskanie nóg czy autosugestia z gatunku „umysł panuje nad materią” nie zapobiegną nieuniknionemu. To tylko kwestia czasu.

– Bardzo mi przykro – zwraca się do Privett-Clampe’a – ale muszę zejść na chwilę.

Książę Firoz odczuwa coś podobnego, postanawia jednak, że za nic w świecie nie zostawi brata sam na sam z sir Wyndhamem. Na razie prowadzili banalną rozmowę, ale ryzyko, że pod jego nieobecność Murad poruszy temat sukcesji, jest zbyt wielkie. Mimo to kryzys zbliża się nieuchronnie, a Firoz nie przywykł do cielesnego dyskomfortu. Sięga w głąb siebie w poszukiwaniu pokładów cierpliwości i wytrzymałości, które mogły się ostać mimo lat gonitwy za przyjemnościami. Niestety, ich zasoby okazują się bardzo skromne. Nie pomaga ani ukradkowe puszczanie wiatrów, ani popijanie wody małymi łykami. Książę podciąga kolana do klatki piersiowej i próbuje myśleć o polo, samolotach i innych prawdziwie męskich rozrywkach.

Z minuty na minutę wzmaga się ruch między drzewami. Myśliwych, głównie z frakcji księcia Firoza, wzywa na dół nagły zew natury. Przy każdym poruszeniu w zaroślach reszta przykłada broń do oka, zaskoczona bogactwem toczącego się w dżungli życia. Kucnąwszy w kolczastych krzewach, dokładnie na linii strzału sir Wyndhama, Imelda uświadamia sobie, ile godzin jazdy dzieli ją od najbliższej spłukiwanej toalety, i zaczyna płakać. Sir Wyndham, który w trakcie trzydziestu pięciu lat służby zagranicznej ani razu nie widział kobiety w trakcie wydalania, obserwuje ją przez celownik z mieszaniną odrazy i fascynacji. Minty też robi takie rzeczy. Boże! Za jego plecami wszczyna się ruch. Nabab zrzucił sznurową drabinkę i zaczyna schodzić.

– Wasza Wysokość też? – pyta sir Wyndham.

Nabab nie odpowiada. Niemal natychmiast po jego zniknięciu w ciemnościach książę Firoz, zwinięty dotąd w pozycji embrionalnej, rozprostowuje się z tłumionym westchnieniem i idzie w ślady brata, zostawiając za sobą smrodliwą chmurę. Sir Wyndham zostaje całkiem sam.

Major Privett-Clampe też jest sam. Vesey i De Souza gdzieś zniknęli, a jego spowija aksamitny pełzający mrok. Świat majora wydrążyły w środku robaki, pozostawiając go zawieszonego w przestrzeni niczym tłustą rumianą muchę w pajęczej sieci. Tak widzi teraz splątane gałęzie. Wyglądają zupełnie jak pajęczyna. Zwidów przybywa. Kłębią się przed oczami, rozrastają. Nie sposób ich odegnać. Tylko twarde, uparte wpatrywanie się w jeden punkt przemienia to rozedrgane i wykręcane konwulsjami, upiorne miejsce w typowy układ obiektów w przestrzeni. Ciemność jeszcze pogarsza sytuację. Niebezpieczeństwo czai się wszędzie. Zewsząd dobiega szelest. Najwyraźniejszy zza drzewa na tyłach platformy. Coś tam jest. I patrzy. Major mocniej ściska strzelbę. Jego myśli biegną ku Four Hundred i Dolinie Śmierci. Jeśli przyjdzie co do czego, nie zawaha się. Ruszy naprzód.

– Czy pani naprawdę musi podśpiewywać? – syczy Charlie do Minty. Miarka się przebrała.

– Raczej tak.

– Jeśli nie zależy pani na upolowaniu tygrysa, mogłaby pani przynajmniej mieć wzgląd na tych, którym zależy.

Minty wzdycha ciężko i przeciągle, co w jej zamyśle ma oznaczać politowanie przemieszane z nudą.

– Och, robi się pani nieznośna. Nic dziwnego, że Augustus tyle pije. Lepiej będzie, jeśli pójdę na spacer.

Charlie nie wierzy własnym uszom.

– Spacer? Jesteśmy w samym sercu dżungli!

– Właśnie. Bardzo romantyczne miejsce. W sam raz na czarującą przechadzkę.

Po tych słowach Minty zrzuca sznurową drabinkę i schodzi. Charlie śledzi jej ruchy na celowniku swojej strzelby, zmagając się z impulsami zgoła nieangielskimi. Ustalony porządek został zakłócony, polowanie zaczyna tracić sens. Charlie czuje się jedyną ostoją porządku w tym miejscu, maleńką wysepką na morzu chaosu, samotną skałą zalewaną gniewnymi falami, na której szczycie łopocze postrzępiony Union Jack.


Fotograf wreszcie zwalnia. Pran słyszy ryk przerażonych cieląt. Dotarli na miejsce. Obaj zerkają zza gęstego listowia w stronę trzech nieszczęsnych zwierząt, które szamoczą się rozpaczliwie na wszystkie strony. Fotograf łapie Prana za kołnierz i wskazuje platformę majora.

– To tam. Idź. Ja ruszę za parę minut. Prana gnębi jedna myśl.

– A co z tygrysami? Już je wypuścili?

– Nie. Jasne, że nie. – Głos fotografa nie brzmi przekonująco. – Przecież nie było żadnych strzałów, prawda?

Trąca Prana otwartą dłonią w głowę i popycha naprzód.

Nadchodzące miesiące przyniosą wiele wersji zdarzeń, które za chwilę nastąpią. Część relacji zostanie podyktowana, część napisana lub zreferowana ustnie przełożonym. Większość z nich będzie różnić się od siebie nawet w kwestiach zasadniczych, lecz biurokratyczna alchemia India Office pogodzi te różnice. W rezultacie powstanie ujednolicona wersja w formie dwustronicowej notatki. Ów dokument, opatrzony ośmioma podpisami (w tym dwóch ministrów) i napisem „Ściśle tajne”, stanie się odtąd dostępny jedynie dla wybrańców, którzy uzyskają stosowne poręczenie ze strony brytyjskiego rządu. Zostanie uznany za oficjalną i ostateczną wersję „Incydentu w Fatehpurze” i nie trzeba chyba dodawać, że rozminie się z prawdą niemal w każdym szczególe. Obecność w lesie uzbrojonych powstańców, polityczny motyw nieudanego zamachu, waleczna i tragiczna w skutkach postawa niektórych brytyjskich oficerów – żadna z tych rzeczy nie odpowiada rzeczywistości. Z wyjątkiem ryku. Wszystkie źródła zgodnie twierdzą, że najpierw było słychać ryk.

Pran słyszy go w trakcie podkradania się pod stanowisko majora. Zastyga w bezruchu. Tygrysy, wypuścili tygrysy, przelatuje mu przez głowę. To jego ostatnia spójna myśl w ciągu nadchodzących minut. Zaraz potem rozbrzmiewają wystrzały, okrzyki, głuche uderzenia, gwałtowny szelest i nagły szum. Z któregoś drzewa wzbija się w górę smuga dymu. Po chwili na niebie eksploduje kula oślepiającego światła.

Z ciemności wyłaniają się osoby dramatu.

Najpierw sam bombardier. Cornwell Birch wie, że gdy w grę wchodzi szantaż, nie ma szansy na drugie ujęcie. W kwestii tak skomplikowanej jak nocne zdjęcia niczego nie można zostawić przypadkowi. Dlatego postanowił zastosować bardzo efektywną, choć radykalną technikę oświetlenia. Wystrzelił rakietę świetlną używaną przez piechotę Wuja Sama na ponurym Froncie Zachodnim. Z pobliskiego drzewa ma doskonały widok na platformę majora Privett-Clampe’a. Niestety, gwiazdy wieczoru tam nie ma. Jest tylko Jean-Loup w pełnej krasie, gotów na zbałamucenie majora – odrobina różu, obcisłe szorty, rozpięta do pasa koszula khaki. Jean-Loup potyka się, zasłaniając oczy przed blaskiem. Z kamerą wspartą o wystającą gałąź Birch klnie na czym świat stoi. Szybko jednak odzyskuje zimną krew (prawdziwie profesjonalne podejście) i kieruje obiektyw ku ziemi.

Na jego oczach rozgrywa się sensacyjna akcja, by użyć hollywoodzkiego terminu. Obiektyw wyłapuje nababa, który wyskakuje z zarośli całkiem nagi, jeśli nie liczyć topi na głowie. Jest nabrzmiały i zalany krwią, choć zdaje się, że to krew Minty, która – również naga – biega wokół niego, kurczowo ściskając trafione ramię. Nigdy już nie będzie wiadomo, czy to nabab był źródłem ryku, ponieważ z zarośli wyskakuje też większy z tygrysów. Szybki ruch kamery i już w obiektywie jest książę Firoz, który piszcząc ze strachu, podciąga powalaną bieliznę i zmyka przed ziejącą bestią. Kilka kuł trafia w ziemię obok księcia. Odpowiada im ogień, który – co bardzo dziwne – zdaje się być skierowany w stronę platform. I wtedy zza drzew wyłania się nieobecna dotąd gwiazda filmowa. Major Privett-Clampe we własnej osobie. Z obłędem w oczach strzela na prawo i lewo niczym Tom Mix osaczony przez Indian. Z platformy na której jest jego żona, sypie się grad kuł. Minty i nabab chronią się przed kolejną serią strzałów. Wygląda na to, że padają one – co chyba zrozumiałe – od strony sir Wyndhama. Ktoś wyje z bólu. Imelda z krzykiem biegnie przed siebie w poszukiwaniu schronienia, zderza się z pniem drzewa i traci przytomność. Ludzi ogarnia panika. I histeria.

Pran przygląda się tej scenie z otwartymi ustami. Za nim fotograf z trudem łapie oddech, potem z niewytłumaczalnego powodu rusza naprzód, być może z nadzieją na zdjęcie. Trafiony zabłąkaną kulą, pada w poszycie. Wygląda teraz jak rozedrgany stos tweedu. Birch posyła w niebo kolejną rakietę świetlną, a przy okazji traci równowagę i (czego będzie żałował do końca życia) spada z drzewa, roztrzaskując kamerę. Ktoś woła lekarza. Inne postacie – hinduskie i europejskie – przemykają między drzewami w mniej lub bardziej zdekompletowanych strojach. Pran patrzy na wszystko z dziwnym uczuciem wyobcowania. To, co się dzieje na jego oczach, nie ma z nim nic wspólnego. Fatehpur najpierw wciągnęło go do swego wnętrza, a teraz wyrzuca z siebie. Jak we śnie Pran cofa się o krok. Żadnej reakcji. Nikt nie zauważy. Nikogo to teraz nie obchodzi. Odwraca się, robi kolejny krok, potem następny. Powoli rusza przed siebie, zanurzając się w las.

Za plecami słyszy jakiś trzask. Obraca się gwałtownie. To major, dziki i widmowy w fosforyzującym blasku, z krwawą raną na głowie, z rękami zaciśniętymi na strzelbie tak mocno, że widać bielejące kostki.

– Mój chłopiec – mówi słabym głosem, z widocznym wysiłkiem.

– Nie jestem pana chłopcem – odpowiada Pran.

Oczy majora rozszerzają się jak pod wpływem zdziwienia. Privett-Clampe opada na kolana, wypuszcza broń z rąk i wolno osuwa się na ziemię.

Pran stoi przez chwilę nad martwym cielskiem z białymi kolanami i wystającym brzuchem, celującym w atramentowe niebo. Potem rusza w dalszą drogę. Nie jest sam. Towarzyszy mu czworo świecących oczu. I szmer gorących oddechów. Tygrysy też straciły cierpliwość. I jak on odchodzą. Cała trójka zmierza wspólnie ku granicy z Indiami Brytyjskimi.